Trump kontra Kim. Zderzenie osobowości?
W siódmym roku sprawowania władzy Kim Dzong Un miał już na koncie kilka sukcesów. Zrobił duże postępy w umacnianiu swojej pozycji i zdążył rozlokować swoich popleczników. Ruszył też naprzód z polityką byungjin, oznaczającą rozwój gospodarki i programu atomowego, budowanie miejsc rekreacji i pomników obrony narodowej, a także pozorne kreowanie nowoczesnej, postępowej Korei Północnej. Byungjin miała stanowić ratunek dla kraju, wyczerpanego po wielkim głodzie lat dziewięćdziesiątych i zmagającego się przez wiele lat z ubóstwem, po tym, jak Związek Radziecki odciął pomoc gospodarczą. Kim stworzył i rozwinął programy atomowe oraz rakietowe, a także testował nowe projekty w różnych lokalizacjach, tym samym realizując swój cel „dywersyfikacji” programu nuklearnego. Zademonstrował też przed wrogami inne możliwe zagrożenia ze strony Korei Północnej, takie jak cyberbojówki i sprawność w posługiwaniu się bronią chemiczną. Jednak nie tylko Kim testował granice międzynarodowej tolerancji i bezkarnie buntował się przeciw zasadom wyznaczanym przez resztę świata – zaledwie garstka sankcji została rzeczywiście wprowadzona w życie, ani trochę nie zagroziwszy stabilności północnokoreańskiego reżimu. Dyktator z Pjongjangu przetrwał kadencje trojga swoich największych przeciwników: Baracka Obamy, Park Geun-hye i jej poprzednika Lee Myung-baka. W przeciwieństwie do Kima prezydenci Obama i Lee oraz prezydentka Park zostali wybrani w procesie demokratycznych wyborów, a później odeszli ze stanowisk – Obama i Lee po wyborach w swoich krajach, a Park po roku pokojowych protestów, które poskutkowały pozbawieniem jej urzędu. Pomimo spekulacji, że nie przetrwa długo na stanowisku przejętym po śmierci ojca w 2011 roku, Kim od lat cieszy się stabilną pozycją.
Kiedy w 2016 roku na prezydenta Stanów Zjednoczonych został wybrany Donald Trump, Kim z pewnością tak jak wszyscy starał się rozgryźć tego niekonwencjonalnego przywódcę. Miał powody do podejrzliwości wobec Trumpa – wnioskując z komentarzy na temat Korei Północnej wygłaszanych przez ówczesnego kandydata na prezydenta. We wrześniu 2015 roku, podczas republikańskiej debaty prezydenckiej, Trump nazwał Kim Dzong Una „maniakiem” z dostępem do broni jądrowej. W wywiadzie telewizyjnym w lutym 2016 roku Trump wypalił, że gdyby został prezydentem, zmusiłby Chiny do sprawienia, by Kim „zniknął w taki albo inny sposób”. Nie udawał przy tym, że ma choćby odrobinę szacunku do dyktatora: „No tak, to zły gość i nie wolno go lekceważyć […]. Nie można lekceważyć żadnego młodego gościa, który przejął po ojcu taką pozycję i jest otoczony różnymi generałami i innymi takimi ludźmi, co tylko się czają na jego miejsce”. Mimo ostrych słów pod adresem przywódcy reżimu w maju 2016 roku Trump dodał też, że nie miałby nic przeciwko spotkaniu z Kimem.
Wejście na scenę nowych przywódców w Stanach i Korei Południowej doprowadziło do zmiany dynamiki w tych regionach, pociągając za sobą niepewne nastroje. Kim nie zamierzał bezczynnie się temu przyglądać. Gdy nowy rząd w Waszyngtonie usiłował się pozbierać po niespodziewanym zwycięstwie Trumpa, Kim Dzong Un postawił sprawy jasno. W przemówieniu noworocznym przedstawił swoje dotychczasowe sukcesy oraz intencje na najbliższą przyszłość, podsycając tym samym obawy o podejście Pjongjangu do ery Trumpa. Kim skorzystał z okazji, by pochwalić się rzekomymi testami pierwszej bomby wodorowej – we wrześniu 2016 roku miał się odbyć piąty i najpotężniejszy z dotychczasowych testów. Reżim sugerował, że sprawdzano wtedy „głowicę jądrową, ustandaryzowaną tak, by mogła zostać zamontowana na rakietach bojowych o strategicznym znaczeniu militarnym”. Dyktator wygłosił też złowrogą deklarację, jakoby jego kraj „wszedł w ostatnią fazę przygotowań do próbnych startów międzykontynentalnych pocisków balistycznych”, zdolnych do uderzenia w Stany Zjednoczone. Obiecał też „w dalszym ciągu rozwijać nasze możliwości samoobrony, których zwieńczeniem będzie arsenał jądrowy, oraz przygotowywać kraj do uderzenia, gdyby Stany Zjednoczone i ich wasale kontynuowali szantaże i groźby użycia broni nuklearnej”. Następnego dnia prezydent elekt Donald Trump napisał na Twitterze: „Korea Północna właśnie ogłosiła, że jest na ostatnich etapach wytwarzania broni jądrowej mogącej dosięgnąć część USA. Nic z tego!”.
Tak zaczął się rok postów, przepychanek i pogróżek między Trumpem a Kimem; wielu obserwatorów Korei Północnej i analityków bezpieczeństwa narodowego niepokoiło się tym, że skłonność nowego prezydenta do konfrontacji z Kimem w mediach społecznościowych może doprowadzić do niezamierzonego konfliktu militarnego. Młody dyktator, nie uląkłszy się groźnych tweetów prezydenta, nadal sprawdzał wytrzymałość Trumpa i posyłał w niebo kolejne nowe modele rakiet bojowych, najprawdopodobniej z zamiarem prowokacji i pokazania lokalnej i międzynarodowej publiczności, kto rozdaje karty na Półwyspie Koreańskim. Niecały miesiąc po inauguracji Trumpa, gdy prezydent spotykał się właśnie na szczycie w Mar-a-Lago z premierem Japonii Abe Shinzō, Kim testował nową rakietę – średniego zasięgu pocisk balistyczny na paliwo stałe, który według ekspertów mógł pomóc Pjongjangowi w opracowaniu rakietowych pocisków międzykontynentalnych (ICBM). Kim, niemal zawsze obecny na pierwszym planie takich wydarzeń w mediach, wypuścił jeszcze kilka rakiet, ignorując tweety i pogróżki Trumpa, a później zwieńczył rok dwoma testami rakiet międzykontynentalnych w lipcu i trzecim w listopadzie. Tymczasem we wrześniu tego samego roku przeprowadził też szósty test broni jądrowej.
Jeśli Kim Dzong Un obawiał się nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych, to nie dał tego po sobie poznać. W końcu miał większą polityczną władzę i doświadczenie w regionie niż amerykański biznesmen i gwiazdor reality show. No i przez ostatnie sześć lat prawie wszystko uchodziło mu płazem. Kim nie zamierzał ustąpić. Trump też nie.
Osobowość ma znaczenie
Wprawdzie przywódców dzieli niemal czterdzieści lat różnicy wieku – Kim jest po trzydziestce, a Trump przed osiemdziesiątką – ale wiele ich łączy. Mieli po dwadzieścia kilka lat, gdy odziedziczyli po ojcach fortunę i imperium; Trumpowi przypadły w udziale nieruchomości, Kimowi zaś broń jądrowa i dwudziestopięciomilionowy kraj. Kiedy Trump dorastał w nowojorskiej dzielnicy Queens, jego rodzina dysponowała fortuną, o jakiej inni mogli tylko pomarzyć. Bogactwo rodziny Kima – kontrolującej cały kraj – było jednak jeszcze większe. Kimowie posiadali niezliczone wille, resorty, armię służby, wojsko na podorędziu i najnowsze dobra konsumpcyjne. Trump chełpił się, że już w młodości nie szanował autorytetów. Twierdził, że w drugiej klasie szkoły podstawowej „uderzył” nauczyciela muzyki, bo pedagog „kompletnie się nie znał na muzyce. Prawie wyrzucili mnie za to ze szkoły” – miał powiedzieć według dziennikarzy „Washington Post” Michaela Kranisha i Marca Fishera, autorów książki Trump Revealed – uznanej biografii czterdziestego piątego prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Ten tekst jest fragmentem książki Jung H. Pak „Kim Dzong Un. Historia dyktatora”:
Według dostępnych szczątkowych informacji na temat Kim Dzong Una można stwierdzić, że przynajmniej podczas lat spędzonych w Europie nie rzucał się w oczy. Trump tymczasem odgrywał rolę aroganckiego, pewnego siebie młodego dziedzica imperium nieruchomości. Był znany z przejażdżek drogimi samochodami po mieście i kampusie uniwersyteckim, zabaw z pięknymi kobietami, głośnych imprez i znęcania się nad rówieśnikami i starszymi od siebie. Podobnie jak Kim, Trump był jednak w najlepszym razie średnim studentem. W biografii Trump Revealed autorzy cytują wypowiedź kolegi prezydenta ze studiów na Uniwersytecie Pensylwanii, który stwierdza, że Trump „nie był idiotą […]. Wątpię, żeby kiedykolwiek uczył się na egzamin […], po prostu robił tyle, ile musiał, żeby przejść dalej”. Jeden i drugi wykazywał za to zainteresowanie sportem i rywalizacją. Trump dobrze sobie radził na boisku: był świetny w grze w dwa ognie, koszykówkę, futbol amerykański i piłkę nożną. Najbardziej jednak lubił bejsbol. Ulubionym sportem Kima była koszykówka; koledzy ze studiów w Szwajcarii zgodnie wspominali jego agresywny styl gry. Obaj przywódcy wychowywali się w męskocentrycznym środowisku. Trump uczęszczał do Nowojorskiej Akademii Wojskowej, gdzie od kadetów wymagano strzelania z moździerzy i czyszczenia karabinów M1, zaś cały świat i tożsamość Kima zamykały się w zmilitaryzowanym świecie Korei Północnej. Przemoc fizyczna i słowna oraz akty spontanicznej agresji stanowiły codzienny element ich światów, a zarzut słabości był obelgą. Obaj mieli ojców legendy, których wielbili i usiłowali na swój sposób naśladować. Fred, głowa rodziny Trumpów, był mniej ekstrawagancki i cechował się „surowością oraz dyscypliną”, jak opisuje go Timothy O’Brien, autor innej drobiazgowo opracowanej biografii prezydenta USA. Krytyczna analiza ciemnych kart w życiorysie Donalda Trumpa i odsłonięcie prawdy, skrywanej za warstwami narosłych przez dekady mitów, wystarczyły, by główny bohater książki wytoczył O’Brienowi proces o zniesławienie na pięć miliardów dolarów.
W przeciwieństwie do ojca młody Trump lubił popisy i błysk reflektorów, podsycające jego wieczny głód pochwał i uwagi. W zawziętej pogoni za rozdmuchaniem własnej persony owinął sobie media wokół palca: uwodził i zastraszał reporterów i kreatorów wizerunku. Trump niestrudzenie produkował też kolejne dobra konsumpcyjne, od poradników dla przedsiębiorców po wódkę, krawaty i garnitury, usiłując wykreować markę ucieleśniającą etos luksusowego przepychu, mimo że on sam tonął wówczas w długach i odnosił o wiele mniej spektakularne sukcesy biznesowe, niż sam twierdził. Umieścił własne nazwisko na prestiżowym budynku na Manhattanie, który w jego oczach – jako że pochodził z Queens, mniej prestiżowej i dalej wysuniętej dzielnicy Nowego Jorku – stanowił „centrum świata”, jak to nazwał w książce The Art of the Deal, czyli sztuka robienia interesów. Trump znaczył swoją marką cały krajobraz, łącznie z morzem i niebem, na które wypuścił jacht i nieszczęsne linie lotnicze, wdzierał się też pod strzechy amerykańskich domostw, zalewając je produktami swoich marek. W książce The America We Deserve z 2000 roku uznał: „Nie dziwiło mnie, że dziewięćdziesiąt siedem procent Amerykanów wie, kim jestem”. Barbara Corcoran, jedna z najbardziej wpływowych nowojorskich agentek nieruchomości, stwierdziła, że Trump: „Wciskał ludziom kit […], ale razem z tym kitem wciskał wszystko inne. Nie znam nikogo, kto potrafiłby się lepiej sprzedać”. Tony Schwartz, ghostwriter książki The Art of the Deal, powiedział Jane Mayer z „New Yorkera”, że Trump: „Ma większą niż jakakolwiek znana mi osoba zdolność do przekonania samego siebie, że to, co w danej chwili mówi, jest prawdą, tak jakby prawdą albo że przynajmniej prawdą być powinno”. Pisarz dodał też, że żałuje roli, jaką odegrał w budowaniu mitu późniejszego prezydenta.
Tworzenie mitologii było oczywiście głównym towarem, jakim obracała familia Kimów. Podobnie jak Trump, który w wieku dwudziestu pięciu lat dołączył do rodzinnego interesu i został dyrektorem firmy Trump Management, Kim miał niecałe dwadzieścia osiem, gdy przejął władzę w Korei Północnej po śmierci ojca. (W kwietniu 2017 roku Trump, świeżo wybrany amerykański prezydent, wyraził współczucie dla Kima, choć północnokoreański reżim właśnie testował pociski rakietowe i wygrażał Stanom Zjednoczonym. Być może wspominał własne doświadczenia, gdy w wywiadzie udzielonym Reutersowi stwierdził, że Kim w bardzo młodym wieku został przywódcą kraju: „On ma dwadzieścia siedem lat. Ojciec mu zmarł, a on musiał przejąć dowodzenie. Mówcie, co chcecie, ale to niełatwa rzecz, zwłaszcza w takim wieku”). Oczywiście Kim nie zaczynał od zera: miał istniejący już program broni jądrowej, machinę propagandową od lat pięćdziesiątych mielącą treści wychwalające jego ród i umacniającą prawo do sprawowania władzy, oraz ojca, który zawczasu wydał odpowiednie instrukcje najważniejszym dowódcom i instytucjom, by pomóc synowi objąć stabilne przywództwo. Nawet jeśli 97 procent Amerykanów znało nazwisko Trumpa, to 100 procent mieszkańców Korei Północnej wiedziało, kto dzierży władzę w ich kraju.
Zarówno Trump, jak i Kim cieszyli się dużym poparciem zwykłych ludzi, co mogło rodzić dysonans, wziąwszy pod uwagę ich uprzywilejowaną młodość i ociekające złotem rezydencje. Trumpowi udało się zjednać sobie sympatię ludu za sprawą potężnych wieców, a ponadto był w stanie dotrzeć do milionów odbiorców z pomocą konta na Twitterze. Kim osiągnął ten cel poprzez machinę propagandową, ale też niezmordowany program wizyt i oględzin. Przemierzał Koreę Północną wzdłuż i wszerz, by przytulać dzieci w szkołach, oceniać działanie parków wodnych, ogrodów zoologicznych, farm i fabryk, podczas każdych odwiedzin przypominając jednak podwładnym, że na pierwszym miejscu muszą być zawsze ludzie. Trump „uważał się za człowieka ludu, o wiele bardziej zainteresowanego pochwałami z ust taksówkarzy i budowlańców niż dobrą opinią wśród wpływowych i bogatych”, jak piszą Kranish i Fisher. Swoim nieociosanym stylem komunikacji oraz obrażaniem przeciwników i waszyngtońskiego „bagna” zdobył uznanie Amerykanów z klasy średniej i pracującej. Wyborcy Trumpa widzieli w nim „walącego prosto z mostu miliardera, który ma dość kasy i jaj, by przed nikim się nie cofnąć”. W przypadku Kima egzekucja wuja Janga Sŏng T’aeka i nieprzerwany rytm czystek służyły nie tylko ostrzeżeniu członków partii i dowódców wojskowych, by nie zapominali, dla kogo pracują. W ten sposób pokazał też obywatelom, że to w ich imieniu robi porządek z elitami – i że to zwykli ludzie mają w nim poplecznika.
Ten tekst jest fragmentem książki Jung H. Pak „Kim Dzong Un. Historia dyktatora”:
Jako samozwańczy wojownicy o wyidealizowany wewnętrzny porządek obaj przywódcy opierali się w swojej walce na retoryce przedstawiającej resztę świata jako wroga, co miało umocnić takie postrzeganie stosunków zagranicznych. Pjongjang od dawna wykazywał insularne tendencje i podejrzliwość wobec innych krajów, opiewając przy tym czystość, optymizm i zjednoczenie oraz determinację swoich rodaków i całego państwa. Korea Północna musi ustawiać świat zewnętrzny w roli zagrożenia, by w ten sposób legitymizować władzę dynastii Kimów, usprawiedliwiać programy militarne i przekonywać obywateli, że Korea Północna pod władzą Kim Dzong Una to jedyne bezpieczne schronienie przed niebezpieczeństwem, czyhającym wszędzie poza granicami kraju. Stany Zjednoczone stanowią wieczne, wszechobecne zagrożenie: zachłanni wielkonosi amerykańscy żołnierze są gotowi uderzyć w każdej chwili, jeśli Pjongjang choć na chwilę opuści gardę. Chińczykom też nie wolno ufać, odkąd Pekin udzielił poparcia dla sankcji wobec Korei Północnej. Podczas konferencji prasowej jeden z członków północnokoreańskiej partii miał powiedzieć: „Japonia może być naszym wrogiem od setek lat, ale Chiny zagrażają nam od tysiąca”. Japonii oczywiście nie można ufać – Pjongjang nie zapomniał wschodniemu sąsiadowi czasów kolonizacji Półwyspu Koreańskiego.
Obraz świata malowany przez Donalda Trumpa ma podobnie dystopijny charakter: to mroczne, niebezpieczne miejsce, w którym źli ludzie bez przerwy czyhają na Amerykanów, ich wartości i kulturę, nieustannie próbując ich przy tym okraść. Poza takimi adwersarzami jak Iran i zagrożenia w rodzaju widma terroryzmu problemem według Trumpa są też dawni poplecznicy, partnerzy i organizacje międzynarodowe – wszystko to staje się celem transakcyjnej, zero-jedynkowej wizji stosunków międzynarodowych i bezpieczeństwa krajowego. Thomas Wright z Brookings Institution przeanalizował opinie i działania Trumpa od lat osiemdziesiątych, po czym stwierdził, że Trump ma niezmienione od lat poglądy na politykę zagraniczną – mianowicie że Ameryka za bardzo angażuje się w sprawy reszty świata. Aby podkreślić swoje zniesmaczenie taką postawą, Trump odcina się od przyjaciół.
Weźmy na przykład jego ataki na liczącą dekady relację z NATO, organizację powstałą na gruzach pozostawionych przez drugą wojnę światową. Celem zawiązania NATO było zagwarantowanie, że Stany Zjednoczone, Kanada i Europa Zachodnia połączą siły, by zagwarantować sobie nawzajem bezpieczeństwo przed zagrożeniem militarnym ze strony Związku Radzieckiego. Trump przechwalał się, że „dziesiątki milionów dolarów spływają [do kraju], bo nie pozwalam państwom członkowskim na opóźnienia w płatnościach, podczas gdy to my gwarantujemy im bezpieczeństwo i jesteśmy gotowi za nich walczyć. Jasno pokazaliśmy, że te niesamowicie bogate kraje powinny wynagradzać Stanom koszty ich obrony”. Trump podważa najważniejsze sojusze Stanów z krajami Azji Wschodniej i regularnie krytykuje Seul oraz Tokio. Dlaczego mamy pomagać Japonii, gdyby ktoś ją zaatakował (na mocy traktatu o wzajemnej współpracy i bezpieczeństwie między Stanami Zjednoczonymi i Japonią z 1960 roku)? Według prezydenta nie jest to uczciwy układ. O Korei Południowej Trump wypowiedział się w 2013 roku, mówiąc: „Mamy tam 25 tysięcy żołnierzy, którzy ich bronią. Nikt nam tam nie płaci. Niby dlaczego nam nie płacą?”. Wrócił do tego tematu w 2015 roku: „Ile jeszcze mamy bronić za darmo Korei Południowej przed Północną?”. W 2017 roku, już jako prezydent, Trump nadal narzekał na tę sytuację, twierdząc, że Waszyngton wspiera Koreę Południową i że „nie ma sensu” nadal trzymać tam amerykańskich żołnierzy, obecnie w sile około dwudziestu ośmiu i pół tysiąca ludzi.
Trump domagał się też zakazania muzułmanom wjazdu do Stanów Zjednoczonych i przekraczania granic „nielegalnym”, kreśląc tym samym swój obraz wyidealizowanej Ameryki, nie tak różnej od wizji czystej etnicznie Korei, promowanej przez rodzinę Kima – to właśnie ta wizja miała przyświecać zaciekłemu nacjonalizmowi, którego zadaniem było zwiększyć poparcie dla Kim Dzong Una wśród ludzi z jego otoczenia. W marcu 2016 roku kandydat na prezydenta Donald Trump powiedział Bobowi Woodwardowi, że to „strach jest źródłem prawdziwej władzy” i że należy przyjrzeć się uważnie Korei Północnej, by zobaczyć, że to strach przed światem zewnętrznym i przed władzą autokraty gwarantuje Kimowi stabilne rządy.
Obaj mężczyźni mieli coś do udowodnienia i żaden z nich nie miał twardej skóry. Trump biznesmen, kandydat na prezydenta, a następnie przywódca kraju, jest opętany przekonaniem, że cały świat od dawna śmieje się ze Stanów Zjednoczonych. Kim również jest nadwrażliwy na rzeczywistą lub możliwą krytykę. Wyrżnął w pień wysokich urzędników za zbyt słabe klaskanie, zamordował przyrodniego brata, który ośmielił się publicznie podważyć jego kompetencje przywódcze, i zaprzągł armię hakerów do przypuszczenia cyberataku na studio filmowe, które ośmieliło się nakręcić komedię o jego zabójstwie z rąk agentów CIA. Ze wszystkich stron osaczały ich szyderstwa, wyrazy zwątpienia i pogardliwe komentarze o braku doświadczenia, nieprzewidywalności i agresji. Trump i Kim jednak zagrali krytykom na nosie i wywrócili cały zastany porządek polityczny i międzynarodowy do góry nogami. Ich żądza rywalizacji oraz pewność siebie, wywodząca się z wiary w swoją propagandę i narysowane własną ręką zwycięstwa, napędzała przekonanie obu przywódców, że poradzą sobie z każdym wyzwaniem, nawet majaczącym na horyzoncie konfliktem atomowym w 2017 roku. Przecież Trump wygrał wybory i zgarnął najwyższą stawkę wbrew słowom hejterów. A Kim został przecież najmłodszym na świecie dyktatorem z dostępem do broni jądrowej i dokonał morderstwa w biały dzień bez żadnych konsekwencji, pomimo powszechnej wiary, że po śmierci jego ojca Kim Dzong Ila reżim upadnie.