Thomas „Stonewall” Jackson - bóg nowoczesnej wojny
Thomas Stonewall Jackson: sylwetka
13 kwietnia rebelianci zdobyli Fort Sumter. Cztery dni później Wirginia odłączyła się od Unii. Wszystkich ogarnęło podniecenie; mieszkańcy tłumnie wylegli na ulice. Podobne sceny powtarzały się w całym kraju, na Północy i Południu. Choć nikt nie potrafił przewidzieć, jak potoczą się wydarzenia, choć mało kto wiedział, co to znaczy strzelać do drugiego człowieka, Amerykanie poczuli radość. Przyświecały im teraz nowe, jasne cele. Droga ku przyszłości biegła przez pola bitewne. Wojny nie kojarzono, jak niegdyś, z cierpieniami i trwogą – rozgorzały upajające marzenia o przygodzie i chwale. Tak oto Lexington, ciche, malownicze miasteczko uniwersyteckie położone na wzgórzu na południowym krańcu doliny, liczące 2135 mieszkańców, zamieniło się w zbrojny obóz. Organizowano oddziały ochotników, milicjanci maszerowali w tę i we w tę, studenci College’u Waszyngtona odbywali musztrę pod dowództwem swego wykładowcy, Greka, kobiety szyły regimentowe flagi i cerowały onuce, pakowano wałówkę, czyszczono i oliwiono stare fuzje, karabiny i muszkiety, pamiętające jeszcze rok 1812. Panowała atmosfera pikniku i parady. Pewien żołnierz Konfederacji wspominał: „Nie pomnę, bym kiedykolwiek wcześniej bądź później widział zwykłych ludzi, którzy podchodzili do maszerujących żołnierzy i obdarowywali nieznajomych książkami w kieszonkowych wydaniach, bym widział niewiasty rozdające hojnie kwiaty i pocałunki przyjaciołom i zalotnikom. Różnice pochodzenia i majętności odeszły precz. Każdemu żołnierzowi szykującemu się do wymarszu okazywano cześć należną bohaterom”.
Tymczasem na przeciwnym krańcu miasta w Akademii Wojskowej Wirginii, najstarszym college’u wojskowym na Południu, kadeci gotowali się do trudnego zadania. Trzy dni wcześniej ich komendant otrzymał od gubernatora polecenie, by czym prędzej wysłać ich do Richmond, gdzie mieli przeszkolić świeżo upieczonych ochotników. Teraz więc mieli ruszyć w drogę. Czekali w ciepłym słońcu niedzielnego poranka 21 kwietnia na wzniesieniu położonym wysoko ponad północną odnogą rzeki James. W oddali majaczyły górskie szczyty. Około południa stu siedemdziesięciu sześciu kadetów zebrało się w szeregach przed barakami. Na ich młodzieńczych twarzach malował się wyraz powagi; „policzki im się rumieniły, w oczach zaś skrzyło się podniecenie na myśl o przyszłej chwale”. Nosili okrągłe czapki z krótkim daszkiem i kurtki mundurowe z mosiężnymi guzikami. Stali na baczność, cztery mało liczne kompanie w ośmiu doskonale równych szeregach. Na obydwu flankach ustawiły się wozy z ekwipunkiem. Woźnice siedzieli na kozłach z batami w rękach, gotowi ruszyć, kiedy tylko padnie rozkaz. Była to niezwykle podniosła scena – przynajmniej jak na senne zazwyczaj miasteczko Lexington – więc tłum mieszkańców zebrał się na wzgórzu, by oglądać wymarsz.
Przed kolumną kadetów stał ich dowódca, trzydziestosiedmioletni major Thomas J. Jackson. Sprawiał wrażenie człowieka najzupełniej przeciętnego. Prezentował się schludnie, nosił brodę, był cokolwiek wychudły. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu. Uwagę przyciągały jego jasne, szaroniebieskie oczy, wysokie, szerokie czoło i cienkie, blade, zaciśnięte usta. Tego uroczystego dnia założył swój najlepszy mundur: wyblakłą, granatową, dwurzędową kurtkę z majorskimi epoletami, niebieskie spodnie ze złotą lamówką, szablę, szarfę i furażerkę.
Warto zwrócić baczniejszą uwagę na wygląd Jacksona w chwili odjazdu na wojnę. Choć stał wyprostowany jak struna, jego postura nawet postronnym obserwatorom musiała się wydawać nieco niezgrabna, niezupełnie godna wojskowego. Zdawało się, że nie wie, co zrobić ze zbyt dużymi dłońmi i stopami. Osobliwie sztywna postawa potwierdzała opinię kadetów na jego temat: służbista, pozbawiony poczucia humoru, dogmatyczny pedant o srogim spojrzeniu, obsesyjnie przestrzegający wszelkich zasad i przepisów. Tak dosłownie traktował swe obowiązki, że kiedyś, podczas służby w armii, przez całe lato nosił grubą, zimową bieliznę, gdyż nie otrzymał rozkazu, by ją zmienić. Innym razem, kiedy siedział na przenośnym stołku z szablą na kolanach, podszedł doń komendant Akademii Wojskowej Wirginii i powiedział, że ma „czekać tu na dalsze polecenia”. Następnego ranka komendant zastał Jacksona w tym samym miejscu i w tej samej pozycji – „wszak kazał mi pan tu pozostać”.
Od swych studentów wymagał takiego samego posłuszeństwa. W zwykłych rozmowach był równie sztywny i formalny jak podczas zajęć.
Na domiar złego, w zgodnej ocenie studentów, Jackson był najgorszym wykładowcą w Akademii, przy czym prowadził najtrudniejszy i wyjątkowo znienawidzony kurs: filozofia naturalna i eksperymentalna (pod tą nazwą kryła się fizyka z elementami matematyki, optyki i astronomii). Choć rozumiał przerażający podręcznik do optyki Bartletta, z którego wykładał, nie potrafił przekazać wiedzy słuchaczom. Wymagał recytowania formułek, nie tłumaczył prawie nic. Z tego powodu sześć lat wcześniej absolwenci uczelni bez skutku próbowali doprowadzić do usunięcia go z posady. Jackson szkolił też artylerzystów; sprawdzał się w tym niewiele lepiej niż w przypadku nauk fizycznych.
Niemniej zdawał się człowiekiem, który znalazł swe miejsce na ziemi. Urodził się w niezbyt zamożnej rodzinie w Clarksburgu w północno-zachodniej Wirginii (na terenie obecnego stanu Wirginia Zachodnia). W wieku siedmiu lat został sierotą, wychowywał go głównie stryj, właściciel farmy i młyna. Choć nie odebrał w dzieciństwie nauk, zdołał ukończyć West Point. Nie miał potomstwa, ale był szczęśliwie żonaty. Wszyscy wiedzieli, że jest gorliwym chrześcijaninem, niemało czasu wolnego poświęcał na służbę w charakterze diakona w kościele prezbiteriańskim. Mieszkał w solidnym ceglanym domu w mieście, miał też niewielką farmę i sześcioro niewolników.
Tekst jest fragmentem książki S. C. Gwynne „Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej”:
Nękało go sporo chorób i przypadłości, prawdziwych i wyobrażonych. Odbywał długie podróże w poszukiwaniu wód leczniczych. Stosował dziwaczną dietę, często składającą się wyłącznie z wody lub maślanki oraz czerstwego chleba. Że zaś nigdy sobie nie folgował, czerstwy chleb przynosił nawet na proszone kolacje.
Kiedy w dniu wymarszu przeprowadzał przegląd jednostki, uchodził wśród osób mu przychylnych za miernego człowieka, któremu dobrze się w życiu układało, osobę zasadniczo przyzwoitą, nieszkodliwego ekscentryka, porządnego chrześcijanina, dobrego obywatela i – niestety – fatalnego wykładowcę. Ten opis był jednak dalece niekompletny. Jackson skrywał wiele sekretów, czego uczniowie i znajomi nie podejrzewali.
Już wówczas nosił w sobie zalążki przyszłej świetności, lecz ani trochę tego nie zdradzał. Nigdy nie był tym, kim się zdawał, ani w Lexington, ani później, podczas wojny.
W jego życiorysie wyróżniał się jeden szczegół, zdaniem wielu nieprzystający do całości obrazu, a mianowicie służba podczas wojny amerykańsko-meksykańskiej w 1847 roku. Mało kto w Lexington sądziłby, że Jackson ma osobowość wojownika lub przywódcy. A jednak wykazał się ponoć wielkim męstwem w bitwie, za co sam generał Winfield Scott wyróżnił go pochwałą. Studenci i kadra Akademii Wojskowej Wirginii znali te fakty, lecz nie umieli ich ogarnąć rozumem. Słowo „bohaterski” zupełnie nie pasowało do Jacksona. Nikt nie mógł więc orzec, czy ów nietypowy epizod będzie miał jakiekolwiek przełożenie na poczynania majora w rozpoczynającej się właśnie wojnie.
Krótko po południu Jackson zdjął czapkę i zawołał: „Módlmy się!”. Pastor miejscowego kościoła prezbiteriańskiego, wielebny doktor William S. White, zmówił krótką modlitwę, zwieńczoną wspólnym „amen”. Przyszedł czas odjazdu. Tyle że dowódcą był Jackson. Batalion był gotów ruszyć w drogę, kadeci wręcz się do tego palili, ale Jackson uparł się, że wymarsz nastąpi równo o dwunastej trzydzieści, zgodnie z planem. Znowu dało o sobie znać jego fanatyczne przywiązanie do porządku, porządek zaś oznaczał punktualność. Inni mogli wyczekiwać romantycznej wojny – on nie zamierzał odstępować od reguł. Jego zastępca Raleigh Colston, nauczyciel języków obcych, zapytał: „Wszystko gotowe, sir. Czy mam dać rozkaz do wymarszu?”. Jackson odpowiedział krótkim: „Nie”, po czym usiadł na przenośnym stołku i, nieruchomy niczym posąg, czekał, aż nadejdzie odpowiednia godzina.
W końcu dzwony uczelni wybiły dwunastą trzydzieści. Jackson wsiadł na konia, zwrócił go w stronę kolumny kadetów i zawołał: „W prawo zwrot! Oddział marsz!”. Młodzieńcy ruszyli, tymczasem Jackson trwał bez ruchu. Twarz miał pozbawioną wyrazu. Jeden z kadetów wspominał później:
„Siedział sztywno w siodle, patrząc na mijających go żołnierzy”. Tak oto ruszyli na wojnę przy dźwiękach piszczałek i bębenków. Jackson dowodził niewielką jednostką, w której służyli synowie najświetniejszych rodów Południa. Półtora kilometra dalej, za mostkiem łączącym oba brzegi rzeki, czekały już powozy i dyliżanse, które miały zabrać ich do Staunton. Stamtąd mieli się udać pociągiem do Richmond. Była to słodko-gorzka
chwila; owo wrażenie towarzyszyło podobnym scenom w całym kraju. Zebranych gapiów ogarnąłby zapewne większy smutek, gdyby wiedzieli, że Jackson i wielu z jego podkomendnych nigdy już nie powrócą do Lexington.
Poważny, mało wytworny człowiek prowadzący kolumnę żołnierzy wcześniej usilnie starał się zapobiec wojnie. Sama myśl o niej napełniała go wstrętem. Wraz z generałami Unii Winfieldem Scottem
i Williamem Tecumsehem Shermanem należał do grona nielicznych ludzi, którzy bardzo wcześnie zrozumieli, jak długo będzie się ciągnął konflikt zbrojny i jak wiele przyniesie cierpienia. A przecież po Jacksonie, wykładowcy nauk fizycznych, obsesyjnie baczącym na drobne szczegóły, trudno było się tego spodziewać. To klucz do zrozumienia jego osoby. Jackson znał się na wojowaniu jak mało kto, rozumiał wojnę instynktownie. Zanim jeszcze się zaczęła, trafnie przewidział jej charakter.
W miesiącach poprzedzających wybuch konfliktu był po stronie Unii i przeciwko secesji. Posiadał co prawda niewolników, ale nie należał do zagorzałych rzeczników instytucji niewolnictwa. Jego żona Anna pisała, że „z pewnością nie walczył jedynie po to, by utrzymać niewolnictwo”. Studiował w West Point, służył pod flagą Stanów Zjednoczonych, zarówno w czasie wojny, jak i w czasie pokoju. Był patriotą. Jako chrześcijanin wyrażał zgorszenie z powodu niegodnego entuzjazmu do walki, przejawianego po obu stronach. „Ludzie, którzy pragną wybuchu wojny, nie wiedzą, co ich czeka” – pisał do siostrzeńca.
Tekst jest fragmentem książki S. C. Gwynne „Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej”:
W lutym 1861 roku, kiedy konferencja pokojowa zorganizowana w Waszyngtonie z inicjatywy stanu Wirginia zakończyła się niepowodzeniem, Jackson poważnie się zaniepokoił i odwiedził pastora White’a, by porozmawiać o przyszłości. „Boleję na wieść, z jakąż niefrasobliwością ludzie mówią o wojnie – rzekł. – Nie znają jej okropieństw. Ja widziałem dość i wiem, że to suma wszelkiego zła”. Anna pozostawiła znamienne świadectwo poglądów Jacksona w tamtych dniach. „Nigdy nie słyszałam, by ktoś wypowiadał się na temat wojny z równie silną odrazą. Nie zapomnę, jak pewnego razu krzyknął wzburzony do granic swego jestestwa: »Ach, doprawdy nienawidzę wojny!«”. Było tu zresztą drugie dno. Według szwagierki i bodaj najlepszej przyjaciółki Jacksona Maggie Preston wojenna przemoc budziła również jego fizyczny wstręt. „Wzdrygał się na widok okrucieństw lub nawet na samo ich wspomnienie. Nie licowało to z żołnierskim życiem. Opowiadał mi, że gdy pierwszy raz ujrzał zmasakrowane i rozdęte zwłoki na polu bitwy w Meksyku […], dostał mdłości, niczym niewiasta”.
Teraz gotów był uczynić wszystko, byle zapobiec nadchodzącemu koszmarowi. Wybrał typową dla siebie formę działania: modlitwę. Zamierzał odmawiać pacierze, ubłagać Boga o powstrzymanie szaleństwa. Po namyśle doszedł do wniosku, że warto sięgnąć również po inne środki. Udał się więc do wielebnego White’a z propozycją: „Co ojciec powie na pomysł, by nakłonić wszystkich chrześcijan do wspólnej modlitwy i w ten sposób powstrzymać zło? W mojej opinii zjednoczenie ludzi w modłach pozwoli uniknąć wojny i ocalić pokój”. Jackson wierzył w siłę pacierza. Liczył, że cały kraj ulegnie owej sile, że masy zaniosą Bogu swą prośbę, a Bóg wysłucha. Postanowił zorganizować ogólnonarodowy dzień modlitwy celem ukrócenia bezmyślnych politycznych sporów poprzedniego półwiecza. White poparł pomysł i Jackson zabrał się do dzieła. Nie zachowały się jego listy na ten temat, toteż nie wiemy, jak daleko zaszły jego plany. Inni chrześcijanie w innych kościołach, zapewne z rozpaczy, zgłaszali podobne propozycje. Jackson słał listy do duchownych na Północy i Południu. Jego nazwisko zostało wymienione w kilku orędziach wystosowanych przez kościoły na Północy popierające dzień modlitwy. Ostatecznie jednak nie udało się tego zrealizować. Jackson poprzestał na osobistych, nader żarliwych modłach. Podczas czytań w kościele nieodmiennie wyrażał nadzieję, że „Pan ocali tę ziemię od nieszczęścia wojny”.
Równocześnie, kiedy przyszły rozkazy z Richmond, był w pełni gotów spełnić swój obowiązek. Żałował głównie, że dzień wymarszu wypadał w niedzielę, a więc w święto. Krótko przed odjazdem zwierzył się Annie, że liczył, iż „Richmond wezwie nas dopiero w poniedziałek”, dzięki czemu mógłby spędzić niedzielę wyciszony, „nie rozmawiając o polityce ani przyszłych problemach kraju”. Otrzymawszy rozkazy, Jackson ukląkł wraz z Anną rankiem w sypialni. Drżącym głosem odczytał fragment Listu Świętego Pawła do Koryntian, po czym zawierzył oboje boskiej opiece. „Gardło miał ściśnięte od emocji i ledwo zdołał wykrztusić słowa – pisała Anna. – Raz jeszcze wyraził szczerą nadzieję, że »jeśli taka będzie Jego wola, Pan oddali niebezpieczeństwo i obdarzy nas pokojem«”. Wciąż na to liczył. Wiedział, że być może przyjdzie mu umrzeć za Wirginię i za sprawę Południa, lecz nie wierzył, że Bóg do tego dopuści.
Z pozoru przypominał kwakierskiego pacyfistę, lecz w liście wysłanym w styczniu 1861 roku do swego siostrzeńca Thomasa Jacksona Arnolda wyrażał nieco bardziej złożone i mroczne poglądy. Powtarzał tam pragnienie, by uniknąć wojny, ale zarazem dodał słowa tak niepokojące, że Arnold pominął je później w swej hagiograficznej biografii wuja: „Opowiadam się za podjęciem wszelkich starań na rzecz pokoju, jeśli zaś starania te się nie powiodą, a Wirginia zostanie najechana, należy się stanowczo bronić – choćby i nie biorąc jeńców”. Nie biorąc jeńców. Pomysł ten wykraczał daleko poza ówczesny główny nurt amerykańskiej myśli wojskowej i politycznej. Na początku 1861 roku żadna z liczących się osób ani po jednej, ani po drugiej stronie nie rozważała jeszcze „wojny pod czarną flagą”. Jackson dodawał: „Jeśli wolne stany […] spróbują wziąć nas w jarzmo i tym samym poduszczą naszych niewolników do powstania, w którym rodziny nasze wymordowane zostaną bez krzty miłosierdzia, słuszne będzie, abyśmy toczyli wojnę tak, że konflikt szybko dobiegnie kresu”. Miał tu na myśli wojnę okrutnie kosztowną dla obu stron, wojnę totalną. Innymi słowy, w szczerych modlitwach Jacksona o pokój pobrzmiewał i inny, surowszy, mniej dobrotliwy ton.