Tajemnica zamachu na Lincolna
Dystyngowany ideowiec, który strzelał do prezydenta, cytu jąc jednocześnie łacińską sentencję: „Sic semper tyrannis!” – słowa Brutusa wbijającego sztylet w pierś Cezara, to trwały portret zamachowca Abrahama Lincolna zbudowany przez historyków, publicystów i twórców. Profil Johna Wilkesa Bootha został nakreślony tak: potomek sławnej rodziny aktorskiej, który miłość do Williama Szekspira wyssał z mlekiem matki, aktor mający wielkie powodzenie u kobiet, widywany między innymi z gwiazdami tej miary co Helena Modrzejewska, fanatyczny zwolennik Konfederacji, wzdrygający się na samą myśl o „szalonych” pomysłach Abrahama Lincolna,
by znieść niewolnictwo i zniszczyć tym samym arystokratyczne Południe, wreszcie zabójca szesnastego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Równie intrygujący wizerunek stworzono Lee Harveyowi Oswaldowi – mordercy prezydenta Johna F. Kennedy’ego: skłócony z życiem kontestator, marksista, weteran piechoty morskiej, Amerykanin mieszkający w ZSRS i popierający rządy Fidela Castro na Kubie. Jednak po bliższym zapoznaniu się z faktami widzimy, że w tej mozaice nie wszystko pasuje – Oswald był zbyt marnym strzelcem, dodatkowo wyposażonym w wadliwą broń, by w tak spektakularny sposób mógł sam zabić prezydenta… Dziwnym zbiegiem okoliczności w wypadku Bootha także nie wszystko jest takie, jak się „wydaje, że jest”. Nie od dziś wiadomo, że w świecie polityki, w którym toczy się nieustanna gra interesów, najłatwiej mylić i zacierać tropy przy pomocy fanatyka, który jest przekonany, iż służy dobrej (czyli swojej) sprawie.
Appomattox Court House, mała mieścina w Wirginii, znalazła się wiosną 1865 roku na ustach całej Ameryki. Tutaj 9 kwietnia generał Robert E. Lee podpisał kapitulację głównych sił regularnej armii konfederatów. Koszmar wojny secesyjnej powoli się kończył. Ta radosna wieść jeszcze tego samego dnia dotarła do Waszyngtonu, wywołując na ulicach istny szał radości. Pod Biały Dom ruszyły tłumy wiwatujących ludzi, wznoszących okrzyki na cześć prezydenta Abrahama Lincolna i głównodowodzącego armii Unii, generała Ulissesa Granta. Wieczorem cała stolica była rzęsiście iluminowana, a pod Białym Domem znów zebrał się tłum, by wysłuchać prezydenta, który ukazał się w oknie swojego gabinetu. Prezydent zaczął przemówienie: „Obywatele! Dzisiejszego wieczoru spotykamy się nie w smutku, ale w serdecznej radości…”. I rzeczywiście, kolejne dni upływały mieszkańcom Waszyngtonu na fetowaniu zwycięstwa, lecz nie u wszystkich wieści z frontu wzbudzały radość – nie brakowało w mieście stronników, którzy jawnie wyrażali sympatie do Konfederacji.
O dziwo, sam prezydent, choć szczerze cieszył się z zakończenia krwawej wojny, był dziwnie przygnębiony, męczyły go złe przeczucia. W Wielki Piątek 14 kwietnia 1865 roku Lincoln, zamknąwszy pierwsze posiedzenie rządu po zakończeniu wojny, po południu odwiedził gmach Ministerstwa Wojny, by dowiedzieć się, czy nadeszły jakieś wieści z Karoliny Północnej, gdzie generał William Tecumseh Sherman osaczył ostatnie regularne oddziały konfederatów generała Alberta Johnstona (skapitulowały dopiero 18 kwietnia). W drogę powrotną ruszył do Białego Domu pieszo, w towarzystwie jednego z ochroniarzy, Williama Crooka. W pewnym momencie natknęli się na grupę podpitych mężczyzn, którzy obrzucili prezydenta nieprzyjaznymi spojrzeniami. Lincoln, jak wspominał ochroniarz, miał wtedy powiedzieć: „Wydaje mi się, że są to ludzie, którzy chcą mnie zgładzić, i nie wątpię, że spróbują to zrobić”. Na uspokajające zapewnienia Crooka, że to złudzenie, odpowiedział:
„Mam całkowite zaufanie do ludzi wokół mnie – do każdego z was. Wiem, że nikt nie mógłby tego zrobić i ujść żywy. Lecz jeśli to ma nastąpić, nie można temu zapobiec”.
Po powrocie do Białego Domu Lincoln przyjął jeszcze kilka osób. Ostatnim gościem tego dnia był przewodniczący Izby Reprezentantów, John Colfax. O dwudziestej konwersację obu polityków przerwała żona prezydenta, Mary, przypominając mu, że czas najwyższy udać się do teatru. Lincoln bardzo niechętnie przerwał rozmowę, by przygotować się do wyjazdu. Tego wieczora w Teatrze Forda grano lekką komedię Our American Cousin, niezbyt udaną, a do tego prezydent już ją widział kilka dni wcześniej. Na jego nieszczęście sztuka bardzo spodobała się małżonce… W ostatniej chwili z uczestnictwa w seansie wymówił się generał Grant, zasłaniając się sprawami rodzinnymi – tajemnicą poliszynela było, że pani generałowa szczerze nie znosiła pierwszej damy, obawiając się jej nieobliczalnych wybuchów gniewu i złośliwych uwag, z których pani Lincoln była znana w salonach Waszyngtonu. W tej sytuacji prezydent zaprosił do swojej loży majora Henry’ego Reeda Rathbone’a wraz z narzeczoną, Clarą Harris, córką nowojorskiego senatora.
Na wieść o tak znamienitych gościach Teatr Forda wypełnił się wieczorem po brzegi, jednak cierpliwość publiczności została wystawiona na próbę. Minęła dwudziesta, a prezydenckiej pary wciąż nie było. Po kwadransie oczekiwania kurtyna poszła w górę, lecz już po kolejnych dziesięciu minutach szacowni goście pojawili się w holu teatru. Aktorzy przerwali grę, a publiczność zgotowała prezydentowi gorącą owację. Po odśpiewaniu przez aktorów specjalnie przygotowanej na tej okazję pieśni Ku czci naszych żołnierzy prezydent i towarzyszące mu osoby zajęły miejsca w połączonych lożach numer 7 i 8. Przedstawienie wznowiono. Jednocześnie przy drzwiach loży prezydenckiej na składanym krzesełku zasiadł John F. Parker, funkcjonariusz z ochrony osobistej prezydenta. Gorszego cerbera nie było w całym Waszyngtonie. Parker, niezdyscyplinowany alkoholik, już około dwudziestej pierwszej stwierdził, że na pustym korytarzu, gdzie go posadzono, jest nudno i że wobec tego warto wyskoczyć na jednego do pobliskiego baru.
Fakt ten, jak i to, że loża prezydencka, na skutek popsucia się kilka dni wcześniej zamków, nie zamykała się od wewnątrz, wykorzystał czający się w pobliżu John Wilkes Booth – dwudziestosześcioletni aktor i oddany agent konfederacki. Zamachowiec z racji zawodu doskonale znał topografię teatru. Wiedział, że po wtargnięciu do loży i zastrzeleniu prezydenta nie ma szans na odwrót i ucieczkę głównym wejściem. Postanowił więc zeskoczyć z loży na scenę, stąd pobiec za kulisy i uciec tylnym wyjściem na ulicę, gdzie czekał przywiązany do drzewa koń. Booth wykorzystał również znajomość granej tego wieczora sztuki. Kwadrans po dwudziestej pierwszej publiczność gruchnęła gromkim śmiechem po jednej z zabawniejszych scen przedstawienia, a morderca ruszył w kierunku opuszczonego przez ochroniarza miejsca. Przez nikogo niezauważony wszedł cichutko do loży prezydenta i zaryglował od wewnątrz drzwi wejściowe specjalnie w tym celu przyniesioną deską.
Ten tekst jest fragmentem książki Piotra Korczyńskiego – „Dawno temu na Dzikim Zachodzie”:
Booth, wciąż niezauważony, podszedł z tyłu do fotela polityka i z odległości niecałego metra strzelił z rewolweru w tył głowy Lincolna, wymawiając jednocześnie zdanie Brutusa: „Niech taki będzie zawsze los tyranów!”. Prezydent lekko i bezgłośnie osunął się na oparcie fotela. Początkowo ani żona, ani major Rathbone i jego narzeczona nie wiedzieli, co się właściwie stało. Nie skojarzyli, że słaby huk wśród salw śmiechu to rewolwerowy wystrzał. Nagle major zauważył wysuwającego się zza fotela Bootha, ale ten był szybszy – zadał oficerowi cios nożem, odepchnął rannego i skoczył przez balustradę loży na scenę. Wysokość czterech metrów dla wysportowanego mężczyzny nie była problemem, ale właśnie w tej chwili Bootha dosięgnął pech. Podczas skoku zaczepił ostrogą u buta o znienawidzony gwieździsty sztandar i, przewracając się, zgruchotał kostkę w lewej stopie. Mimo wielkiego bólu sterroryzował nożem aktorów na scenie i zgodnie z planem przedostał się do tylnego wyjścia z teatru, gdzie oczekiwał nań jeden ze wspólników z koniem.
Tak, Booth miał w Waszyngtonie zaprzysiężonych wspólników, co więcej, zamordowanie Lincolna nie było jedynym zamachem tego wieczora w stolicy zwycięskiej Unii. Pod ciosami ludzi Bootha mieli zginąć jeszcze sekretarz stanu William H. Seward i wiceprezydent Andrew Johnson. W ten sposób konfederaccy agenci chcieli sparaliżować rządy Unii i odwrócić klęskę Konfederacji – dowodzili późniejsi śledczy starający się wyjaśnić motywy zamachowców. Jednak Booth początkowo wcale nie planował zgładzenia prezydenta Lincolna. On chciał Lincolna porwać i przewieźć do Richmond, gdzie zostałby zmuszony do zawarcia korzystnego dla Konfederacji pokoju. Takie też wytyczne otrzymał od emisariuszy konfederackich w Kanadzie,
którzy finansowali jego działalność w Waszyngtonie. W tym celu zwerbował w stolicy Unii kilkoro ludzi: pochodzącego z Florydy Lewisa Powella, używającego nazwiska Payne – konfederackiego żołnierza, który ranny dostał się do niewoli i po ucieczce z obozu jenieckiego ukrywał się w Waszyngtonie; Davida Herolda, który według jego znajomych, mimo swoich dwudziestu trzech lat zachowywał się jak dwunastolatek i był w Bootha ślepo zapatrzony; Niemca z pochodzenia George’a A. Atzerodta. Do spisku przystąpiła również Mary E. Surrat, wdowa i właścicielka pensjonatu, w którym Booth zorganizował swoją główną kwaterę i punkt kontaktowy. Do konspiracji wciągnęła ona też dzieci – Ann i Johna. Matka i córka przewoziły dla Bootha pieniądze i broń, syn zaś został kurierem emisariuszy konfederackich w Kanadzie.
Pierwszą próbę porwania prezydenta Booth wyznaczył na 18 stycznia 1865 roku. Lincoln wraz z małżonką miał brać udział w premierze przedstawienia w Teatrze Forda, ale ostatecznie zmienił plany i na sztukę nie przyszedł. Później przyszły zamachowiec próbował jeszcze kilka razy dokonać kidnapingu, ale za żadnym razem nic z tego nie wychodziło – prezydent albo nie zjawiał się w oczekiwanym miejscu, albo miał przy sobie zbyt liczną obstawę. Na główne pytanie, kiedy Booth postanowił zamordować znienawidzonego przezeń polityka, nie ma jednoznacznej odpowiedzi. W czasie przemówienia, wygłaszanego przez Lincolna 11 kwietnia z okazji kapitulacji armii generała Lee, Booth w rozmowie z jednym ze spiskowców miał skwitować je krótko: „To jest ostatnie przemówienie, które wygłosił”. Jak będzie można dalej zobaczyć, wcale też nie jest jednoznaczne, że Booth strzelał do prezyden ta z inspiracji władz konfederackich, raczej działał z własnej inicjatywy albo… Wcześniej wrócić jednak trzeba do feralnej nocy z 14 kwietnia.
Już po wykonaniu zadania przez Bootha, około godziny dwudziestej drugiej, do akcji ruszył Payne. Po wdarciu się do domu Sewarda i szamotaninie ze służbą, synami i córką sekretarza stanu, Payne dopadł polityka w sypialni i zadał mu kilka ciosów nożem, raniąc go poważnie w policzek i szyję. Życie Sewardowi uratował kołnierz ortopedyczny, który nosił po kontuzji w czasie jednej z konnych przejażdżek. Payne, osaczony przez domowników, nie miał czasu, by sprawdzać efekty swoich ciosów. Raniąc po drodze jeszcze jednego służącego, wypadł z domu, wskoczył na konia i pogalopował ku pobliskim lasom, w których miał ukrywać się przez kilka dni. Następnie, nie doczekawszy się Bootha, z którym w myśl planu miał się tam spotkać, Payne ruszył w drogę do Maryland.
Mniej dramatyczny miał przebieg zamachu na wiceprezydenta Johnsona. Wprawdzie wyznaczony do jego zamordowania Atzerodt zdołał się zakwaterować w tym samym hotelu, „Kirkwood House”, w którym wiceprezydent miał swój apartament, ale na tym skończyła się jego aktywność. Atzerodt był alkoholikiem i tej ważnej dla spiskowców nocy upił się – nie wiadomo, czy z nawyku, czy dla osłabienia stresu przed czekającym go zadaniem.
Prezydent Abraham Lincoln, nie odzyskawszy przytomności, umarł nazajutrz po zamachu o godzinie siódmej dwadzieścia. Od chwili zamachu dyktatorską władzę w mieście objął minister wojny Edwin M. Stanton. Dopiero o siódmej rano następnego dnia przekazał ją wicepremierowi Johnsonowi. Stanton już w kilkanaście minut po strzałach Bootha rozkazał wojsku i policji otoczyć budynek teatru, wtedy też świadkowie zeznali, kim był zamachowiec – okazało się, że zarówno Booth, jak i jego ludzie są dobrze znani policji. Zagadką jednak pozostaje, czemu minister nie polecił zamknąć od razu bram miasta – uczyniono to dopiero w dwie godziny po zamachu, gdy Booth i towarzyszący mu Herold byli już daleko. Jest to pierwsza, ale niestety nie ostatnia zagadka najbliższych dni po morderstwie prezydenta.
Ten tekst jest fragmentem książki Piotra Korczyńskiego – „Dawno temu na Dzikim Zachodzie”:
Tymczasem Booth i Herold gnali co koń wyskoczy, byle dalej od stolicy Unii. Booth planował jak najszybciej przedostać się do Wirginii, w której miał wielu przyjaciół i liczył na ich pomoc, lecz coraz bardziej dawała o sobie znać noga uszkodzona w czasie skoku na scenę – kostka spuchła i pojawiła się gorączka. O północy dotarli do Surrattsville, około dwadzieścia kilometrów od Waszyngtonu. Tutaj mieszkał znajomy Bootha, doktor Samuel Mudd, i do niego właśnie zwrócił się o pomoc ranny uciekinier. Mudd wiedział już o zamachu, ale nie odmówił przyjacielowi pomocy, za co zapłacił później wyrokiem dożywotniego więzienia.
Rankiem następnego dnia Booth i Herold opuścili dom Mudda i ruszyli dalej. Jeszcze jedenaście dni obaj zamachowcy zręcznie wymykali się pościgowi, ale do Wirginii nie dojechali. Dwunastej nocy pościgu uciekinierów, śpiących w stodole, dopadł podjazd kawalerii US Army. Z płonącej, podpalonej przez kawalerzystów stodoły Booth i Herold wyszli z podniesionymi rękami, odrzucając daleko od siebie broń. Żołnierze patrolu, podobnie jak resz ta sił pościgowych, mieli rozkaz za wszelką cenę brać spiskowców żywcem. A jednak sierżant Boston Corbett strzelił z rewolweru do bezbronnego Bootha. Ten runął na ziemię śmiertelnie ranny; w trzy godziny później był już martwy, nie odzyskując ani na chwilę przytomności. W ten sposób zniknął człowiek, który wiedział wszystko o zamachu na prezydenta Lincolna, a przede wszystkim mógł odpowiedzieć, z czyich pobudek działał. Te tajemnice zabrał na zawsze do grobu.
Jeszcze przed obławą na Bootha i Herolda aresztowano doktora Mudda. Za kratkami znaleźli się także Payne, Mary E. Surratt oraz nieopuszczający pokoju w „Kirkwood House” Atzerodt. Z osób bezpośrednio zamieszanych w spisek zdołał ujść pościgowi jedynie syn pani Surratt – John, który zbiegł do Kanady. Po schwytaniu prawie wszystkich spiskowców władze po szybkim śledztwie oskarżyły ich o współudział w zamordowaniu prezydenta Lincolna oraz usiłowanie zabójstwa sekretarza stanu, Sewarda. Rozprawa toczyła się przed kontrolowanym przez ministra Stantona Trybunałem Wojskowym w Waszyngtonie w maju i czerwcu 1865 roku. Cechowała ją równa co w śledztwie szybkość przeprowadzanego przewodu. Początkowo prócz oskarżonych ludzi Bootha odpowiedzialnością za śmierć prezydenta starano się także obciążyć emisariusza Konfederacji działającego w Kanadzie, Jacoba Thompsona, a przede wszystkim prezydenta Konfederacji Jeffersona Davisa. Jednak szybko zrezygnowano z tego wątku. Prezydent Davis, ujęty i aresztowany przez „granatowe kurtki” w maju 1865 roku, zdecydowanie wyparł się udziału w spisku Bootha. Gdy sprawa Davisa stanęła na wokandzie Sądu Najwyższego, tam nie wypominano mu już zabójstwa Lincolna, lecz zdradę stanu. Jednocześnie weszła w życie amnestia i Davis znalazł się na wolności, nigdy już przez nikogo nie indagowany w sprawie zamachu.
Gdy trybunał zaczął raz jeszcze analizować ostatnie chwile życia Bootha, chciano wezwać na świadka „krewkiego” sierżanta Corbetta, który tylko z sobie znanych powodów złamał rozkaz nieotwierania ognia do spiskowca. Okazało się wtedy, że sierżant dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Po zastrzeleniu Bootha podobno popadł w obłęd, zamknięto go w szpitalu dla nerwowo chorych i wszelki ślad po nim zaginął. Wtedy też pojawił się następny świadek wnoszący do sprawy kolejne wątpliwości. Okazało się, że w pensjonacie Mary Surratt akurat w tym samym czasie, gdy Booth ze swoimi ludźmi przygotowywał się najpierw do porwania, a później zabójstwa Lincolna, mieszkał (być może nieprzypadkowo) agent policji Louis Wiechman.
Zaraz po zamordowaniu prezydenta złożył on wiele zeznań, w których podkreślał, że niejednokrotnie miał możność przysłuchiwać się wywodom i planom Bootha, w tym tych związanych z porwaniem prezydenta, ale… nie traktował ich poważnie, dlatego nikogo o tym nie informował. Wiechman swoją wersję podtrzymał, również zeznając przed trybunałem, podkreślając jednocześnie, że o planach Bootha wiedział już od marca 1865 roku! Takie tłumaczenia funkcjonariusza policji, który zataił spisek przeciwko głowie państwa, powinny spowodować co najmniej postawienie go w stan oskarżenia. Nic takiego się nie stało. A co najdziwniejsze – po pewnym czasie z akt sprawy Bootha zniknęły protokoły przesłuchań Wiechmana. Włos z głowy nie spadł także policjantowi Johnowi F. Parkerowi – miłośnikowi mocniejszych trunków na służbie, który opuścił swój posterunek przed prezydencką lożą w Teatrze Forda. Parker nie stanął przed żadnym sądem ani nawet komisją dyscyplinarną.
Werdyktem Trybunału Wojskowego miasta Waszyngton czworo głównych oskarżonych: Lewis Payne, David Herold, George A. Atzerodt i Mary Surratt, zostało skazanych na karę śmierci przez powieszenie; doktor Samuel Mudd otrzymał wyrok dożywotniego więzienia, choć tłumaczył, że był zobowiązany przysięgą Hipokratesa do pomocy rannemu (uniewinniono go po pełnej poświęcenia walce jego żony przed amerykańskimi sądami).
Kilka innych osób zamieszanych w sprawę, którym nie udowodniono bezpośredniego udziału w spisku, skazano na kary kilkuletniego więzienia. Wyroki śmierci wykonano 7 lipca 1865 roku. Sprawa została zamknięta. Pacyfikację zrewoltowanego Południa szybko przyćmiły gorączka złota i wojny z Indianami na Dzikim Zachodzie. Problem dyskryminacji wyzwolonych Afroamerykanów i ich potomków trwa właściwie do dziś. Abraham Lincoln nie był radykalnym abolicjonistą, nie chciał też, by z Południa nie został kamień na kamieniu, jak szczerze pragnęli jego generałowie – Ulisses Grant, a zwłaszcza William Tecumseh Sherman, ale dla wielu stał się symbolem zbyt rewolucyjnych zmian, także we własnym republikańskim obozie. Być może konfederacki fanatyk, John Wilkes Booth, pragnący jednocześnie bogactwa i sławy, był jedynie nieświadomym narzędziem w rękach świadomych swojego celu ludzi. Historia potoczyła się dalej, wypełniając odwieczne hasło: „Umarł król! Niech żyje król!”.