Symfonie (anty)bohaterskie, czyli filmy antypolskie?
Nie jest trudno zauważyć, że wejście na ekrany „Obywatela” w reżyserii Jerzego Stuhra także podzieliło Polaków. Jedni docenili demitologizację pewnego sacrum w polskiej historii, inni zarzucili reżyserowi, że zrobił film antypolski. Na nic zdały się tłumaczenia samego Stuhra – na forach internetowych i różnego rodzaju portalach pojawiły się komentarze typu: „Mam dość wyśmiewania moich wartości, którymi się kieruje w życiu” oraz „[Film] robiony przez gniotów którzy wstydzą się polskości” (pisownia oryginalna).
Jednak „Obywatel” to nie pierwsza taka dyskusja w polskim kinie. Podobnie jak niedawno „Pokłosie” (film, który według niektórych opinii „poniżył Polaków”), przeszedł taką samą drogę, jak wiele innych obrazów, w tym prawdziwe perełki rodzimej kinematografii. Obrazy demitologizujące czy obrazoburcze? A może po prostu mamy problem z wizją polskiej historii w filmie?
„Satyrę z powstania robią!”
„Obywatel” Jerzego Stuhra wchodził do kin jako komedia. W podobnej atmosferze ponad pięćdziesiąt lat wcześniej na polskich ekranach pojawiło się „Zezowate szczęście” Andrzeja Munka. Już w jego „Eroice” z 1958 roku mogły szokować dialogi typu „Chce się dostać do aresztu. Jedyne miejsce w obozie, gdzie siedzi się samemu. Duża kolejka. Trzeba czekać parę tygodni” albo „Dziwny naród ci Niemcy: tam ludzi w piecach palą, a tu pozwalają organizować festiwale”. Po jednym z seansów widz zapytany przez dziennikarza czasopisma „Ekran” o wrażenia odparł: „Zawracanie dupy psze pana, satyrę z powstania robią!”.
Jednak ten film był tylko próbką tego, co potrafi duet Munk&Stawiński. „Zezowate szczęście” opowiadało o historii Polski w XX wieku – ale w jaki sposób! Jan Piszczyk stał się swoistym antybohaterem polskiego kina, Munk zaś wyszydzał wszystko, z czego według wielu śmiać się nie wypadało. Nie oszczędzono niczego: władzy sanacyjnej, okresu okupacji i rzeczywistości powojennej. Oczywiście nie wszystkim się to spodobało. Andrzej Kijowski pisał w swojej recenzji:
. Film, w którym nie ma ani jednej złej sceny. Film doskonale wyreżyserowany i doskonale zagrany, film bez słabego punktu.
Tyle tylko, że obrzydliwy i głupi, za co całkowita odpowiedzialność spada na scenariusz […]. Tyle bowiem zrozumieli nasi filmowcy z literatury zajmującej się naszym charakterem narodowym: należy robić z siebie bądź to obłąkańców, bądź to idiotów. Robią to skutecznie.
Kijowski ostrzegał także Munka: „Nie można stworzyć postaci, która spełniałaby funkcję bohatera naszej tragicznej historii, a zarazem łajdaka ośmieszającego tę historię”. Bardzo szybko recenzent zyskał popleczników, do których dołączył także Stefan Kisielewski. W „Tygodniku Powszechnym” opisywał film jako „intelektualnie prymitywny”, ponieważ:
uzurpując sobie prawo skrótowego, wizualnego osądu, nie daje żadnej propozycji interpretacyjnej, ani filozoficznej ani społecznej, ani jakiejkolwiek innej. Chwyta nas jedynie „Śmiech pusty” — i rzeczywiście: całkowicie pusty.
Co ciekawe – podobne oburzenie wywołała komedia, która niejako miała być odpowiedzią na film Munka, czyli „Don Gabriel” w reżyserii Ewy i Czesława Petelskich. W tym wypadku główny bohater – profesor germanistyki (o zgrozo!) – w obliczu wybuchu II wojny światowej odnajduje w sobie „gen bohatera”. Cały jednak film był sarkastycznym pamfletem na rząd sanacyjny, którego ostateczną klęską była kompromitacja we wrześniu 1939 roku. Wielu wrześniowych żołnierzy oburzyło się na taką wizję historii – postulowano m.in. wycofanie filmu z ekranów.
Jednak dzięki takim obrazom jak „Zezowate szczęście” czy nawet „Don Gabriel” łatwiej było widzom przełknąć komedię Stanisława Lenartowicza, „Giuseppe w Warszawie”, która na ekrany weszła w 1964 roku. Zygmunt Kałużyński pisał zachwycony: „To wydarzenie sensacyjne w dziejach martyrologii polskiej: pierwsza groteska, czyli czysta, abstrakcyjna zabawa”.
Kto nie lubi Wajdy?
Twórcy filmowi chcieli też mówić o historii bardziej poważnie. Ponad rok temu w jednym z kin w Ostrołęce zdjęto z ekranów „Pokłosie” (uznane przez wielu za film „antypolski”). To, co udało się w Ostrołęce z dziełem Pasikowskiego, nie wyszło ponad pięćdziesiąt lat wcześniej z „Kanałem” Wajdy. Film ten wygrywał zagraniczne festiwale i zdobył ogromne uznanie krytyków na całym świecie. Dlaczego więc towarzyszyła mu tak ogromna dyskusja?
Problemem było przedstawienie wydarzeń z 1944 roku. Idąc na „pierwszy polski film o powstaniu” (jak reklamowano dzieło Wajdy na plakacie), widzowie raczej nie oczekiwali metafizycznych rozważań nad jednostką postawioną w obliczu sytuacji ostatecznej. Głos w dyskusji nad obrazem zabrał sam Władysław Bartoszewski w artykule „Kanał czy film o powstaniu warszawskim?”. Jeden z głównych bohaterów – wedle Bartoszewskiego – był „hamletyzującym niedojdą, który filozofuje ustawicznie na głos wobec swoich podwładnych na temat beznadziejnej sytuacji”, a jedna ze scen, „osłabiona została zdecydowanie przez melodramatyczną, fałszywą psychologicznie i absolutnie niezgodną z prawdą historyczną i duchem naszego wojska scenę zastrzelenia sierżanta”. Bartoszewski zaznaczał także, że publiczności nie będą interesowały intencje twórcy – widzowie oczekiwać mieli prawdy historycznej, której w „Kanale” znaleźć – zdaniem autora – nie mogli.
Polecamy e-book Jakuba Jędrzejskiego – „Hetmani i dowódcy I Rzeczpospolitej”
W sprzedaży dostępne są również druga i trzecia część tego e-booka. Zachęcamy do zakupu!
W swojej opinii Bartoszewski nie był odosobniony. W dyskusji nad dziełem Wajdy wziął także udział Juliusz Kydryński, który w artykule „Surrealizm?…” opublikowanym na łamach „Życia Literackiego” pisał:
. Czujna i żywa pamięć setek szczegółów utrudnia przy tym ocenę dzieła sztuki dotyczącego dni powstańczych, które rządziłyby się raczej prawami artystycznej fikcji niż historycznej i psychologicznej wierności faktom.
W całym filmie ukazano tylko dwa momenty walki bezpośredniej. […] porucznik dowodzący oddziałem jest w najlepszym razie niedołęgą, a jego zastępca pijakiem i chamem, uwodzącym łączniczkę. […] W filmie nader często używa się słów na „d” i „g” i innych podobnych. Dialog filmu nie ma nic wspólnego z autentyzmem.
„Nic wspólnego z autentyzmem” – czy nie to samo można było usłyszeć po seansach ostatniego filmu Komasy?
Ale nie tylko niektórzy recenzenci byli zdegustowani obrazem Wajdy. W czasopiśmie „Ekran” z 1957 roku wypowiadał się m.in. socjolog, dr Stanisław Szanter. Według niego największym wypaczeniem tego filmu było naszpikowanie „Kanału” erotyzmem. Szanter udowadniał, że dzieło to było „produktem niewiedzy psychologicznej i socjologicznej młodych twórców”. A jaką radę miał na to?
Aby na przyszłość uniknąć takich błędów, nasi twórcy powinni dobrze przeszkolić się w zakresie socjologii płci, psychologii uczuć patriotycznych i historii narodu polskiego.
Również na łamach „Ekranu” wypowiadał się Józef Pawlak, były komendant AK Obwodu Kozienice:
. Uważam, że jeszcze jedną krzywdę wyrządzono członkom AK, którą należy czem prędzej naprawić przez wycofanie filmu „Kanał” ze wszystkich ekranów”.
Uważam, że już czas przedstawić rolę, czyny i gotowość do ofiar i poświęceń wszystkich członków Walki Podziemnej, zgodnie z prawdą historyczną, czas, aby we właściwym świetle przedstawić szlachetną rolę Polek w tej walce.
Ale „Kanał” nie był jedynym obrazem, którym Wajda sprowokował szeroką publiczność do dyskusji. Dwa lata później powstała „Lotna”, która do dziś przeciętnemu widzowi kojarzy się z szarżą polskiej kawalerii na czołgi. Filmowi zarzucono przez to fałszowanie prawdy historycznej i na nic zdały się zapewnienia reżysera, że kontrowersyjna scena ma być jedynie pewną metaforą, a on nie traktuje tego obrazu jako rozrachunku z przeszłością. Słowa Wajdy nic nie dały, a za „Lotną” do dziś ciągnie się opinia filmu fałszującego historię.
Kontrowersje budziły także obrazy, które dotyczyły powojennych losów żołnierzy. Tutaj przodował przede wszystkim jeden z pierwszych filmów Sylwestra Chęcińskiego, „Agnieszka 46”, który opowiadał o młodej nauczycielce przybywającej na „ziemie zachodnie”. Bohaterka trafia do osady, którą zamieszkują głównie kombatanci z rodzinami. I to właśnie ta grupa widzów czuła się filmem urażona – żądano nawet, aby „Agnieszkę” wycofano z kin. Największym przeciwnikiem obrazu Chęcińskiego był Zbigniew Załuski, który nazywał film „głęboko niemoralnym”, zarzucał przedstawienie środowiska kombatanckiego jako pijaków i nierobów. Pisał: „Niestety bowiem filmowy obraz Agnieszki staje się głosem w dyskusji o bohaterstwie – głosem przeciwko moralnym prawom żołnierzy – uczestnikom walki o wolność i demokrację, pionierów zagospodarowania ziem odzyskanych”. Z kolei w czasopiśmie „Kino” Jerzy Płażewski apelował, aby nie oceniać tego obrazu jako epickiego reportażu z Ziem Odzyskanych, ale jako historię starcia dwóch bohaterów – w takiej bowiem perspektywie film od razu zyskiwał. Recenzent pisał także:
Jeśli film bez strzelaniny godzi się zestawiać z „Eroicą” czy „Kanałem”, to powiem, że „Agnieszka 46” kontynuuje linię myślową tamtych dzieł, a mianowicie nieufność wobec malowniczych przejawów kombatanckiego heroizmu. Tyle, że filmy Munka i Wajdy podsuwały nam przed oczy konsekwencje strategiczne czy wręcz historyczne takiej postawy, zaś Mach z Chęcińskim pokazują nieprzydatność kawaleryjskich mitów – na co dzień, w prozaicznej pracy od podstaw. Znów więc szarganie świętości? A cześć dla tych, którzy własnymi rękami zdobywali te ziemie i byli jak Zawisza?
Jak widać, wszystkim trudno jest dogodzić.
Wtedy i teraz
Podane przykłady to tylko wierzchołek góry lodowej, stanowią skromny wycinek z historii polskiej kinematografii powojennej. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że argumenty przeciwników tego typu obrazów nie zmieniły się od lat. Te same zarzuty, które kiedyś dotyczyły „Zezowatego szczęścia”, teraz można przypisać „Obywatelowi”. Zupełnie niedawno reżyser „Miasta 44”, tak samo jak ponad pół wieku temu twórcy „Kanału”, znalazł się pod pręgierzem opinii publicznej. Zarzuty wyszydzania lub też fałszowania polskiej historii są ciężkie, ale czy rzeczywiście taka była intencja Wajdy, Stawińskiego, Komasy i Stuhra? To, co łączy te filmy, to przede wszystkim fakt, że ich twórcy chcieli zmusić widzów do myślenia. Nad „bohaterszczyzną” (Munk) czy też nad losem jednostki w obliczy sytuacji ostatecznej (Wajda). Czasami też widzowie nie rozumieli intencji twórców (casus „Lotnej”).
I na koniec jeszcze jedna rzecz. W ostatniej dyskusji nad „Obywatelem” znalazła się też trzecia grupa osób – ta, która wskazywała, że film Stuhra jest po prostu słaby fabularnie czy technicznie. Z „Miasta 44” wyszłam nie zażenowana scenami seksu czy też przekłamaniem wizji powstania – wyszłam po prostu znudzona fabułą. Może więc warto przy każdej kłótni nad kontrowersyjnym obrazem zastanowić się, czy nie lubimy go dlatego, że nas obraża, czy dlatego, że jest po prostu słaby? A może też trudno nam się przyznać, że taki „antypolski” film może być dobrze zrobiony?
Jedno jest pewne – w polskiej kinematografii wcale nie jest nudno.
Polecamy e-book Agaty Łysakowskiej – „Damy wielkiego ekranu: Gwiazdy Hollywood od Audrey Hepburn do Elizabeth Taylor”:
Bibliografia
- Drozdowski Bogumił, O „Eroice” rozmowy z widzami, „Ekran”, r. 1958, nr 5.
- Eberhard Konrad, Zbigniew Cybulski, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1976.
- Lubelski Tadeusz, Historia kina polskiego. Twórcy, filmy, konteksty, Videograf II, Katowice 2009.
- Kisielewski Stefan, Czyżby patriotyzm stracił rację bytu?, „Tygodnik Powszechny”, r. 1960, nr 17.
- Historia filmu polskiego, tom 5, 1962–1967, pod red. Rafała Marszałka, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1985.
- Płażewski Jerzy, Sołtys Bałcz może odejść, „Film”, r. 1964, nr 47.
Redakcja: Roman Sidorski