„Strelać wsiech Polakow”, czyli Bitwa Czterech Armii
Ten tekst jest fragmentem książki Andrzeja Brzezieckiego „Ostróda '46. Jak Polacy Sowietów gromili”.
Na temat tego, co działo się między godziną ósmą a dziewiątą wieczorem 15 stycznia 1946, zeznawało kilkadziesiąt osób, a jednak trudno odtworzyć dokładny bieg wydarzeń. Jedność czasu, miejsca i akcji bynajmniej nie została zachowana przez aktorów dramatu.
Także śledczy, a potem sąd mieli kłopot z dokładnym odtworzeniem zajść. Nic dziwnego, część zeznających, a zarazem oskarżonych grała o dużą stawkę: o wolność, a może nawet życie. Jedni więc bronili siebie, inni osłaniali bliskich. Może w grę wchodziła rywalizacja między poszczególnymi służbami. Być może też ani prokuratura, ani sąd nie chciał zbyt dociekliwie drążyć sprawy.
Poza tym było ciemno, było zamieszanie. Wiele rzeczy działo się jednocześnie w różnych punktach wokół ostródzkiego dworca, choć na małej przestrzeni. Przede wszystkim zaś ludzka pamięć jest zawodna – zwłaszcza gdy przesłuchujący bije i grozi pistoletem, jak utrzymywała później część uczestników tych wydarzeń. Niektórzy zaś twierdzili, że byli pod wpływem alkoholu, co także mogło mieć znaczenie, jeśli chodzi o ich postrzeganie rzeczywistości. Choć trudno powiedzieć, czy picie alkoholu było w tym przypadku okolicznością obciążającą, czy może dobrą wymówką i wytłumaczeniem braku pamięci.
Zatrzymajmy się na chwilę w momencie, w którym nic jeszcze nie było przesądzone – nie padły jeszcze strzały, nie polała się jeszcze krew – i przejrzyjmy szybko broń, którą miała do dyspozycji Straż Ochrony Kolei. Według Czesława Serwina sokiści dysponowali jednym pistoletem maszynowym pepesza, miał go Stanisław Dudczak (a wiemy już, że został utracony), automatem włoskim na amunicję 9 mm, który miał Karol Hochlajter i automatem „empi”, pozostającym w rękach Bazylego Radomana. Ponadto na posterunku było dwadzieścia sztuk innej broni palnej. Całkiem sporo.
Wróćmy jednak pod sklep kolonialny Ryszarda Szemplińskiego.
Stanisław Dudczak został na ulicy przed sklepem pobity kolbami karabinów do nieprzytomności przez sowieckich żołnierzy. Widzieli to inni sokiści, którzy znajdowali się w pobliżu, i ruszyli koledze na pomoc.
Wtem! W kierunku Polaków poleciały kule – ale nie były to, jak u Papcia Chmiela, „strzały znikąd”. To czerwonoarmiści otworzyli ogień. Któremu z nich pierwszemu puściły nerwy, już chyba nigdy się nie dowiemy.
Marian Dumny zapamiętał, że gdy po raz drugi tego wieczoru uciekał, tym razem przez podwórze sklepu Szemplińskiego, goniło go jeszcze dwóch żołnierzy sowieckich. Usłyszał strzał i padł przerażony na ziemię. Czerwonoarmiści, strzelając, wycofywali się w stronę pobliskich baraków Państwowego Urzędu Repatriacyjnego przy ulicy Kilińskiego, które służyły im za kwatery i punkt etapowy.
Strzały rozniosły się po mieście i zaalarmowały sokistów, milicjantów, bezpieczniaków i żołnierzy. Wszyscy ruszyli w kierunku dworca. Sokiści, którzy mieli odprawę, wybiegli z posterunku i – jak zeznawał Czesław Serwin, – brali broń „bez notowania”. To istotny szczegół, bo potem nie wiadomo było, kto właściwie strzelał.
Broń polecił Serwinowi wydać Radoman. Karabin dostał nawet Jerzy Knowiakowski, który przecież odbywał karę aresztu. W sumie z Radomanem – według jego słów – na odsiecz wybiegło sześciu strażników. Zastępca komendanta słyszał strzały oddane ze stojących przy dworcu opustoszałych domów.
Ulice Dworcowa (dziś Słowackiego) i Kilińskiego (dziś 11 Listopada) biegną niemal równolegle do siebie – między nimi są tory kolejowe i budynek dworca. Posterunek SOK znajdował się mniej więcej naprzeciw sklepu Ryszarda Szemplińskiego. Dzieliło je może dwieście– trzysta metrów w linii prostej, no i tory.
Do biegnących przez tory w kierunku przydworcowego sklepu sokistów dołączali zaalarmowani żołnierze, milicjanci i funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa.
W pewnym momencie naprzeciw siebie stanęła Armia Czerwona oraz Straż Ochrony Kolei, Wojsko Polskie i Urząd Bezpieczeństwa. Szykowała się więc prawdziwa Bitwa Czterech Armii.
Sowieci jednak dobrze się ostrzeliwali i Polacy byli zmuszeni do wycofania się na tory i ukrycia. Ta pierwsza wymiana ognia przyniosła dwa trupy po polskiej stronie – zginęli sokista Czesław Kafarski oraz kapral ludowego Wojska Polskiego Władysław Ludwicki.
Chociaż, jak dokładnie zginęli Kafarski z Ludwickim, trudno z pewnością powiedzieć – cywilni świadkowie mówili potem Radomanowi, że Polaków „sowieci bili kolbami i męcząc w rozmaity sposób”. Rzeczywiście, dokonane później oględziny ciał stwierdziły uderzenia narzędziem tępym i twardym. Z oględzin wynikało jednak także, że obaj zabici trafieni zostali w piersi. Jeśli chodzi o Kafarskiego, „śmierć nastąpiła niezwłocznie na skutek przestrzałowej rany klatki piersiowej, ze zranieniem serca”. Strzał został oddany z przodu. Prawdopodobnie był to pocisk zapalający.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Andrzeja Brzezieckiego „Ostróda '46. Jak Polacy Sowietów gromili” bezpośrednio pod tym linkiem!
Jerzy Knowiakowski zeznawał, że gdy większość Polaków wycofała się na tory, właśnie Kafarski z Ludwickim „udali się w pogoń za uciekającymi żołnierzami sowieckimi w kierunku baraków PUR”. Za odwagę musieli zapłacić życiem. Być może świadkiem śmierci któregoś z Polaków był Kazimierz Marciniak, który całe zajście widział z okien swego mieszkania przy ulicy Kilińskiego 20. Obserwował wydarzenia na ulicy oddalony jakieś trzy metry od okna. Zobaczył najpierw trzech żołnierzy sowieckich. „Wydało mi się, że byli pijani” – zeznawał potem. Jeden z nich nawet upadł, w każdym razie Marciniak widział leżącego człowieka. Potem usłyszał słowa: „dawaj w pieriot, dawaj w pierot”. Żołnierze ci podeszli pod ścianę domu. Marciniak słyszał jeszcze, jak ktoś łamanym rosyjskim błaga: „towariszu, nie strielaj, ja do was nie strielał”. To by znaczyło, że nie zginął w strzelaninie albo Kafarski, albo Ludwicki, ale dokonano egzekucji z zimną krwią. „Potem zaraz padły strzały i ucichło” – zeznawał Marciniak.
Tymczasem Marian Dumny podniósł się z ziemi, w tym miejscu gdzie upadł i pospiesznie udał do domu. Jego rola w tej historii właśnie się skończyła – zszedł on z dziejowej areny.
Jeśli ucichło, to tylko na chwilę. Zaraz potem bowiem zjawiły się kolejne polskie posiłki. Wszyscy skierowali się w stronę ulicy Kilińskiego, gdzie były wspomniane baraki PUR. Znowu doszło do strzelaniny. Milicjant Jan Dudek wspominał, że ogień był tak silny, iż „musieliśmy się schować za mur spalonego domu”. Sokista Knowiakowski twierdził, że Sowieci strzelali z okrzykiem „urra”. Widział też, że chcieli rozstrzelać sokistę Petasa, ale ostatecznie uprowadzili go tylko.
Bazyli Radoman, który był już na miejscu wraz z innymi sokistami, po tym jak wszyscy się rozbiegli, usłyszał głos jednego z Sowietów: „strelać wsiech Polakow”. Ogień był tak silny, że cała grupa Polaków musiała się rozbiec. Radoman mówił potem: „i naraz słyszę krzyk strażników, że zabity strażnik Kafarski Czesław i ranni są strażnicy, chcąc przejść przez ulicę, słyszę jęki rannych i wołanie ratunku”. Radoman chciał podejść do rannych, ale znowu padły strzały. Tym razem pojedyncze.
Brat Czesława Serwina, Józef, wybiegł z kancelarii posterunku i włączył syrenę alarmową. Zrobił to samowolnie, bez żadnego rozkazu.
Tym samym, chcąc nie chcąc, nadał awanturze poważniejszą rangę, bo syreny nie można sobie ot tak włączyć. Syrena powinna ostrzegać tylko w sytuacji poważnego zagrożenia dla bezpieczeństwa miasta. Było jasne, że wszyscy, którzy ją usłyszeli, odebrali to jako taki właśnie sygnał. Sygnał, który oznaczał konieczność radykalnych działań. Nie inaczej zrozumiano go w Powiatowym Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego, skąd natychmiast wysłano trzech funkcjonariuszy: Jana Arcikowskiego, Jana Świderskiego i Kazimierza Kołodziejskiego. Zapamiętajmy przede wszystkim tego ostatniego. Dysponujemy nawet jego rysopisem: miał sto sześćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, włosy ciemny blond i haczykowaty nos. Mówił altem z akcentem czysto polskim, bo w przeciwieństwie do większości bohaterów tego wieczoru nie pochodził z Kresów.
Dla Bazylego Radomana dźwięk syreny oznaczał jedno: Hochlajter wrócił na posterunek i przejął kierowanie akcją. Był jednak, jak mawiał klasyk, w mylnym błędzie.
Tymczasem nadbiegali kolejni milicjanci, także Antoni Rogowski. Jak potem zeznawał, gdy zbliżył się do dworca od strony ulicy Kilińskiego, ujrzał już trupy Kafarskiego i Ludwickiego. Tymczasem Sowieci „nic nie mówiąc, dali do nas ognia, rozwinęliśmy się w tyralierę po obydwu stronach ulicy i odkryliśmy do nich ogień, przedtem uprzedzając, żeby nie strzelali”. Sowieci jednak dalej strzelali. „Nie mogliśmy nic zrobić, bo nas było za mało” – relacjonował Rogowski. Polacy, w obliczu przewagi liczebnej przeciwnika, musieli się wycofywać. Sowieci pędzili za nimi i dalej strzelali. Złapali w końcu jednego z milicjantów. Rogowski potem relacjonował: „Zaczęli go bić karabinami, zabierając mu przy tem pieniądze, zegarek i papierosy, mówiąc, że to mu niepotrzebne, bo jego zabiją”. Milicjant został uprowadzony do baraków PUR, Sowieci mieli więc teraz drugiego po Petasie zakładnika.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Andrzeja Brzezieckiego „Ostróda '46. Jak Polacy Sowietów gromili” bezpośrednio pod tym linkiem!
Pobity Stanisław Dudczak odzyskał przytomność. Jacyś cywile pomagali mu iść. Wspominał, że potknął się o ciało Kafarskiego. Widząc Radomana, krzyczał do niego: „Komendancie, jestem w głowę ranny” oraz „naszych strażników Rosjanie biją”.
Chyba mniej więcej w tym samym czasie, gdy ogień na chwilę ustał, ze spalonego domu wybiegł jeden z żołnierzy sowieckich i próbował salwować się ucieczką. Jemu akurat udało się zbiec. Jednak nie wszyscy żołnierze sowieccy zdołali się schować. Część została aresztowana i rozbrojona. Jak potem ustalił sąd, „wiadomość o zabiciu przez żołnierzy Czerwonej Armii kaprala Ludwickiego i strażnika Kafarskiego rozniosła się momentalnie wśród zbierających się grup żołnierzy W.P., strażników S.O.K., milicjantów i funkcjonariuszy U.B. […] Poszczególne grupy zaczęły wyłapywać i zatrzymywać żołnierzy sowieckich”.
Popełniona została zbrodnia, a więc przyszedł czas na karę. Akurat Rosjanie powinni o tym wiedzieć.
Gdy Jan Świderski zmierzał w stronę dworca, natknął się na trzech żołnierzy sowieckich, którzy kazali mu podnieść ręce, a jeden z nich ubliżał Świderskiemu. Polak, widząc, że napastnicy nie mają długiej broni, nie posłuchał i rąk nie podniósł. Z opresji uratowała go zbliżająca się grupa Polaków, na widok których Sowieci się rozpierzchli. A przecież jeśli nie mieliby nic na sumieniu, nie uciekaliby.
Nawiasem mówiąc, jak przyjemnie jest czytać, że Armia Czerwona uciekała na sam widok polskiego oręża, nieprawdaż?
Funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa kapral Stanisław Wruszczak opowiadał o pogoni za trzema żołnierzami sowieckimi, brał w niej udział także pobity wcześniej Dudczak. Czy byli to ci sami żołnierze, którzy zatrzymali Świderskiego?
Zrekonstruujmy przebieg tej pogoni. Stanisław Wruszczak był w grupie, która idąc koło dworca, napotkała trzech Sowietów. Mieli oni wołać do Polaków: „to tam, to tam”. Polacy ominęli ich i poszli we wskazanym kierunku. Dopiero po chwili okazało się, że byli to oprawcy Dudczaka, którzy sprytnie chcieli zmylić pościg. Pogoń okazała się o tyle skuteczna, że złapano jednego uciekiniera, którego kapral Wruszczak rozbroił.
W okolicy dworca panowało zamieszanie.
I wtedy zjawił się starszy lejtnant Sajenko z jednym żołnierzem. Obaj właśnie opuścili lokal Franciszka Sałka – chcieli się dowiedzieć, o co chodzi. Zastanawia jednak, że Sajenko, wedle wcześniejszych relacji, opuszczał lokal Sałka z dwoma żołnierzami. Teraz, podług zeznań był z nim tylko jeden kamrat. W każdym razie obaj zostali obezwładnieni. Polacy mieli więc już trzech jeńców. W tym czasie inna grupa Polaków dostarczyła kolejnego schwytanego sowieckiego żołnierza. Całą czwórkę prowadzono w kierunku posterunku SOK. Jan Arcikowski z Urzędu Bezpieczeństwa opowiadał potem, że na Dworcowej widział grupę sokistów, żołnierzy i funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, która prowadziła czterech rozbrojonych żołnierzy, „popychając [ich] przy tem, krzycząc”.
Wyłapywanie sołdatów trwało dalej. Milicjant Jan Dudek, który przed ogniem chował się w spalonym domu i odczekał tam około kwadransa, przedostał się przez płot i przyłączył do innych żołnierzy przeszukujących teren. Dudek znalazł się potem w grupie pięciu ludzi, która napotkała jeszcze dwóch Sowietów. Jeden z nich miał broń. Zatrzymano ich, zabrano automat i odprowadzono na posterunek Urzędu Bezpieczeństwa.
Z kolei kolega Jana Dudka, Krzysztof Kwiatkowski, znalazł się w rękach Sowietów. On to właśnie był tym milicjantem, którego uprowadzili Sowiecki. A było to tak. Po opisanej już interwencji w mieszkaniu milicjanci, zawezwani przez sokistów, byli w pobliżu miejsca strzelaniny na ulicy Kilińskiego. Kwiatkowski dobiegł do miejsca, gdzie leżały ciała Polaków. Jakaś kobieta z okna wskazała mu zabudowania, w których miał schować się jeden z zabójców. „Ja udałem się za nim w poszukiwaniu, co mi się nie udało” – zeznawał potem Kwiatkowski. Wrócił na ulicę Kilińskiego i natknął się na około dwudziestu Sowietów. Śmierć zajrzała mu w oczy. Został rozbrojony. Już mieli go rozstrzelać, ale jeden z czerwonoarmistów powstrzymał kolegów, mówiąc: „O ile winny, to i tak zostanie zabity”.
Kapral Bronisław Lewandowski, wypiwszy piwo, wyszedł na ulicę i natknął się na dwóch milicjantów z patrolu Krzysztofa Kwiatkowskiego, którzy powiedzieli mu, że „milicjant Kwiatkowski Krzysztof zniknął i nie wiedzą, co się z nim stało”.
Czerwonoarmiści uprowadzili Kwiatkowskiego i Petasa do baraków PUR, które stały się ich twierdzą. Ciała Polaków, Kafarskiego i Ludwickiego, załadowali na samochód i odjechali. Bazyli Radoman zeznawał, że słyszał od cywilnych świadków, iż nad pojmanymi – jak już było wspomniane – Sowieci znęcali się okrutnie.