Strajk w Stoczni Gdańskiej, który obalił komunizm
Strajk w Stoczni Gdańskiej miał wielu większych i mniejszych bohaterów. Ogromną rolę odegrała w nim Anna Walentynowicz. Przeczytaj o tym, jak uratowała cały strajk
Dziewiątego sierpnia Anna Walentynowicz odebrała w stoczni ostatnią wypłatę, która należała się jej od chwili utraty pracy. „Nie wygrasz, to walka z wiatrakami” – usłyszała wtedy od urzędniczki. O decyzji dyscyplinarnego zwolnienia z art. 52 kodeksu pracy, stosowanego wobec osób naruszających swe obowiązki, dowiedziała się dwa dni wcześniej. Gorzkiego smaku dodawał tej historii fakt, że stało się to niemal w przededniu nabycia przez Walentynowicz praw do emerytury, po trzydziestu latach jej sumiennej i nagradzanej rozmaitymi oficjalnymi odznaczeniami pracy w stoczni. „Czułam się jak zbity pies” – wspominała.
Rzeczywistym powodem była, rzecz jasna, jej otwarta działalność w WZZ-ecie i przemycanie na teren stoczni podziemnych czasopism i ulotek. W zwolnienie prostej robotnicy zaangażowanych było w stoczni wiele osób od wielu miesięcy i historia ta ma dla tamtych czasów typowy ze względu na postępowanie władz przebieg, ale i niezwykłe zakończenie. Dzięki niemu Anna Walentynowicz stała się polską Rosą Parks.
Sprawę pozbycia się Anny Walentynowicz ze stoczni zainicjowała Służba Bezpieczeństwa w listopadzie 1978 roku. Z tej inspiracji k.s. „Ba” (skrót znaczył „kontakt służbowy”, tak w terminologii SB określano osoby, które z racji zajmowanego stanowiska nie mogły odmówić współpracy z tajną policją) przeprowadził z Anną Walentynowicz rozmowę na temat przeniesienia jej do innego zakładu. Jak wynika z kontekstu dokumentu, w którym została opisana, był on zapewne członkiem kierownictwa działu kadr stoczniowych. Rozmowę przeprowadzono „w rękawiczkach” – podkreślając zasługi i sumienność zwalnianej pracownicy, argumentowano, że innym (akurat tylko małym i na peryferiach) zakładom bardzo brakuje kadry. Walentynowicz odmówiła jednak zgody na zmianę miejsca pracy, ale zgodziła się na proponowaną trzymiesięczną delegację do położonego na uboczu „Techmoru”. „K.s. poinformował mnie – pisał ppor. Woronowicz – że Walentynowicz w czasie rozmowy zachowywała się spokojnie i nie dała po sobie znać, czy domyśla się, z czyjej inspiracji powstała sprawa jej oddelegowania”. Podpisany przez władze PRL-u w 1975 roku Akt Końcowy Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie nakładał na sygnatariuszy między innymi obowiązek poszanowania praw człowieka i przestrzegania podstawowych wolności. Ekipa Gierka ze względu na międzynarodową opinię publiczną do pewnego stopnia czuła się skrępowana w podejmowaniu jawnych działań, które w oczywisty sposób naruszałyby przyjęte zobowiązania. Ostrożne i formalistyczne poczynania władz, zarówno na szczeblu administracji zakładowych, jak i w sądach czy innych instytucjach, z którymi zmagali się opozycjoniści, Jacek Taylor skomentował następująco: „bardzo przestrzegano, by nie padły żadne zarzuty polityczne. Gierek przestrzegał KBWE na swój sposób”. Ani Anna Walentynowicz, ani jej towarzysze z opozycji nie mieli wątpliwości co do inspiracji i prawdziwych powodów jej przeniesienia z ogromnej stoczni w sercu Gdańska do małego zakładu. Gdy Anna Walentynowicz formalnie zaprotestowała przeciwko dalszym próbom przedłużania tego zesłania, władze stoczniowe zaczęły szukać nowego pretekstu do pozbycia się jej, a notatki służbowe znajdujące się w Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej dowodzą inicjatywy w tej sprawie funkcjonariuszy SB. To oficer operacyjny w rozmowie z „kontaktem służbowym” podsunął szczegółowe informacje o przebytych operacjach i stanie zdrowia Walentynowicz, które mogłyby być na przykład oparciem czy wręcz podstawą do wcześniejszego zwolnienia jej z przyczyn zdrowotnych. Ostatecznie przeniesiono ją na podobne stanowisko do Stoczni Północnej, motywując to lżejszą pracą, co oznaczało przede wszystkim utrudnienie kontaktów z dawnym środowiskiem. Dalsze miesiące pracy Anny Walentynowicz w stoczni przypominały zabawę w kotka i myszkę, przy czym za łowiącym okazje esbeckim „kotem” stanęła machina urzędnicza stoczni i państwa. Za „myszką” ujęli się stoczniowi robotnicy i opozycja. Jeszcze w styczniu 1980 roku stoczniowcy zebrali trzydzieści parę podpisów pod listem do Rady Zakładowej stoczni, w którym żądali zaprzestania represji wobec Anny Walentynowicz. „Zaraz rozpoczęło się śledztwo, wyjaśnianie, o jakie represje chodzi (»przecież Walentynowicz to świetny fachowiec, kierujemy ją na bardziej odpowiedzialne stanowiska pracy«), straszenie ludzi zwolnieniami”– wspominała atmosferę tamtych dni. O szykanach stale informował „Robotnik” i „Robotnik Wybrzeża”.
Władze stoczni miały prawo ściśle dozorować przestrzegania punktualności rozpoczęcia i zakończenia pracy, długości przerw śniadaniowych, kontrolować wyjścia do lekarza, na szkolenia i we wszelkich sprawach wymagających opuszczenia stanowiska pracy, a nawet dokonywać rewizji pracownika w chwili opuszczania zakładu. W przypadku Walentynowicz taka skrupulatność szybko zamieniła się w mobbing, mający dostarczyć pretekstu do oskarżeń o zaniedbania w pracy, ale faktycznym ich powodem było to, że kobieta bynajmniej nie zrezygnowała z całkiem jawnego kolportażu podziemnej prasy.
Ukarano ją z miejsca naganą oraz utratą części pensji za „zakłócanie porządku” i „opóźnienie swojego powrotu do pracy z uzupełniającego przeszkolenia zawodowego”. W uzasadnieniu tej decyzji nie było mowy o ulotkach, ale powstawało dossier umożliwiające zwolnienie. „W przypadku dopuszczenia się przez Obywatelkę jeszcze raz podobnego wykroczenia lub naruszenia w inny sposób dyscypliny pracy umowa o pracę zostanie rozwiązana z jej winy bez wypowiedzenia” – ostrzeżono ją w oficjalnym piśmie z Działu Kadr.
Tymczasem Anna Walentynowicz postanowiła podjąć walkę o przywrócenie poprzedniego miejsca pracy i wokół odwołania (które pomógł jej przygotować Lech Kaczyński, powołując się na praktyczne niedogodności) toczyły się kilkumiesięczne konwentykle odpowiednich komórek w stoczni i w Terenowej Komisji Odwoławczej. System nie był do końca szczelny, a SB wszechmocna, skoro w połowie czerwca TKO nakazywało władzom Stoczni Gdańskiej cofnąć decyzję o jej przeniesieniu. W wyznaczonym dniu Walentynowicz pojawiła się w starym miejscu pracy na wydziale W-2. Przełożeni nie powitali jej tam przyjaźnie: „Ja sobie nie życzę, by obcy ludzie wałęsali się po moim wydziale” – zawołał na widok kobiety zmierzającej do suwnicy kierownik hali.
Władze obu stoczni wyrok TKO zignorowały i gdy nie zjawiła się w Stoczni Północnej, wnioskowały o natychmiastowe rozwiązanie z nią umowy ze względu „na niepodjęcie pracy i samowolne opuszczenie miejsca rejonu zatrudnienia”. Dopełnieniem bezprawia było nagłe cofnięcie prawomocnej decyzji TKO na skutek protestu złożonego przez kierownictwo Stoczni Gdańskiej w Ministerstwie Pracy. W takim trybie zastępca dyrektora do spraw pracowniczych w stoczni poinformował Annę Walentynowicz o dyscyplinarnym zwolnieniu. Dwa dni później, gdy poszła do stoczni po ostatnią wypłatę, zatrzymano ją w bramie. „Rzuciło się na mnie czterech strażników – wspominała z ironią i goryczą. – Wykręcili mi ręce, skaleczyli mnie. Zobaczyli krew i przestraszyli się. Wciągnięto mnie do »nyski« i tak triumfalnie pojechałam do kadr”. To tu usłyszała od urzędniczki słowa: „Nie wygrasz”. Goryczy dodawał fakt, że jej zwolnienie przyjęto obojętnie, za Anną Walentynowicz nie ujął się żaden z kolegów ze stoczniowego wydziału. Urzędniczka jednak nie miała racji, a zwolnienie „pani Ani” uruchomiło lawinę zdarzeń.
Tekst jest fragmentem książki Anny Machcewicz „Bunt. Strajki w Trójmieście. Sierpień 1980:
Spiskowcy
Wydarzenia kolejnych dni wspominane po latach straciły ostre kontury. Nie ma całkowitej pewności co do ich kolejności, dat, treści konkretnych rozmów ani nazwisk. Najlepiej chyba zawierzyć pamięci kilku osób, które uczestniczyły w nich bezpośrednio, by wydobyć to, co najistotniejsze – zawiązywanie się spisku.
Rankiem 3 sierpnia, po odbyciu trzymiesięcznego wyroku, więzienie opuścili Dariusz Kobzdej i Tadeusz Szczudłowski. Kilka dni później, w sobotni wieczór 9 sierpnia (choć niektórzy twierdzą, że była to niedziela), u Ewy i Piotra Dyków, którzy jako jedyni w tym towarzystwie dysponowali obszernym mieszkaniem i nieraz podejmowali tłum gości, odbyło się zorganizowane na cześć uwolnionych przyjęcie. Uczestniczyło w nim kilkadziesiąt osób ze środowiska RMP i WZZ-etu, wśród nich była i Anna Walentynowicz, która opowiedziała o swoim zwolnieniu. Spowodowało to poruszenie. „Bogdan Borusewicz wywołał nas na zewnątrz – wspominał Jerzy Borowczak. – Mnie, Wałęsę i Bogdana Felskiego […]. No, to coś trzeba postanowić, ale powiem szczerze, że nawet wśród nas nie było atmosfery strajkowej. Rozeszliśmy się”. Przyjęcie trwało dalej, ale treść rozmowy na podwórzu pozostała tylko między nimi.
„Zacząłem […] przygotowywać ich psychicznie do tego, żeby zrobili strajk, bo ich było trzech, a w stoczni kilkanaście tysięcy pracowników” – wspominał Borusewicz. Starał się też o jak najściślejsze zachowanie tajemnicy. Spotkał się potajemnie, starannie gubiąc esbeckie „ogony”, najpierw z każdym z osobna, by wysondować, czy są gotowi na takie ryzyko. Borowczak wrócił z sobotniego przyjęcia do domu i jeszcze tego wieczoru usłyszał stukanie w okno. „To był Bogdan Borusewicz. Nie wchodził do mnie do mieszkania, tylko krzyknął. Otworzyłem okno. Mówi: – Chodź, pogadamy. I pyta mnie: – No to co, robimy ten strajk, czy nie robimy tego strajku? Ja mówię: – Bogdan, kurde, pracuję w stoczni jako samodzielny pracownik cztery miesiące. Nie znam tam ludzi, co ja mogę zrobić? On mówi: – Chodź, pogadamy… Dziś już nie ma tych pól, gdzie wtedy rolnicy uprawiali zboże, w kierunku wieży telewizyjnej na Morenie. Tam właśnie pod wieżę sobie podeszliśmy, na górkę. Bogdan zawsze lubił wiedzieć, czy ktoś nie idzie, a z góry dobrze widać. […] Tam rozmawialiśmy […]. Mówię: – Słuchaj, jeśli ten strajk ma być, to musi ktoś tym strajkiem dowodzić. Borusewicz mówi: – Musi to być Lech. […] Był jeszcze Ludwik Prądzyński i Bogdan Felski. Lutek […] jest bardzo małomówny […]. Trudno byłoby liczyć, że on gdzieś tam przemówi. Ja o tyle, że byłem dowódcą drużyny w wojsku, to do czterech czy dziesięciu osób kiedyś tam przemawiałem. I to wszystko”.
Ludwik Prądzyński nie uczestniczył w przyjęciu u Dyków, gdyż odwiedzał w tym czasie rodziców. „Wróciłem w niedzielę wieczorem, jak zwykle, i dostałem wiadomość, że mam się stawić tam i tam – opowiadał po latach. – Stawiłem się i dowiedziałem, że Anię zwolnili z pracy i teraz może być nasza kolej. No i padło pytanie: – Czy jesteście gotowi na takie coś, żeby wystąpić w jej obronie. Nie mówiłem, że nie, chociaż w duchu myślałem, dlaczego teraz? […] Dopiero rozwijamy to wszystko, zdobywamy wpływy, trzeba zdobyć jeszcze większe. Ale nasz przywódca, nasz szef się pyta, czy my jesteśmy gotowi. To był mój taki wewnętrzny dylemat”.
Spotkali się przy ul. Ojcowskiej u Felskiego. „Rozmawialiśmy z Bogdanem no i właśnie to była jego idea – zapamiętał Felski. – Byłem ja, Lutek i Jurek i dogadywaliśmy się już bardziej konkretnie, jak będzie, co będzie, nasze żądania. Podczas dyskusji chodziło nie tylko o panią Anię Walentynowicz, ale i o podwyżkę dla pracowników Stoczni Gdańskiej, ponieważ już w lipcu wzrosły ceny żywności, a pensje stały w miejscu. No i tak troszkę kłóciliśmy się z Bogdanem, no bo ile? Bogdan mówi: 200 złotych, a ja, że za tyle, to ja stanę sam z Borowczakiem, a za pół godziny przyjedzie samochód, nas wywiozą i będzie »po ptokach«. Musi być najmniej 2 tysiące. […] Stanęło na tysiącu złotych. To był pierwszy postulat, drugi – przywrócić do pracy Annę Walentynowicz, trzeci – dodatek drożyźniany. […] Ustaliliśmy, że za wszelką cenę musimy pozostać wewnątrz zakładu. Na zewnątrz może być prowokacja, dojdzie do kradzieży, rozbijania szyb, do wandalizmu. A nie chcieliśmy, jak to w siedemdziesiątym roku było, że robotnicy to niby banda nierobów i chuliganów”. Borusewicz miał zadbać o druk i kolportaż ulotki, w której nie padnie słowo strajk, by w razie klęski nie palić mostów, a znajdzie się jedynie informacja o tym, że stocznia zwolniła bezprawnie tuż przed emeryturą zasłużoną pracownicę Annę Walentynowicz. Potem zastanawiali się nad datą, koniec tygodnia nie byłby dobry, więc wybrali środę. Borowczak zapamiętał, że zasiedli jeszcze nad rozrysowaną własnoręcznie mapą stoczni. „Ja pracowałem na wydziale przy wyspie Holm, to jest do bramy dobrym marszem z piętnaście minut. Wszystko, kto gdzie przejdzie, kto do kogo dołączy, mieliśmy opracowane”.
Plan był taki, że spróbują wywołać strajk, zanim stoczniowcy zaczną pracę, jeszcze w szatniach. Potem mieli poprowadzić ludzi w stronę historycznej bramy, gdzie rozegrał się dramat Grudnia ’70 i uczcić pamięć ofiar minutą ciszy. Tam też miał czekać Lech Wałęsa, którego na spotkaniu przy Ojcowskiej nie było. „Do kontaktu z nim wyznaczyliśmy Ludka Prądzyńskiego – wspominał Borowczak. – On był chyba najbardziej ostrożny z nas, Wałęsie nic nie mówił, tylko wszystko mu pisał na karteczkach”. Prądzyński zapamiętał, że to nie były karteczki, tylko dziecinna zabawka, tak zwany „znikopis”. We wtorek okazało się, że strajk muszą o jeden dzień przełożyć, bo nie udało się na czas wydrukować ulotek. Trzeba było znów zawiadomić Wałęsę. Borowczak z kolei twierdzi, że datę przełożono na prośbę Wałęsy, który chciał przed strajkiem załatwić w urzędzie rejestrację narodzin córki. Z powodów technicznych czy życiowych historyczny dzień przypadł 14 sierpnia. „Myśleliśmy, że strajk potrwa przez czwartek i piątek, może trzeba będzie zostać na noc – przyznał Felski – ale nikt sobie nie wyobrażał, że tak się przeciągnie”.
Tekst jest fragmentem książki Anny Machcewicz „Bunt. Strajki w Trójmieście. Sierpień 1980:
Ulotkowanie
Gdy zapadła decyzja o strajku, Bogdan Borusewicz na wszelki wypadek nie wrócił już do domu. Skorzystał z gościny u Ligii Kilińskiej i jej męża, małżeństwa poznanego na jednym ze spotkań dla młodzieży u księży jezuitów w Gdańsku-Wrzeszczu. O ich sympatiach dla opozycji, jak przypuszczał, SB nie wiedziała, nie miała więc powodu do interesowania się ich adresem. Stąd wychodził ukradkiem, by zarządzać przygotowaniami do strajku. Jego rola była kluczowa, ponieważ jako jedyny miał w ręku całą sieć niezbędnych kontaktów. Do drukowania ulotek informujących o zwolnieniu Anny Walentynowicz wykorzystany został powielacz w mieszkaniu Józefa Przybylskiego w Nowym Porcie. Zainstalował go tu Piotr Kapczyński, zgromadził też pokaźny zapas papieru, by uruchomić nowe podziemne wydawnictwo „Alternatywy”. „Pomagał mi przyjaciel mojego kuzyna, Zbyszek Nowek – wspominał. – U Józka Przybylskiego wydrukowaliśmy »Czarną księgę cenzury« i drugi raport DiP-u [Konwersatorium »Doświadczenie i Przyszłość« – A.M.], »Jak z tego wyjść?«. […] skończyliśmy właśnie na przełomie lipca i sierpnia. Później jeszcze tę bibułę zawieźliśmy do Warszawy. Wróciłem w sobotę wykończony, bo rzeczywiście pracowaliśmy na okrągło, z nadzieją, że odsapnę. Ale w niedzielę przyszedł Bogdan i mówi, że trzeba ulotki wydrukować, bo panią Anię Walentynowicz zwolniono z pracy. Nie było wyjścia. […] W nocy drukowaliśmy, a rano, to był taki fajny, ładny dzień sierpniowy, przy śniadaniu, pamiętam, zacząłem się zastanawiać, co będziemy robili, jak komuna padnie. Pytałem się Bogdana, który wtedy mieszkał w Sopocie, czy zostanie prezydentem Sopotu, ale mu się to wydawało bardzo mało atrakcyjne. Część ulotek zawiozłem właśnie do Leszka Zborowskiego. To był chyba wtorek”. Wydrukowano ich w różnych miejscach kilka tysięcy. Pełną torbę ulotek odebrał aż w Gdyni Jan Karandziej w przeddzień strajku i ukrył u siebie w mieszkaniu.
Pozostało jeszcze wykonanie dużych plakatów, na których znajdą się trzy ustalone już żądania strajkowe, jedyny dowód tego, że planowany jest strajk. Trzej spiskowcy mieli je rozwinąć dopiero wtedy, gdy uda się poderwać ludzi. Zamówienie, bez wchodzenia w szczegóły, przyjęli dwaj studenci Wyższej Szkoły Plastycznej w Gdańsku – Grzegorz i Tomasz Petryccy. Gotowe dzieło odebrał chyba Borowczak. Prądzyński zapamiętał, że wtajemniczył kolegę z wydziału Kazimierza Kunikowskiego, który miał mu pomóc wnieść do stoczni ulotki. „Znał jej treść, ale ona mówiła o czym innym niż o strajku”. Trudno do końca stwierdzić, czy ta konspiracja była rzeczywiście stuprocentowa, kto i ile wiedział o planowanym strajku. Lech Wałęsa wspomniał zawczasu o potajemnych planach co najmniej dwóm osobom. „Jak w stoczni będą syreny, to będzie strajk” – usłyszał od niego Józef Drogoń z grupy ze Stogów, dwa dni przed początkiem protestu. O planach wiedział też Marian Zieliński, ten sam, z którym byli w komitecie strajkowym w grudniu 1970 roku. Zapewne nie on jeden.
Pierwsze godziny
Ulotka w sprawie zwolnienia pani Ani, podpisana przez gdański WZZ, i lipcowy numer KOR-owskiego „Robotnika” (z tekstem wspomnianej wcześniej ulotki Jak strajkować) – taki pakiet, jak zapamiętał Jan Karandziej, rankiem 14 sierpnia wręczał robotnikom jadącym kolejką od strony Sopotu, choć niezupełnie było to zgodne z zasadą pełnej konspiracji wymyśloną przez Borusewicza. Ulotka Jak strajkować wskazywała bowiem prawdziwy cel działania.
Kolporterzy pracowali w zorganizowanych ad hoc grupach ulotkowych, w kolejkach elektrycznych dowożących ludzi do stoczni. „Stocznie zaczynały pracę o szóstej, ja i Mietek Klamrowski rozpoczynaliśmy pracę o siódmej […]. Mirek Walukiewicz pracował w »Bimecie«, również na siódmą, Leszek Zborowski wtedy nie pracował, więc podjęliśmy akcję od wczesnego rana. Wsiadaliśmy na Przymorzu, każdy do innego wagonu, szliśmy przez parę wagonów, rozdając ulotki, na trzeciej stacji wysiadaliśmy. Wracaliśmy kolejką w drugą stronę i tak powtarzaliśmy kilka razy aż do szóstej, a następnie każdy udał się do swoich zajęć”. Od strony Tczewa ulotki rozdawała jeszcze jedna ekipa, Kazimierz Żabczyński i Sylwester Niezgoda ze Stogów, umówieni przez Lecha Wałęsę. Już wcześniej obaj dali się poznać jako zapaleni drukarze ulotek w sprawie Szczudłowskiego i Kobzdeja oraz ich kolporterzy.
Na umówionym spotkaniu pod bramą stoczni pierwszy pojawił się Jerzy Borowczak. Ludwik Prądzyński z emocji nie mógł poprzedniej nocy zmrużyć oka. Bał się, że zaśpi, że coś pójdzie nie tak. Do stoczni przyszedł trochę później. Przy bramie spotkał Borowczaka, który dodał mu część swoich ulotek i plakatów. Potem każdy poszedł na własny wydział. Felski i Prądzyński pracowali na K-3, blisko trzeciej bramy, Borowczak na K-5, położonym na przeciwległym krańcu stoczni, za mostem. Felski się spóźnił, gdy wszedł na salę, zobaczył, że już trwa zamieszanie.
Tymczasem w rozdawaniu ulotek pomógł Prądzyńskiemu kolega z kwatery Kazimierz Kunikowski. Dochodziła szósta. Na placu wydziałowym stał już tłum ludzi – za kilkanaście minut miała się zacząć odprawa brygad do pracy. Prądzyński zdołał podejść do pięciu, sześciu osób i rozpocząć agitację. Na wyrost przekonywał, że cała stocznia już stoi i oni też muszą zatrzymać pracę, by bronić Anny Walentynowicz i upomnieć się o podwyżkę. Próbował go mitygować bezpośredni przełożony, ale odłożył zasadniczą rozmowę do przerwy śniadaniowej. Może sądził, że do tego czasu akcja zainicjowana przez młodego, spokojnego robotnika obumrze?
Spóźniony Felski przyłączył się do agitacji, rozrzucając na prawo i lewo ulotki. Ktoś chwycił plakat z postulatami, umocował na żerdziach i ustawił w widocznym miejscu, obok zegara służącego do odbijania kart przez rozpoczynających pracę. Transparent przyciągnął uwagę, coraz więcej było wiecujących. Prądzyński zapamiętał wycie syreny, którą ktoś uruchomił na statku; długi gwizd podziałał mobilizująco, ludzie się zatrzymywali. Chwilę później nadszedł kierownik z pytaniem, co się dzieje. „Powiedziałem: panie kierowniku, organizujemy strajk, mamy nasze żądania – wspominał Felski początek pierwszego w ich życiu strajku. – A Lutek wcisnął mu w rękę »Robotnika« i parę oświadczeń w sprawie Walentynowicz. Ja jemu zabrałem i mówię: komu to dajesz, on to wyrzuci. Lepiej daj ludziom. No i trochę do szarpaniny doszło. Ale kierownik widząc, jaka jest sytuacja, szybko się wycofał. […] Przyszły dwie osoby z wydziału W-4, […] Jan Pydyn i Paweł Szyryn, ich nazwiska podał mi wcześniej Wałęsa, dałem im materiały, […] myślałem, że nam pomogą, ale sobie poszli. […] Sami byliśmy, Wałęsy też nie było. Miał być, nie ma. Może go zamknęli, licho go wie co”.
Tekst jest fragmentem książki Anny Machcewicz „Bunt. Strajki w Trójmieście. Sierpień 1980:
Jerzy Borowczak rozdał ulotki w szatni K-5. Przed strajkiem sondował kolegów z brygady Piotra Szajnera, Stanisława Karczewskiego, Jakuba Świetlickiego i Mariana Kostucha. „A oni mówią: Kurczę, pewnie że byśmy zastrajkowali” – wspominał. I gdy wszedł z ulotkami, od razu go poparli. „Zabraliśmy kilkadziesiąt, może sto osób z mojego wydziału, niektórzy już zaczęli pracę, ale powyłączali maszyny. Poprosiłem przewodniczącego ZSMP Zenka Rakowskiego, który miał rower służbowy: wsiadaj, jedź na K-3 i powiedz, że już do nich idziemy. […] Szliśmy przez stocznię i krzyczeliśmy – chodźcie z nami. Wołałem, że zwolniono Annę Walentynowicz, choć miała pięć miesięcy do emerytury, że stocznia Gdynia stoi, że podwyżki wszyscy żądają. […] Ludzie się przyłączali, brali ulotki. Doszliśmy do mostu zwodzonego, który dzieli stocznię na dwie połowy. Tam zostawiłem kilkunastu ludzi na moście, żeby nie dopuścić do jego podniesienia i odcięcia części stoczni. Doszliśmy do budynku, gdzie pracowali projektanci. Okna pootwierane, bili nam brawo. Specjalnie przyszliśmy pod trzecią bramę, za którą jest stacja Gdańsk Stocznia. […] Tam stanęliśmy z transparentami, żeby dać znak, że coś się dzieje w stoczni, żeby to poszło w miasto. Stąd widać było K-3, gdzie pracowało półtora tysiąca ludzi. Wielkie drzwi do hali były zamknięte i nagle się otworzyły. Wysypał się tłum robotników w stoczniowych ubraniach”. To było około siódmej. Pochód ruszył dalej przez wydział K-1, wręgownię, blachownię. W trakcie tego marszu przez stocznię nadjechał samochód i wysiadł z niego dyrektor Klemens Gniech. Chciał rozmawiać z protestującymi, ale Felski zawołał do niego: „Porozmawiamy, gdy nas będzie więcej”.
Klemens Gniech, zanim został w 1976 roku dyrektorem Stoczni Gdańskiej, przeszedł tu wieloletnią ścieżkę awansu od zwykłego inżyniera. Uczestniczył w strajku w 1970 roku, co wielu pamiętało. Gdyby cieszący się szacunkiem szef zakładu przemówił w tamtej chwili do robotników w sposób zdecydowany, mógłby to być punkt zwrotny rodzącego się protestu, a strajk powstrzymany, lecz on na widok gwiżdżących i krzyczących ludzi cofnął się i odjechał. Pochód ruszył dalej, zagarniając kolejnych protestujących. Gdy minął budynek dyrekcji i dotarł do placu w pobliżu historycznej drugiej bramy, liczył już kilka tysięcy osób. Tutaj przystanął, odśpiewano hymn, a potem stoczniowcy uczcili minutą ciszy poległych w grudniu 1970 roku. Wszystko szło zgodnie z planem. „Czekamy, patrzymy, gdzie jest Leszek? – opowiadał dalej Borowczak. – […] Zgodnie ze scenariuszem trzeba wybrać komitet, […] trybuny nie ma, […] rozglądamy się na prawo, lewo. Po lewej kiosk. Ja mówię do Prądzyńskiego: – Na kiosku nie, bo kobieta się jeszcze wystraszy, jak na dach wejdziemy. Ale po prawej stronie, zobacz, spycharka […]. I z tej maszyny zrobiliśmy sobie naszą trybunę, żeby do ludzi przemawiać. Wybieramy komitet strajkowy spośród tych osób, które tam były […]. Zgłosiło się kilkanaście, ludzie podawali na kartkach różne postulaty. Przyszedł dyrektor i zaprasza komitet do siebie na rozmowę. A do reszty mówi: – Niech majstrowie zabierają swoich ludzi do pracy, będziemy informować was na bieżąco, co u mnie w gabinecie będzie się działo. I ludzie rzeczywiście zaczęli się rozchodzić. W tym momencie na koparkę wszedł Lecha Wałęsa. Pamiętam jego pierwsze energicznie słowa: – Panie dyrektorze, czy pan mnie jeszcze pamięta? Dziesięć lat przepracowałem na stoczni, zanim zostałem zwolniony”.
Po latach także Klemens Gniech wspominał atmosferę tamtego wiecu: „Wokół morze ludzi: paręnaście tysięcy chłopa! Podekscytowani. To trudne do opisania. […] Czułem się odpowiedzialny za zakład pracy, a jednocześnie jakoś tam się z tymi ludźmi solidaryzowałem. Tak myślę teraz, bo wtedy nie było miejsca na duchowe rozterki. Trzeba było zebrać całą odwagę, żeby stanąć przed tłumem. Stałem sam – żadnego wsparcia ze strony współpracowników, z kadry kierowniczej, organizacji partyjnej”. Gniech stał sam naprzeciw wzburzonego tłumu i niemal go opanował. Do chwili pojawienia się Wałęsy.
Kilkadziesiąt lat później, po premierowej projekcji filmu Wałęsa w reżyserii Andrzeja Wajdy w Gdańsku, Ludwik Prądzyński był wyraźnie wzruszony. Wtedy usłyszałam jego powściągliwy komentarz: „Na filmie początek strajku to był moment, a w rzeczywistości to trwało i trwało godzinami. I tyle nerwów kosztowało”. W chwili pojawienia się Wałęsy odczuli ulgę, jakby ktoś zdjął z nich wielką odpowiedzialność.
Alina Pienkowska obserwowała wybuch strajku ze stoczniowej przychodni, gdzie przyjmowała pacjentów. Okna wychodziły na plac przed Bramą nr 2. Chwyciła za telefon i zadzwoniła do Jacka Kuronia. „Mówię: – Jacku, chciałabym, żebyś zapisał postulaty. A Jacuś: – Świetnie złotko, idę po długopis. Koleżanka stała na czatach, a ja czekałam, jak drzwi się otworzą i wpadną ubecy. To wyjście po długopis wydawało mi się wiecznością” – wspominała po latach. Helena Łuczywo z redakcji „Robotnika” akurat była wtedy u Kuronia: „Alinka mówiła, co widzi przez okno, strajk się zaczynał”.
W tym miejscu należy cofnąć opowieść o parę godzin. Lech Wałęsa spóźnił się na strajk. Miał być o siódmej, bo taką godzinę napisał w swoim znikopisie Ludwik Prądzyński, przybył zaś dwie, trzy godziny później. W jednym z najwcześniejszych zapisów wspomnień, pochodzącym jeszcze z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych, mówił, że zanim wyszedł z domu, usłyszał stoczniowe syreny, stąd wiedział, że strajk się zaczął. Wyruszył ze Stogów tramwajem, widząc wyraźnie, że jedzie za nim samochód z grupą tajniaków z SB, towarzyszących mu jak co dzień. „Nie wierzyłem, że uda mi się dojść do Stoczni” – wspominał. „O naszych przygotowaniach do strajku było dość głośno” – oceniał. Dodać należy, że ryzyko, jakie ponosił, wchodząc na teren zakładu, którego nie był pracownikiem, przyłączając się do próby wywołania strajku, ze swym pokaźnym dorobkiem opozycyjnym, związkiem z KSS KOR, piętnem bezrobotnego, było ogromne. Ryzykował utratę wolności i narażał przyszłość najbliższych. Kilka dni wcześniej został ojcem szóstego dziecka. Czy można wyobrazić sobie trudniejszy moment do podjęcia działania, które łatwo mogło skończyć się klęską? Czy spóźnił się, ponieważ chciał mieć chociaż pewność, że strajk nabrał rozpędu na tyle, że jego obecność może go tylko wzmocnić, a nie niepotrzebnie obciążyć? Kalkulacja strat i zysków jest zaletą, nie wadą. W chwili gdy Lech Wałęsa wszedł na teren stoczni, raczej widać było z oddali, że panuje tam zamieszanie i wejście do akcji ma sens.
Kwestia miejsca, w którym Lech Wałęsa przeskoczył ogrodzenie stoczni, wzbudzała po latach wiele emocji, ale wydaje się raczej drugorzędna, a rozmaitej wartości relacje, legendy i hipotezy zostały już omówione w innych książkach, wystarczy więc w tym miejscu powołać się na, chronologicznie pierwszą względem pozostałych, opowieść samego bohatera zdarzenia. „Przy drugiej bramie już się kotłowało, ale straż uważnie sprawdzała przepustki, a ja od lat nie miałem wstępu na stocznię. Skręciłem w prawo, w stronę pierwszej bramy, i tam, między dwiema bramami, koło szkoły, jest gdzieś z boku taka mała uliczka, tam zaszedłem i przeskoczyłem przez mur” – opowiadał Wałęsa (w innym miejscu tej samej relacji wspomina o płocie, wiadomo jednak, że chodzi o ogrodzenie Stoczni). Tak czy owak, jest pewne, że wszedł na teren stoczni nielegalnie, narażając się na wszystkie tego konsekwencje.