Steven Saylor – „Złoczyńcy znad Nilu” – recenzja i ocena
Gordianus, jeszcze nie Poszukiwacz, zostaje okradziony. Gdyby to była stara tunika, zniszczona torba, czy nawet zużyte sandały… Ale pech chciał, że porwano jego towarzyszkę. Tego młody potomek Romulusa nie może odpuścić. I tak zaczyna się ta niewiarygodna historia. Główny bohater zostaje przypadkowo wplątany w coś, co początkowo wydawałoby się aferą związaną z próbą wymuszenia. Ponieważ doszło do drobnego nieporozumienia, Gordianus musi całą sprawę odkręcić sam. No, nie zupełnie sam. Towarzyszy mu rezolutny młody niewolnik.
Cały czas towarzyszymy detektywowi w śledztwie. Słowo „śledztwo” jest tutaj zresztą pewną przesadą. To raczej peregrynacja po targanej niepokojami ptolemejskiej monarchii. Steven Saylor po raz kolejny udowadnia, że nie na darmo należy do czołówki historycznych powieściopisarzy. Dzięki mistrzowskiemu warsztatowi Autora widzimy szeroką panoramę ostatniej monarchii hellenistycznej oczyma młodego rzymskiego republikanina.
Z czym dokładnie się zetkniemy? Praktycznie z całym przekrojem poddanych Syna Ra. Prawdziwy świat to nie komnaty pałacowe czy pyszne świątynie. To raczej dzielnice zwyczajnych ludzi – od czynszówek po wille bogaczy. Informacje ze źródeł, efekty wieloletnich wykopalisk czy badań Saylor kondensuje w jedyny w swoim rodzaju reportaż z miejsca wydarzeń. Spacerujemy ulicami Aleksandrii, karmimy nasz wzrok bogactwem towarów na straganach, wdychamy – nie zawsze świeże – zapachy różnych potraw, przypraw, pachnideł i produktów metabolizmu ówczesnych „samochodów” czyli zwierząt jucznych.
Z Aleksandrii udajemy się na prowincję. O tym, że życie chłopa egipskiego nie należało do najlżejszych możemy się przekonać osobiście, dzięki niezwykle plastycznemu opisowi egzystencji faraońskich fellachów. A jak wyglądała prowincja? Zakurzone, zaniedbane trakty, praktycznie lecz niemiłe dla oka domy, postawione jedynie z przyczyn czysto praktycznych. Ludzie skupieni na swoich sprawach, czasami interesujący się swoją własną małą społecznością. Ich życie toczy się wokół największego sklepu, gdzie towarzystwo ożywia się dopiero na widok kogoś obcego – brzmi znajomo? Starożytność Saylora jest jednocześnie tak odległa poprzez opisy poszczególnych obszarów, miast, wiosek, stroje czy zwyczaje… A jednocześnie jest niesamowicie bliska, szczególnie gdy słyszymy (a w zasadzie czytamy) rozmowy poszczególnych postaci. Realizm sięga zenitu.
Jak zwykle Saylor postanowił „pobawić się” historią. Starożytność daje pisarzom zawsze dużo możliwości w tej kwestii. Do naszych czasów zachowało się niewiele źródeł. Znakomita większość spłonęła, zaginęła czy została zniszczona. Często zostały ledwie wzmianki, aluzje pobudzające wyobraźnie.
Saylor słusznie poszedł tym tropem, zręcznie wplatając w narrację kwestię zaginionego sarkofagu Aleksandra Wielkiego. Wiadomo jedynie tyle, że go skradziono, ale kto, jak gdzie kiedy i dlaczego? O tym źródła milczą. Saylor wypełnia te pustkę – oczywiście nie ma dowodu, że było tak jak pisze autor, ale wcale nie znaczy, że nie musiało być. Licencia poetca jest w takich wypadkach ważna.
Interesującym pomysłem Saylora jest opis swoistej „komuny” wyrzutków, która mogłaby mieścić się na jednej z nilowych wysp. Ten raj renegatów jest pełen sprzeczności – jak każda taka komuna. Z jednej strony dobrowolne stowarzyszenie, z drugiej – niewielka tolerancja na chcących odejść. Niby demokratyczne społeczeństwo, ale i tak wszystko twardymi rękoma trzyma przywódca „wybrany” w dość szczególny sposób. Piekło czy niebo – zależy jak na to spojrzeć.
Złoczyńcy znad Nilu nie są typowym kryminałem Saylora. To coś więcej – klasyczna historyczna powieść, będąca obrazem świata starożytnego. Zagadka w niej schodzi na dalszy plan – ważniejsza jest otoczka społeczna i polityczna. I to ona jest najważniejsza. Tą książką Saylor po raz kolejny udowodnił, że nie na darmo uchodzi za mistrza.