Stefan Kisielewski – „Dzienniki” – recenzja i ocena
Publikacje takie jak ta wymykają się ocenie. Status klasyka zyskują bowiem w chwili swej premiery. Tak też sprawy miały się w przypadku niniejszych „Dzienników”, których autor był cenionym publicystą, a dla niektórych środowisk (m.in. stopniowo formującego się środowiska liberalno-konserwatywnego) niemal wyrocznią. Imponował sardonicznym dowcipem, przenikliwością i bezkompromisowością. Nierzadko zdarzyło mu się nazywać rzeczy po imieniu (sławna „dyktatura ciemniaków w polskim życiu kulturalnym”) czego efektem było m.in. dotkliwe pobicie przez tzw. „nieznanych sprawców” (prawdopodobnie funkcjonariuszy SB) oraz kilkuletnie okresy zakazu publikacji. Dość wspomnieć, że w swoich przemówieniach grzmiał nań sam Władysław Gomułka rozwścieczony poparciem udzielonym przez „Kisiela” satyrykowi Januszowi Szpotańskiemu.
Przeczytaj:
- Gomułka gromi studentów, literatów i syjonistów w Sali Kongresowej
- Zbigniew Załuski: niepokorny pisarz reżimowy
Rozbrajającą szczerością i nonkonformizmem niejednokrotnie miał zresztą doprowadzać do szału również swoich bliskich znajomych (nie wyłączając Leopolda Tyrmanda i Jerzego Turowicza). Co więcej, po nominalnej zmianie ustroju w roku 1989 ani myślał spokornieć. Stąd o taryfie ulgowej wobec władz wyłonionych w efekcie wyborów kontraktowych najzwyczajniej nie mogło być mowy. W efekcie popadł on w konflikt ze środowiskiem skupionym wokół Tadeusza Mazowieckiego i Bronisława Geremka, wyjątkowo czułymi na wszelkie przejawy krytyki. Doszło wręcz do tego, że rugowany za swoją szczerość Kisielewski ostentacyjnie porzucił współprace z „Tygodnikiem Powszechnym” z którym to tytułem związany był (z kilkuletnimi przerwami) od 1945 r. Można zaryzykować przypuszczenie, że jedynie śmierć u zarania III RP ocaliła go przed „łatką” oszołoma. Tej bowiem przedstawiciele tzw. lewicy laickiej nie szczędzili wszystkim tym, którzy ośmielili się mieć inne zdanie niż m.in. redaktor naczelny „Gazety Wyborczej”.
Ze względu na rozległe znajomości Kisielewskiego w różnorodnych środowiskach – począwszy od przedstawicieli nomenklatury PZPR po środowiska artystyczne i opozycyjne – jego wspomnienia to idealna okazja do bliższego przyjrzenia się realiom socjalizmu, według autora (…) ustroju, w którym bohatersko pokonuje się trudności nieznane w żadnym innym ustroju! Dla dojrzalszych wiekiem czytelników lektura tej książki być może okaże się swoistą podróżą sentymentalną do czasów o których najlepiej byłoby zapomnieć. Z kolei nieco młodsi odbiorcy prawdopodobnie poczują się niczym goście na innej planecie, gdzie zjawiska i problemy interpretowane z współczesnej perspektywy jako oczywiste (np. dostępność paszportów – wpis z 29 sierpnia 1971 r.) wówczas takowe nie były.
„Dzienniki” obejmują okres od 31 maja 1968 r. po szesnasty dzień tego miesiąca 1980 r. (uzupełnionym o posłowie z 15 sierpnia 1982 r.). Mamy zatem do czynienia z okresem wyjątkowo burzliwym. Rozpoczyna się on schyłkowymi latami rządów Władysława Gomułki upływającymi pod znakiem narastającego napięcia zarówno w znużonym politycznym i gospodarczym marazmem społeczeństwie jak i targanej frakcyjnymi konfliktami partii komunistycznej. Ze względu na wspomniany zakres chronologiczny przeważają wpisy z gierkowskiej dekady lat siedemdziesiątych w różnych jej fazach. Od zachłyśnięcia się propagandą sukcesu i ówczesnym konsumeryzmem, poprzez wczesne objawy atrofii „bigosowego socjalizmu”, aż po kompletną degrengoladę systemu zimą przełomu 1978/1979 r.
Zapiski tworzone z różną częstotliwością (najwięcej z końcówki lat sześćdziesiątych oraz pierwszych lat kolejnej dekady) stanowią współcześnie kapitalne źródło dotyczące tamtych czasów. Tym bardziej, że ujmowane są nie tylko z perspektywy „zwierzęcia politycznego”, którym bez wątpienia był Stefan Kisielewski, ale też przedstawiciela świata ówczesnej kultury aktywnego na różnych jej polach – przede wszystkim (choć nie tylko) dziennikarstwa, literatury i muzyki. Toteż nie brak tu refleksji (a częstokroć wręcz środowiskowych plotek) także w tym kontekście. W częstych przypływach rozbrajającej szczerości niejednokrotnie pozwalał sobie na kąśliwe uwagi pod adresem swoich kolegów ([Drażni mnie pozorna «odwilż» w kulturze, na którą nabierają się ludzie, z głupim Waldorffem na czele] – wpis z 4 lutego 1972 r.). Z kolei liderów tzw. Demoludów, którzy zjechali do Warszawy (wpis z 16 maja 1980 r.) z charakterystyczną dlań ironią określa mianem (…) gromady ponurych, topornych facetów z Breżniewem na czele.
Podobnych konstatacji odnajdujemy w tym tekście całą masę przez co jest spora szansa, że podczas lektury „Dzienników” ewentualny czytelnik nie raz parsknie śmiechem. Co więcej, nawet jeśli ich autor niekiedy daje wyraz swojej frustracji wobec, nazwijmy to umownie, polskich wad narodowych czyni to bez zajadłości, której notorycznie zwykł ulegać chociażby Andrzej Szczypiorski ([vide] nieprzypadkowo częściej wznawiana w Niemczech niż w Polsce powieść „Początek”). Niczego podobnego nie uświadczymy u Kisielewskiego, co nie oznacza, że akurat w tym kontekście ów autor zawieszał swój obiektywizm. Hipokryzja nie leżała w jego naturze. A przynajmniej tak wolno sądzić po jego szczerych zapiskach w „Dziennikach” tworzonych przecież do szuflady, a nie pod publikę.
Przeczytaj:
- Tomasz Ceran - „Świat idei Jacka Kuronia” - recenzja
- Jacek Woźniakowski - „Ze wspomnień szczęściarza” - recenzja
Jak już wyżej zasygnalizowano niniejsza edycja zawiera indeks licznie przywoływanych w tym tekście nazwisk. Książkę wzbogacono ponadto o wybór niemal dwustu fotografii na których ujrzymy zarówno „Kisiela”, jego najbliższą rodzinę jak i osobowości przewijające się w omawianych wspomnieniach (np. Jerzego Giedroycia i Pawła Jasienicę). Od momentu swego pierwodruku „Dzienniki” w wykonaniu być może najwybitniejszego felietonisty PRL nie tylko ani trochę nie straciły na swej ogólnej jakości, ale wręcz zyskały. Tym samym stały się pierwszorzędnym źródłem historycznym dla tego okresu, a przy okazji ciekawą okazją do obserwacji toku myślenia niezwykłego człowieka. Takim był bowiem Stefan Kisielewski, a tym samym także przejawy jego pisarskiej twórczości. Bez cienia wątpliwości – klasyk absolutny.