Stan wojenny: jak wyglądało codzienne życie internowanych?

opublikowano: 2017-10-05, 13:00
wszelkie prawa zastrzeżone
Stan wojenny wprowadzono 13 grudnia 1981 roku. Wtedy też wielu najaktywniejszych działaczy „Solidarności” znalazło się w obozach internowania. Ja wyglądało ich życie codzienne? Jak radzili sobie z nudą, strachem i tęsknotą?
reklama

Stan wojenny w Polsce

Kiedy minął pierwszy szok związany z wprowadzeniem stanu wojennego, internowani zaczęli organizować codzienność, racjonalizować czas i oswajać miejsca, w których wielu z nich pisane było spędzić kilka miesięcy. Zaczęła się tworzyć nowa społeczność. Internowani korzystali z obycia i rad bardziej doświadczonych przez historię. W ośrodku odosobnienia w Jaworzu taką osobą był Władysław Bartoszewski, więziony zarówno przez władze okupacyjne, jak i komunistyczne. Internowani niemal od razu wybrali go na swojego reprezentanta w kontaktach z władzami ośrodka. Także w Darłówku, gdzie umieszczono osoby starsze, wielu miało doświadczenia wyniesione z więzień okresu stalinowskiego. Tam jednak przez kilka miesięcy nie udało się wybrać jednego przedstawiciela (później taką rolę zaczął pełnić Andrzej Drawicz). W Wierzchowie Pomorskim internowani niemal automatycznie uznali autorytet Mariana Jurczyka, akceptując przeniesioną z zewnątrz hierarchię związkową.

Ulotka propagandowa "Solidarności" z 1981 roku

Podobnie zareagowali internowani w Głębokiem, gdzie utrzymano hierarchię „ważności” sprzed wprowadzenia stanu wojennego i punktem odniesienia pozostał Edward Gierek, choć on sam zaproponował, by w kontaktach z władzami ośrodka reprezentował ich były wojewoda słupski, Jan Stępień. Uznał, że szybciej dogada się z pilnującymi ich funkcjonariuszami, ponieważ pracował w szkole milicyjnej, poza tym stwierdził, że to „jego teren”. Początkowo wśród internowanych dominowały postawy bojowe, chęć walki, potrzeba dyskusji o nowej sytuacji i analizy niedawnych wydarzeń. Wygrywała wiara w tymczasowość odosobnienia. Z czasem, kiedy sytuacja nie zmieniała się, na wolność wychodziły pojedyncze osoby, a z zewnątrz dochodziły wieści o normalizacji i nieangażowaniu się społeczeństwa w wojnę z generałem, wśród internowanych zaczęła narastać apatia.

O ile pierwszy etap psychicznego dostosowania do sytuacji internowania wyznaczały przygotowania do świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku, później było trudniej, na co wpływał brak konkretnej daty, na którą internowani mogliby czekać. Nie wiedzieli, jak długo pozostaną w odosobnieniu. Życie w grupie nie było łatwe. W pierwszych dniach dawało poczucie większej pewności i siły, ale po kilku tygodniach wspólnego zamieszkiwania łatwo było o wybuch konfliktu. Niewielki metraż pomieszczeń, w których przebywali, skutkował przeładowaniem różnych emocji; coraz częściej dochodziło do nieporozumień. Rozładowaniu sytuacji sprzyjała cierpliwość, ale nie wszyscy się nią cechowali. W ośrodku odosobnienia w Wierzchowie Pomorskim internowani początkowo przebywali w 7–9-osobowych celach. Wyrwani ze swych domów mężczyźni musieli nauczyć się żyć w nowej sytuacji, bez namiastki prywatności. Było to o tyle trudniejsze niż w innych z opisywanych tu ośrodków, że do końca marca 1982 r. internowani nie mogli opuszczać celi. Na tym ograniczonym terenie jedną z trudniejszych rzeczy było znalezienie jakiejś przestrzeni do funkcjonowania dla siebie, przy jednoczesnym niezabieraniu jej innym – próbowano żyć tak, by nie powstawały konflikty. Jeżeli dochodziło do nieporozumień, ostrej wymiany zdań czy innych zatargów, nie można było wyjść, by ochłonąć w innym pomieszczeniu czy pobyć samemu. Takie wspólne przebywanie prawdopodobnie było jeszcze utrudniane przez funkcjonariuszy SB, którzy z całą świadomością dobierali takie, a nie inne składy cel. Bo jak inaczej, jeśli nie celową próbą tworzenia sytuacji konfliktowych, wytłumaczyć umieszczenie w jednej celi takich skrajnych poglądowo osobowości, jak np. działacza katolickiego, Przemysława Fenrycha, i Edmunda Bałukę, sympatyzującego z trockistowską grupą Organisation Communiste Internationale? Wysublimowanym poczuciem humoru? Internowani starali się być dla siebie mili, choć ich nastroje były zmienne, a często te prawdziwe skrywano pod maską uśmiechu.

reklama

Internowani w Jaworzu, mimo warunków znacznie bardziej przypominających dom niż celę, także musieli przystosować się do życia w grupie, choć tu przynajmniej mogli sami wybrać sobie współlokatorów. Drawicz pisał: „[...] wyrwani z własnych, codziennych kontekstów ocknęliśmy się nagle w przymusowej zbiorowości. Wprawdzie byli to sami swoi, ale o różnym stopniu swojskości”. Tam również przeżywali samotność, każdy na swój sposób: „Trzeba się było spokojnie docierać, z czegoś zrezygnować, coś schować w sobie, trochę się otorbić światem wewnętrznym i nauczyć łagodności wobec innych”.

reklama
Obchody rocznicy wprowadzenia stanu wojennego w Krakowie (2006) (fot. Djdeaka/wikipedia; Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0.)

Niektórzy, choć sami w podłych nastrojach, wkładali maski, bo wiedzieli, że widok ich pogodnej twarzy pozwoli lepiej funkcjonować innym: „Chwile słabości dobrze więc było ukrywać w imię wspólnego dobra. Różnie sobie z tym radziliśmy. Czasem niewygody zbiorowego współistnienia wyzwalały chwilową agresję”. W tak małych zamkniętych społecznościach po pewnym czasie następowało przesilenie. Wytwarzało się trudne do opanowania napięcie emocjonalne, pojawiały się niekontrolowane wybuchy gniewu, u innych wycofanie się, nazywane przez psychologów „wewnętrzną emigracją”. Prędzej czy później niemal każdy z internowanych, przechodził kryzys. Drawicz pisał o postaciach

snujących się o zmierzchu po jaworzańskim korytarzu i przystających na długo koło okien z widokiem na zdziczały bezkres otaczającego nas poligonu. Stali tak, jak milczące znaki zapytania. Pomorski poligon to nie Syberia, zapewne. Ale uczucia odizolowania nie da się zracjonalizować po przeliczeniu na kilometry. Jest bo jest. Nikomu nie życzę sprawdzenia tego, nawet w tak łagodnej postaci.

Tekst jest fragmentem książki Marty Marcinkiewicz „Ośrodki odosobnienia 1981–1982. Wierzchowo Pomorskie, Jaworze, Darłówek i Głębokie”:

Marta Marcinkiewicz
Ośrodki odosobnienia 1981–1982. Wierzchowo Pomorskie, Jaworze, Darłówek i Głębokie
cena:
49,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Europejskie Centrum Solidarności
Liczba stron:
486
Seria:
Biblioteka ECS
Data i miejsce wydania:
Gdańsk 2016
ISBN:
978-83-62853-61-8

]Choć starali się trzymać fason, to niektórzy przeżywali chwilowe załamania. Zaskoczenie, paraliżujący strach, znajomość historii zrobiły z psychiką swoje. Wielu internowanych do dziś pamięta grozę pierwszych godzin zatrzymania, głównie moment przewiezienia do miejsca ośrodków odosobnienia. Trudno orzec, czy zatrzymania transportów w nocy w ciemnym lesie były świadomym działaniem eskortujących internowanych żołnierzy i pracowników SB. Niewątpliwie rzucane od niechcenia słowa o wywiezieniu ich „na białe niedźwiedzie” miały spełniać taką właśnie rolę. Wyobraźnia podpowiadała najczarniejsze scenariusze. Andrzej Drawicz wspominał o poczuciu wstydu, kiedy jeszcze w Białołęce wydawało im się, że słyszą głosy osób, które przyszły protestować pod bramy więzienia, aby ich zwolniono. Mężczyźni, którzy w nadziei podeszli do krat, uświadomili sobie, że dali się uwieść nadmiernie rozwiniętej wyobraźni i nadziei, która właśnie taki scenariusz podpowiadała. Odeszli od okien, „popatrując na siebie wstydliwie”.

reklama
Telegram ocenzurowany w okresie Stanu Wojennego (Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0.)

W Jaworzu nie było więziennego stresu, występowała jednak, jak określiła to Ewa Szczypiorska, żona internowanego literata Andrzeja Szczypiorskiego, „psychoza przymusowej deportacji”. O głębokim załamaniu i pojawiającym się wśród internowanych poczuciu przygnębienia świadczą słowa z listu pisarza do żony, w którym stwierdził, że „nie widzi dla siebie przyszłości w Polsce i że postanowił emigrować. Woli zamiatać ulice gdzieś na Zachodzie niż tutaj nasłuchiwać nocą stukania do drzwi”. W opisach ośrodka odosobnienia w Jaworzu zazwyczaj pomija się takie aspekty jak choćby dręczenie psychiczne, które wydaje się oczywiste, gdy charakteryzuje się inne ośrodki.

O psychologii uwięzienia pisała Regina Lubas-Bartoszyńska, która zwróciła uwagę na takie czynniki, jak fakt utrzymywania internowanych w kłamstwie dotyczącym miejsc ich zatrzymania, sposobu zatrzymania, uwięzienie w „złotej klatce” czy przypisanie im statusu „internowanych”, a nie „aresztowanych”. Autorka, pisząc o „psychologii uprzejmego uwięzienia”, zwraca również uwagę na rozterki psychiczne internowanych, spowodowane fałszywymi informacjami dotyczącymi zwolnienia do domu oraz na poczucie świadomości nagromadzenia na każdym kroku nonsensów, przeciwko którym internowani się buntowali. Ludzie, na ogół bardzo czynni fizycznie i umysłowo, zostali „wysadzeni z siodła i wybici na aut” właśnie wtedy, gdy kraj, za który większość z nich czuła się odpowiedzialna, wpadł w tarapaty.

To, co przygniatało internowanych, Drawicz określił mianem „bezczasu”:

Zazwyczaj nic dramatycznego się nie działo, spięcia sytuacyjne przychodziły i przemijały i nie one przygnębiały, tylko właśnie owo nic o kolorze szaroburym [...]. Cisnął nas nie żaden terror, lecz właśnie ten bezczas i każdy mocował się z nim, jak umiał.

Internowani od więźniów kryminalnych różnili się m.in. tym, że nie wykonywali żadnych prac fizycznych. Miało to swoje konsekwencje; monotonia codzienności zabijała ich od wewnątrz. Upływ czasu wydawał się dla nich nie istnieć. Halina Mikołajska już po wyjściu z ośrodka odosobnienia w liście do Zbigniewa Raszewskiego pisała:

reklama
Trudno to wyjaśnić, dlaczego człowiek w więzieniu zasypia tak zmęczony po pustym dniu, przeżytym z nadmiernym wysiłkiem. Dlaczego z taką powagą traktuje swoje niepoważne zajęcia, które sobie wymyśla. […] Z ogromną cierpliwością malowałam na kartonikach wycinanych z rozmaitych opakowań, kolorowymi flamastrami, talie kart. […] Wysilony pozór produkowania czegokolwiek: hafty na ścierkach i więziennych koszulach, prucie starych wełnianych czapek i skarpet i szydełkowanie z poprutych włóczek pokrowców na okulary czy zapalniczki.

Wszystkie gry, dłubanie, nauka języków, były sposobami na zabicie nudy. Czas upływał tak wolno, że prędzej czy później internowanych dopadał nastrój apatii, zobojętnienia, nawet chwilowych załamań. Rozdzielenie z rodziną, połączone z insynuacjami funkcjonariuszy SB podczas przesłuchań odnośnie do tego, co się dzieje z pozostałymi na wolności, także miały swoje konsekwencje. Próby „ucieczki od czasu”, radzenia sobie z pustką i izolacją były różne.

Manifestacja przed polską ambasadą w Paryżu (13 grudnia 1981 roku)

Sam Szczypiorski nazwał je żałosnymi, konstatując: „Zresztą, wcale nie chcę uciekać. Chcę przeżyć ten czas w całej jego gęstości i pustce. Ma swoją dramaturgię”. Odwołując się z kolei do swego doświadczenia pobytu w obozie w Sachsenhausen, gdzie – jak twierdził – od początku zdawał sobie sprawę z rychłego upadku Trzeciej Rzeszy, pisze o trudniejszym doświadczeniu Jaworza. Choć w tym ostatnim w ogóle nie istniało zagrożenie fizyczne, to jednak, jak pisał

internowanie jaworzańskie pozbawione było perspektyw, bo bezterminowość tego stanu zmieniała całą przyszłość w jakąś szarą galaretę, wyzbytą wszelkich konturów. Internowanie mogło trwać trzy dni, trzy tygodnie, trzy miesiące, a może i dziesięć lat… […]. Więzień, który odsiaduje wyrok, ma jakiś punkt odniesienia. Internowany wisi w próżni.

Określał to jako najgorsze udręczenie związane z pobytem w ośrodku w Jaworzu. Podobnie jak zmęczenie: „Kiedy dziś o tym myślę, pamiętam nade wszystko, że wciąż byłem zmęczony, z dnia na dzień bardziej zmęczony, jakby ze mnie wyciekało życie”. Andrzej Drawicz pisał wręcz o ssącej obsesji wyjścia dokądkolwiek, byle za bramę:

reklama
Niektórzy mówili o tym ciągle. Wyjazd, zazwyczaj do lekarza, stawał się wydarzeniem. Choć po pewnym czasie pojawiał się znany więzienny syndrom przywiązania do swojego miejsca. Perspektywę przerzucenia do innego ośrodka odbierano jako kataklizm. Tak się płaciło psychiczne koszty izolowania.

Tekst jest fragmentem książki Marty Marcinkiewicz „Ośrodki odosobnienia 1981–1982. Wierzchowo Pomorskie, Jaworze, Darłówek i Głębokie”:

Marta Marcinkiewicz
Ośrodki odosobnienia 1981–1982. Wierzchowo Pomorskie, Jaworze, Darłówek i Głębokie
cena:
49,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Europejskie Centrum Solidarności
Liczba stron:
486
Seria:
Biblioteka ECS
Data i miejsce wydania:
Gdańsk 2016
ISBN:
978-83-62853-61-8

„Jaworzakom” walka z czasem uprzykrzała życie zwłaszcza w połowie roku 1982, kiedy zostali wyrwani z miejsca, które w jakiś sposób ogarnęli, i przeniesieni do ośrodka w Darłówku. Świadomość, że znaczna część internowanych została zwolniona, sytuacja w kraju w pewien sposób się uspokoiła, oni zaś, zamiast na wolność, zostali przeniesieni do innego ośrodka, odbierała im energię. Do tego dochodziło odczucie, że na zewnątrz toczy się coraz bardziej normalne życie, a „sprawa internowanych” jakby przycichła. Antoni Pawlak wspominał zaskoczenie, jakie przeżył tuż po zwolnieniu z ośrodka w Darłówku:

Do Warszawy jechałem przez Poznań. To, co tam zobaczyłem, było szokiem. Byliśmy przekonani, że cały kraj walczy, a jak wylądowaliśmy w Poznaniu, to zobaczyliśmy normalne życie, ludzi opalających jak gdyby nigdy nic, pełne knajpy. I pomyśleliśmy, że oni się, k..., dawno poddali, tylko my o tym nie wiedzieliśmy.

Skończyło się lato i zaczynała długa jesień. Optymistyczne hasło: „Zima wasza, wiosna nasza” okazało się być tylko sloganem. Wszystko to nie pomagało utrzymać równowagi psychicznej. Trafnie ujął to Stefan Niesiołowski: „Darłówek, szum morza, które widać z okien. Dziewczyny opalające się na balkonach, siatkówka, nowi znajomi, drobne szykany ze strony komendanta, lato, które ucieka, mija i którego nie ma sensu i nie ma szans dogonić”. Z jednej strony nastrój wakacji i urlopu, z drugiej poczucie beznadziejnej straty czasu, który już nie wróci.

To, że stan wojenny wprowadzono nielegalnie, nie miało w 1981 roku żadnego praktycznego znaczenia. Dziś jest inaczej (fot. Briho)

Nie każdy z internowanych chciał się temu stanowi poddać. Kobiety w Darłówku dziergały swetry, wyszywały, rozwijano też inną twórczość. Ktoś robił różańce z chleba, kto inny malował. Swoistym znakiem tożsamości internowanych, symbolem protestu przeciw narzuconemu stanowi wojennemu były wykonywane przez nich pieczątki. Stemplowano nimi grypsy i pocztę, którą udało się przekazać na zewnątrz bez pośrednictwa cenzury, były także pamiątkowym stemplem, odciskanym np. w modlitewnikach, książkach, na koszulkach. We wszystkich ośrodkach odosobnienia internowani podejmowali też próby nadrobienia zaległości w lekturach. Wielu miało wreszcie czas, by sięgnąć po książki, na które dotąd nie znajdowali czasu, organizowano też życie kulturalne (o czym niżej).

reklama

Pozorom zachowania normalności służyła jednak nie tylko praca naukowa (przede wszystkim internowanych w Jaworzu), ale również np. wietrzenie pościeli na balkonie, by wieczorem pachniała. Wielu internowanych mówi o świadomym celebrowaniu pewnych rytuałów, które pozwalały okiełznać codzienność i uczynić ją bardziej znośną. Drawicz wspominał o pewnym panu, który stale prasował swoje koszule, ktoś inny celebrował popołudniowe picie herbaty, na którą zapraszał wybrane osoby. Wiktor Woroszylski pisał: „Parzenie herbaty jest tutaj wielkim rytuałem. Herbata w niewoli czy więzieniu ma dużo większe znaczenie niż w normalnym życiu, tak to przynajmniej odczuwam […]”.

Codzienność potrafiła też wytrącić z równowagi, internowani czuli się bezradni wobec najprostszych rzeczy. Wszystkie emocje były odczuwane i przeżywane bardziej intensywnie niż na wolności. Szwankujący zamek błyskawiczny w spodniach potrafił zepsuć dzień. Andrzej Szypiorski pisał:

Miałem okropny dzień z powodu spodni. Zamek błyskawiczny się zepsuł, żadnej agrafki czy igły, kompletna klęska. Siedziałem na łóżku i trzymałem spodnie w garści bliski załamania. [...] Przybiegł Janek W[alc], zabrał spodnie, nakryłem się kocem. Po kwadransie wrócił z gotową robotą.

Z kolei Halina Mikołajska konstatowała:

Trudno to wytłumaczyć, dlaczego człowiek pozbawiony wolności, po względnie niedługim czasie, czuje inaczej niż człowiek na wolności, chociażby nawet ograniczonej terrorem. Człowiek w więzieniu cierpi częstokroć z przyczyn nie do wyjaśnienia, które wydawać się mogą niewiarygodnie błahe. W gruncie rzeczy cierpi na siebie samego, na swoje wady i nawyki, i na swoje otoczenie i jego niezsynchronizowane z nim wady i nawyki.
reklama

Internowani borykali się też z problemem utraty kondycji, szczególnie ci, którzy w ośrodkach przebywali dłużej. Nieużywane mięśnie szybko zaczęły odmawiać posłuszeństwa, co ze zdziwieniem odnotowywało wielu z nich. Izolacja robiła swoje, a spacery spełniały swoją rolę w stopniu minimalnym. Na miarę warunków i możliwości, internowani starali się uprawiać sport. Stanowił on ogólną odtrutkę, jak oceniał Drawicz. W Jaworzu internowany lekarz, Jerzy Matyjek, przekonał znaczną grupę do długich biegów. Internowani grali też w ping-ponga, siatkówkę i badmintona, mimo tego towarzyszyło im ciągłe zmęczenie.

Kolumna czołgów w Zbąszyniu.

W pierwszym okresie internowanym doskwierał głód informacji, chwytali się zatem każdej plotki. Najmniejsze informacje z zewnątrz urastały do rangi wiadomości tygodnia, wywołując często burzę w szklance wody. Zdumiewająca była wiara internowanych w tych, którzy pozostali na wolności. W ich opór, w to, że będą sabotować pracę, strajkować, że społeczeństwo się o nich upomni. Niektórych cechowała również wiara w moc pisanych odezw do narodu, w których nawoływano do biernego oporu wobec Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, czy opracowywanie planów tworzenia nowych struktur po wyjściu na wolność. We wszystkich ośrodkach internowani dużo rozmawiali o polityce. Z czasem także ten temat się wyczerpał. Andrzej Szczypiorski pisał:

Moje skołowanie duchowe sprawia, że nie poświęcam ani jednej chwili poważnym myślom natury politycznej. Gadamy dużo o polityce, ja też gadam, ale to do żadnych wniosków nie prowadzi. Mam uczucie próżni. Wpadłem do głębokiej studni. Jak się wydobędę na powierzchnię – pomyślę także o polityce. Teraz nie. Polityka jest nieodłącznie związana ze społecznym działaniem. Jeśli nie można społecznie działać, polityka przestaje istnieć. W tym sensie mieli rację, że nas izolowali.

Tekst jest fragmentem książki Marty Marcinkiewicz „Ośrodki odosobnienia 1981–1982. Wierzchowo Pomorskie, Jaworze, Darłówek i Głębokie”:

Marta Marcinkiewicz
Ośrodki odosobnienia 1981–1982. Wierzchowo Pomorskie, Jaworze, Darłówek i Głębokie
cena:
49,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Europejskie Centrum Solidarności
Liczba stron:
486
Seria:
Biblioteka ECS
Data i miejsce wydania:
Gdańsk 2016
ISBN:
978-83-62853-61-8

Internowani otrzymywali oficjalną prasę. Zgodnie z założeniem miała odgrywać rolę propagandową, jednak z oczywistych względów wywoływała rozjątrzenie. Do informacji w niej zawartych podchodzono nieufnie, choć stawały się one bodźcem do dyskusji wśród internowanych. Andrzej Kijowski, internowany w ośrodku w Jaworzu, pisał:

reklama
Z lektury Żołnierza Wolności, którego nam rozdają przy obiedzie wynika, że stocznie i kopalnie strajkują. Co z tego? Mamy się tym cieszyć czy martwić? Mówimy o tym z takim podnieceniem, z jakim w jesieni 1939 roku mówiło się, że nasi jeszcze się biją.

Ich wiedza o sytuacji na zewnątrz była ograniczona. Listy przekazywane przez rodziny i znajomych były cenzurowane, informacje podawane w radiu i prasie zafałszowane, a niektóre fakty przemilczane. Do najbardziej oczekiwanych stałych punktów dnia należało zatem odsłuchanie, a właściwie wyłuskanie spośród zagłuszającego jazgotu, wiadomości i komentarzy Radia Wolna Europa, BBC i Głosu Ameryki: „[…] moment gdy siadamy przed radioodbiornikiem, jest jak początek nabożeństwa” – pisał Waldemar Kuczyński.

KWK Wujek w Katowicach (fot. Kancelaria Prezydenta RP, opublikowano na licencji GNU Free Documentation License, Version 1.2).

Podobnie Stefan Niesiołowski: „Słuchanie radia to była jedna z wieczornych rozrywek nas wszystkich. Byli nawet specjaliści od łapania zagranicznych stacji i od nich co godzinę dowiadywaliśmy się, co podają dzienniki radiowe”. Posiadane przez internowanych w Jaworzu radioodbiorniki odbierały program I UKF. Odbiorniki zostały tak dostrojone, aby nie wychwytywały zachodnich radiostacji. Wśród internowanych byli technicy, pracownicy Radiokomitetu, którzy dość szybko rozprawiali się z tymi mankamentami. Nauczyli się „łączyć jakieś druciki i łapać, co trzeba”, jak po latach pisał Drawicz. Dzięki posiadanym radioodbiornikom czas biegł nieco szybciej. Radio odegrało olbrzymią rolę dla ich psychiki, także z powodów, o których pisał Drawicz:

reklama
Radio przynosiło bezcenne wiadomości, że ten i ów z nas jest z nazwiska wymieniany w świecie i że w różnych miejscach żąda się jego zwolnienia. To stwarzało pewną nieoficjalną hierarchię, w której – niczym w amerykańskich statystykach uniwersyteckich – liczyła się ilość cytowań (nazwiska, oczywiście). Na najpopularniejszych zerkano z dodatkowym szacunkiem [...].

Niewątpliwie internowani potrzebowali mieć świadomość, że świat się o nich upomina, że pamięta. Znaczną grupę cechowała wiara w zainteresowanie Zachodu sprawami Polski. Każda informacja na temat internowanych i ośrodków odosobnienia w Radiu Wolna Europa była dla nich dowodem na to, że Zachód pamięta. W tym sensie olbrzymią rolę odegrały wizyty przedstawicieli Kościoła czy Czerwonego Krzyża, które były namacalnym dowodem tego zainteresowania, ale także takie akcje jak obchodzony 30 stycznia 1982 r. „Dzień Solidarności z Narodem Polskim”. Internowani, co zrozumiałe, cieszyli się z każdego aktu niesubordynacji społeczeństwa, pozostania sportowców za granicą, z widoku transparentu ze znakiem Solidarności na stadionie w Barcelonie w czasie meczu Polska – ZSRR w lipcu 1982 r. czy z majowych i sierpniowych manifestacji. Większość z nich właśnie tego oczekiwała, potrzebowała świadomości, że na zewnątrz trwa walka, której wynik nie jest jeszcze przesądzony.

Cieszono się z audycji Radia „Solidarność” czy przemyconej bibuły, nawet jeżeli miała tylko dwie strony, zapisane informacjami średniej wartości. Często nadawano takim sprawom znaczenie dużo większe niż miały w rzeczywistości. Z czasem w ośrodkach zaczęło pojawiać się też coraz więcej nielegalnej prasy podziemnej, przemycanej podczas widzeń. Tak było nie tylko w Jaworzu, ale też w Wierzchowie Pomorskim, gdzie internowani uważali, że są dobrze poinformowani o tym, co dzieje się na zewnątrz. Od lutego – marca 1982 r. dość regularnie docierała do nich szczecińska prasa podziemna, nieregularnie krajowa. Drawicz wspominał, jak wielkim świętem było pojawienie się po kilku miesiącach przerwy „Tygodnika Powszechnego”, do którego niektórzy z internowanych intelektualistów zaczęli pisać.

Codzienność internowanych to również rewizje pokoi i cel, często nazywane więzienną gwarą „kipiszami”. Zdarzało się, że internowani nie poznawali miejsc, które pozostawiali. 7 czerwca 1982 r. Antoni Pawlak napisał podanie do komendanta ośrodka w Darłówku, mjr. Jerzego Kowalskiego:

Przeprowadzona w naszych pomieszczeniach kilka dni temu rewizja świadczy o zdumiewającym braku zaufania do nas. Fakt ów zwalnia mnie z moralnego obowiązku zaufania do poczynań komendantury. W związku z tym proszę o umożliwienie mi sprawdzenia w tzw. karcie ewidencyjnej, czy podania i skargi, jakie wysłałem już z tego ośrodka, w ogóle wydostały się na zewnątrz, do adresatów.

Pomimo pewnych podobieństw dotyczących nastrojów, szczególnie w pierwszym okresie internowania, w każdym z ośrodków odosobnienia codzienność wyglądała inaczej. Wszędzie, oprócz regulaminu obowiązującego internowanych, funkcjonował określony przez komendanta ośrodka porządek dnia. Jak już wspomniano, w ośrodkach odosobnienia byli zatrudniani także wychowawcy. Zajmowali się rozwiązywaniem codziennych problemów osób internowanych czy rozwiązywaniem konfliktów, organizowali też zajęcia sportowe czy kulturalno-oświatowe, dbali o dyscyplinę, porządek. Internowani mogli się z nimi kontaktować przez cały dzień (szczególnie w ośrodku w Wierzchowie Pomorskim, gdzie wychowawcy pracowali w systemie dwuzmianowym). Z reguły internowani czas organizowali sobie jednak sami.

Cechą internowania było nie tylko utrzymanie całej operacji w tajemnicy, ale też późniejsze, jak najdłuższe izolowanie internowanych między sobą. W ośrodku odosobnienia w Wierzchowie Pomorskim do 29 marca 1982 r. cele były zamknięte, a na spacer czy msze św. internowani byli wyprowadzani w małych, odpowiednio dobranych grupach, tak, by nie dochodziło między nimi do kontaktów. W czasie ich nieobecności przeszukiwano cele. Do wymiany krótkich informacji czasem dochodziło na korytarzu. Ze zwyczajów więziennych internowani przejęli system kontaktowania się ze sobą przez okna tzw. konikiem. „Konik” składał się z podwójnego sznurka, rozpiętego między kratami okien sąsiadujących cel. Do owiniętego wokół krat sznurka przyczepiano pudełko (np. od zapałek), do którego wkładano kartkę z informacjami. Przesuwanie sznurka powodowało przesuwanie się pudełka. W ten sposób łączono rzędy cel, co umożliwiało szybkie porozumiewanie się między nimi. Tym sposobem internowani ostrzegali się przed „kipiszem”, podawali sobie nielegalną prasę, którą ktoś przemycił podczas widzenia, czy informowali o inicjatywach podejmowanych w innych celach. Rolę łącznika pomiędzy internowanymi w Wierzchowie Pomorskim spełniał także internowany lekarz, Zbigniew Zdanowicz, z którego pomocy przy badaniu internowanych funkcjonariusze SW często korzystali, zwłaszcza pod nieobecność lekarza Janusza Radomskiego. Internowani kontaktowali się także, krzycząc przez okna oraz za pomocą więźniów roznoszących posiłki. Tak pierwsze dni w Wierzchowie Pomorskim wspominał Wiesław Romanowski:

Każdego dnia na kilka minut włączają głośniki w celach. Krótkie komunikaty Jerzego Urbana, rzecznika rządu, o pacyfikacji strajków. 16 grudnia komunikat o morderstwie w kopalni „Wujek”. Na wieczorny apel stajemy plecami do drzwi, strażnicy milczą i ze złością trzaskają drzwiami. Przed Wigilią każą nam się przebrać w więzienne stroje. Odmawiamy, przestajemy stawać na apele, krzyczą na nas: Mówi do pana polski oficer! – drze się nad Grzegorzem Stachowiakiem leżącym na łóżku, kapitan Sikorski. – Tu! Tu mam orzełka na czapce! – Jak orzełek przemówi to wstanę – odpowiada Grzegorz. Nad pryczami, z desek wyjętych spod materaca, zawiesiliśmy krzyż, jest duży, dominuje w wizjerze drzwi celi. Klawisz protestuje, krzyż owszem nie jest zabroniony, to akceptowany symbol religijny, ale ten jest wyraźnie za duży. To pan wierzy tylko w małe krzyże? – ripostuje Grzegorz. Klawisze demontują krzyż podczas naszego spaceru, ukradkiem, gdy cela jest pusta. W rezultacie wielu utarczek wygrywamy potyczkę o cywilne ubrania.

Do czasu otwarcia cel internowani nie mieli zorganizowanych lektoratów czy wykładów. Co kilka dni pozwalano im oglądać dziennik telewizyjny, w ramach zajęć kulturalnych dwa razy w tygodniu mogli wypożyczać książki z biblioteki prowadzonej przez jednego z internowanych, Michała Paziewskiego. Sporadycznie otrzymywali prasę, centralną lub koszalińską. W celach grali w szachy i karty, pisali listy, dzienniki. Warunki, przynajmniej początkowo, były jednymi z najcięższych w kraju. O ile przebywający w Wierzchowie Pomorskim od początku stanu wojennego koszalinianie nie mieli porównania, to przewiezieni styczniu 1982 r. z Goleniowa szczecinianie od razu odczuli różnicę. Wczesna pora wstawania w okresie zimowym wykańczała, podobnie jak cisza nocna od 20.00. To, co zwyczajnie człowiek robi po południu, np. czyta, internowani robili rano. Uciążliwa była też liczba godzin przeznaczonych na sen.

Tekst jest fragmentem książki Marty Marcinkiewicz „Ośrodki odosobnienia 1981–1982. Wierzchowo Pomorskie, Jaworze, Darłówek i Głębokie”:

Marta Marcinkiewicz
Ośrodki odosobnienia 1981–1982. Wierzchowo Pomorskie, Jaworze, Darłówek i Głębokie
cena:
49,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Europejskie Centrum Solidarności
Liczba stron:
486
Seria:
Biblioteka ECS
Data i miejsce wydania:
Gdańsk 2016
ISBN:
978-83-62853-61-8
reklama
Komentarze
o autorze
Marta Marcinkiewicz
Doktor historii, pracownik Instytutu Pamięci Narodowej.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone