Sokrates Starynkiewicz – jak Rosjanin Warszawę cywilizował...
Sokrates Starynkiewicz i jego reformy w Warszawie
Do pierwszych, najistotniejszych potrzeb miasta należy zaopatrzenie w wodę. Warszawa – pisał dziennikarz „Kuriera Warszawskiego” w 1879 roku (nr 195), a wiec przedtem, nim urzeczywistniła się idea Starynkiewicza i Lindleya – od lat wielu cierpiała na brak wody, którą od dawna sprowadzano beczkami z Wisły „ze znacznym kosztem i niedogodnością”; trzeba ją bowiem było transportować po wysokim zboczu. Varsavianista Jan Stanisław Bystroń twierdzi, że studnie Starego Miasta były niewystarczające; „musiano je kopać bardzo głęboko, a wody i tak nie było dużo”.
Żeby temu zaradzić, urządzono na Nalewkach wielkie zbiorniki (nazwa ulicy wzięła się od nalewek, naczyń, którymi czerpano wodę, a nie od Semena Nalewajki, kozackiego przywódcy, który w tym miejscu został stracony w 1597 roku, bo i taka etymologia bywała podawana). Na Nalewkach stało tylko kilkanaście drewnianych domków, a wokół rozciągały się puste place; taka lokalizacja zbiorników narzucała się niejako sama z siebie. Stąd drewnianymi rurami odprowadzano wodę do Rynku Nowego Miasta.
Na początku XVII wieku urządzono drewniany wodociąg sprowadzający na Stare Miasto wodę ze zdroju przy ul. Długiej, w podwórzu domu, który nazywano Na rurach; później wodociąg ten czerpał wodę z posesji mieszczanina Heinricha przy ul. rymarskiej. W tym samym czasie – znów wracamy do Bystronia – mamy do czynienia z pierwszą większą próbą doprowadzenia wody do miasta. Ujęto obfite źródła, znajdujące się „na Działyńskiem”, a więc na rogu ulicy Długiej i Leszna i na terenie późniejszego szpitala ewangelickiego; stąd skierowano wodę do wielkich zbiorników zwanych rząpiami. Z nich woda płynęła drewnianymi rurami aż do murowanych zbiorników usytuowanych na rynku Starego Miasta. Wodę czerpano do wiader specjalnymi kołowrotkami.
Powiśle ciągle korzystało z wody wiślanej, zanieczyszczonej ściekami. Była ona szkodliwa dla zdrowia, dlatego światli lekarze zalecali czerpać ją powyżej kościoła Bernardynów. W drugiej połowie XVIII wieku zainstalowano pompy tłoczne przy dotychczasowych zbiornikach wody na Lesznie i na rynku Starego Miasta.
Jak pisze wspomniany już anonimowy dziennikarz na łamach „Kuriera Warszawskiego”: „Jeszcze przed rokiem 1830, na przedstawienie Andrzeja hr. Zamoyskiego, minister Tadeusz hr. Mostowski zarządził budowę studni świdrowej w ogrodzie Saskim, a książę Lubecki polecił skonstruowanie podobnej studni w zakładach machin na Solcu. roboty te przecież przerwano i pozostał status quo ”.
Nie zostały też zrealizowane następne projekty: inżyniera Urbańskiego, który proponował sprowadzanie do miasta specjalnym kanałem wody z rzeki Jeziorny, ani Piotra Steinkellera zamierzającego zaopatrywać Warszawę w wodę z Wisły „podnoszoną do głównego zbiornika na Solcu za pomocą 70-konnej maszyny parowej”. „obydwa te jednak projekta, dla braku funduszów, mało rozpatrywano”.
Najbliższy realizacji był projekt inspektora generalnego dróg komunikacji lądowej i wodnej, inżyniera Feliksa Pancera (to on w połowie lat czterdziestych wybudował Nowy Zjazd, do którego w następnej dekadzie inny inżynier, Stanisław Kierbedź „dosztukował” most, jeśli można tak nieco żartobliwie napisać. Most ten wysadzili w 1944 roku Niemcy, a po wojnie postawiono w tym miejscu już zupełnie inny: most Śląsko-Dąbrowski). Projekt Pancera przewidywał zbudowanie w samym korycie rzeki murowanej studni właśnie obok Nowego Zjazdu, „mając na uwadze wklęsłość brzegu i warstwę piasku na dnie w tym miejscu”.
„Zakład na brzegu – czytamy w «Kurierze Warszawskim» – miał mieścić dwie maszyny parowe, a na placu Zamkowym miano urządzić wodozbiór”. Drugi wodozbiór, tym razem okrągły, miał stanąć w ogrodzie Saskim. rada budownicza orzekła, że projekt nie gwarantuje zaspokojenia potrzeb miasta i nie doszło do zeszpecenia placu Zamkowego.
Tekst jest fragmentem książki Stanisława Milewskiego pt.„Codzienność niegdysiejszej Warszawy”:
Tymczasem Pancer zmarł w marcu 1851 roku, a pałeczkę po nim przejął Henryk Marconi, Włoch, który się spolonizował, gdy sprowadzony został do naszego kraju przez generała Ludwika Paca, by mu dokończyć neogotycki pałac w Dowspudzie. Przebudował też barokowy pałac Radziwiłłów przy Miodowej, zwany odtąd pałacem Paca. Ów wybitny architekt wzniósł jeszcze wiele innych budynków w Warszawie, a jego syn Henryk wybudował m.in. pod koniec wieku hotel Bristol; drugi syn, Karol, nie był architektem.
Ówcześnie Henryk Marconi był profesorem architektury i perspektywy w Szkole Sztuk Pięknych i radcą budowniczym w magistracie. Przerobił projekt Pancera w ten sposób, że zwiększył średnicę rur wodociągowych i ich długość, a zamiast studni umieszczonej w Wiśle zaprojektował sześć studzien nad brzegiem.
„Ten ostatni punkt – czytamy w «Kurierze Warszawskim» – stanowił największą wadliwość, jak się wkrótce sam Marconi przekonał, pomimo to w r. 1851 projekt Marconiego został przyjęty i natychmiast przystąpiono do kopania jednej ze studzien. Znaleziono jednak warstwę gruntu nasypowego tak przesiąkniętą nieczystościami, że musiano zamiaru tego zaniechać i uciec się do czerpania wody z Wisły wprost za pomocą pomp.
Zbudowano więc zakład wodociągowy nad brzegiem Wisły przy ulicy Dobrej i Karowej. Umieszczono tu dwie maszyny parowe, każda o sile 40 koni, z których jedna dwiema pompami czerpała wodę z rzeki, druga zaś pompowała ją do miasta. Do czyszczenia wody urządzono dwie sadzawki zawierające po 180 000 stóp sześciennych wody i dwa filtry mające po 2000 stóp kwadratowych dna filtracyjnego.
Dalej w ogrodzie Saskim zbudowany został murowany a ozdobny wodozbiór ciśnień, którego część górna wzniesiona na 64 stopy nad powierzchnię ogrodu i 178 stóp nad zero Wisły.
Na budowę wodociągu do r. 1862 miasto wydało rs. 359 599 kop. 82. Wodociąg jednak funkcjonował niezupełnie zadowalająco”.
Jak referował dalej anonimowy autor Historii wodociągu w Warszawie wydrukowanej w cytowanym już numerze „Kuriera Warszawskiego” – wydelegowani w 1862 roku do zbadania stanu wodociągu inżynierowie Julian A. Majewski, Józef Sporny i Julian Surzycki w przedstawionym następnie sprawozdaniu stwierdzili, że zakład Marconiego zlokalizowany przy ulicy Dobrej dostarcza wody trzy razy mniej, niż potrzebuje miasto, gdyż główny wodozbiór jest zbyt mały. W istocie Marconi projektował go dla miasta 200-tysięcznego, tymczasem mieszkańców stale przybywało. Byli oni zdani przede wszystkim na studnie, które na początku lat osiemdziesiątych miało trzy czwarte posesji.
Woda ze studni była na ogół marnej jakości. Anna Słoniowa w cytowanej tu już kilka razy pracy omówiła wyniki analizy wody z 84 śródmiejskich studni dokonanej w 1877 roku. Twierdzi, że była to woda „bardzo zła, niejednokrotnie zanieczyszczona w stopniu szkodliwym dla zdrowia”, a „znaczna część owych zanieczyszczeń pochodziła z nieszczelnych lub wadliwie zbudowanych dołów kloacznych”.
Z wodociągu korzystano z dużymi ograniczeniami, bo jak pisał Prus w jednej z kronik w tamtej właśnie dekadzie, wodociągowa „woda nie dochodzi nawet do pierwszego piętra, a przy ulicznych kranach już od świtu stają długie kolejki”. Postulował więc, by „wstrzymać nowe połączenia z siecią, zamknąć fontanny, zabronić polewania ulic i ogrodów”.
Tekst jest fragmentem książki Stanisława Milewskiego pt.„Codzienność niegdysiejszej Warszawy”:
Powszechnie narzekano w owych latach także na smak wody i jej obrzydliwy kolor. Przyczyna znana była już od początku lat sześćdziesiątych, bo wtedy właśnie Majewski, Sporny i Surzycki analizowali stan rzeczy w tym względzie. Prócz tego, że zakład jest za mały, znaleźli też wady, które wręcz dyskredytowały rozwiązania Marconiego. Zbyt małe filtry umieszczone „w nadwiślańskim gnojowisku” (było tu kiedyś wysypisko śmieci), „tuż przy brzegu, obok kanałów ściekowych”, powodowały, że rury „czerpią wodę wraz z nieczystościami”.
Wodociągi warszawskie mimo ich wszelkie teraźniejsze i przeszłe zalety, mają achillesową piętę, a jest nią: położenie głównego rezerwuaru. Ludzie obdarzeni już nie wzrokiem, ale samym tylko powonieniem i dotykiem, łatwo przekonać się mogą, że przy ulicy Dobrej obok sadzawek, z których rozchodzi się po całym mieście woda, jest: naprzód, studnia ściekowa, a po wtóre, generalny śmietnik warszawski, zwany placem pod szychtami. Że miejscy moraliści mogli postawić wodę obok śmietnika, to rozumiemy, podobna bowiem kombinacja może posłużyć za symbol tej prawdy, że wszystko, co jest nieczyste, powinno być oczyszczone; rozumiemy też filozoficzną intencję w pomieszczeniu wody do picia obok ścieku, tym bowiem sposobem okazuje się, jak marnym jest życie ludzkie zamknięte w podobnych granicach. Ale dlaczego miejscy fizycy pozwolili i pozwalają, aby obok wody do picia stał ściek i śmietnik?
– pytał z rozdrażnieniem Bolesław Prus w tygodniowej kronice drukowanej wówczas na łamach „Niwy” (1875, nr 6).
Lekarze też bili na alarm, spodziewając się wybuchu epidemii. Trzej inżynierowie zaproponowali więc wyjście: trzeba wrócić do projektu Pancera i pobudować kilka studni w korycie Wisły poniżej i powyżej Solca; woda przepuszczona przez piasek już nie będzie szkodliwa.
Ówczesny prezydent miasta, Zygmunt hr. Wielopolski, syn Aleksandra, miał jednak inne zdanie. Sprowadził z Anglii wybitnego specjalistę, inżyniera Tomasza Hawksleya, który ze swym wspólnikiem z biura technicznego w Londynie, Aleksandrem Airdem, przeprowadził na miejscu kilkudniowe studia. W ich wyniku przedstawił prezydentowi, a ten rządowi, projekt kanalizacji i wodociągu Warszawy, łącznie ze wstępną umową z przedsiębiorcami angielskimi, którzy ten projekt mieli realizować ryczałtem za sumę 230 719 funtów szterlingów. Hawksley zamierzał wybudować swój zakład w Sielcach, za rogatką czerniakowską, a wodę czerpać za pomocą czterech maszyn parowych (każda o sile 90 koni mechanicznych) z Wisły pod Siekierkami. Wybuch powstania w 1863 r. zamierzenia te unicestwił.
Po kilku innych jeszcze propozycjach rozwiązania problemu wodociągów i kanalizacji w mieście – przyszła wreszcie pora na rozwiązania zaproponowane przez angielskiego inżyniera Williama Lindleya, wybitnego specjalistę z tego zakresu. Zyskał sławę, kierując budową sieci kanalizacyjnej i wodociągowej Hamburga, skanalizował Frankfurt nad Menem i wiele innych europejskich miast, m.in. także Petersburg. on to właśnie w latach 1876–1878 opracował dla Warszawy projekt sieci kanalizacyjno-wodociągowej. Realizowali go jego synowie: w latach 1883–1888 starszy, też William, a w latach 1888–1904 młodszy, Joseph.
W Warszawie, w epoce przedlindlejowskiej, niezdrowa była nie tylko woda; życie skracały – zdaniem lekarzy higienistów – także miazmaty wydobywające się ze ścieków. Doktor Henryk Łuczkiewicz w cytowanym już we fragmentach artykule opublikowanym na łamach „Wieku” (1876, nr 128) pisał z wielką troską, ale też z nieukrywanym rozdrażnieniem:
Specjalnością naszego miasta nazwać można systematyczne rozprowadzanie rowów, zwanych rynsztokami, po wszystkich ulicach i po obu stronach, którymi ku przyjemności i zdrowiu mieszkańców, a zwłaszcza przechodniów, spływają miotłami stróżów popychane spłuczyny wszelkiego rodzaju zaprawione odpadkami, nieżywymi szczurami itp. Jak świat długi i szeroki – sierdził się – podobnych rowów w miastach nie widać, które obok sposobności do łamania nóg ludzkich i kół powozów służą także do zanieczyszczenia powietrza; wszędzie treść rynsztoków sprowadzaną bywa natychmiast do kanałów albo już przepływa ona większe przestrzenie pod przykryciem bruku. Jeżeli żadną miarą już rynsztoków naszych pozbyć się nie możemy, niechże one będą zużytkowane na korzyść sanitarną, co łatwo zrobić, przepuszczając nimi ustawicznie wodę, a chociażby parę razy na dzień, przez co i te rowy się oczyszczą, i powietrze uliczne odświeżać się będzie. Do tego jednak potrzeba obfitości wody, gdy tymczasem w Warszawie łatwiej o piwo i wódkę jak o wodę.
Tekst jest fragmentem książki Stanisława Milewskiego pt.„Codzienność niegdysiejszej Warszawy”:
Widział też inne zagrożenia biorące się ze złego stanu nawierzchni ulic, zwłaszcza poza centrum.
Niemałą także szkodliwością ze stanowiska sanitarnego (o czym rzadko kto pomyśli) – pisał – jest fatalne wybrukowanie ulic Warszawy. Przypatrzmy się naszemu brukowi, a zobaczymy na powierzchni ulicy tyleż ziemi gołej co i kamieni; oczywista więc, że miejsca odkryte nasiąkają z większą łatwością wszystkimi nieczystościami i cieczami na ulicy znajdującymi się, które opadłszy nieco niżej zatrzymują się, ulegają rozkładowi gnilnemu, a przy nieco wyższej temperaturze powietrza, parując, ulatniają się i zapełniają atmosferę, którą mieszkańcy nieszczęśliwi oddychać muszą. Bruk powinien być ścisły, z twardego kamienia ułożony, aby nie przepuszczać do ziemi cieczy zewnętrznych i chronić ile możności od wyziewów podziemnych. Wszak niektórzy patologowie opierają całą teorię szerzenia się zarazy np. cholerycznej, tyfusowej, na rozkładzie wody zaskórnej – u nas okoliczność ta wcale nie zasługuje na uwagę, stąd mamy też świetne rezultaty ogromnej śmiertelności.
Autor tych słów patrzył na problem z medycznego punktu widzenia, miał on wszakże przede wszystkim znaczenie praktyczne: po mieście trudno było się poruszać pojazdom i pieszym. Bruki warszawskie z początkiem lat siedemdziesiątych – twierdzi badaczka dziejów infrastruktury stolicy, Anna Słoniowa – nie przedstawiały się imponująco: ponad 1/3 ulic i placów była ich pozbawiona w ogóle, reszta zaś w znakomitej większości miała nawierzchnie marne, ze zwykłego kamienia polnego. Nawierzchnie ulepszone stanowiły nader skromny odsetek.
Stan ten – według niej – dopiero w latach osiemdziesiątych uległ minimalnym zmianom: jeszcze w 1889 roku powierzchni zabrukowanej było zaledwie 61%; niezabrukowanej w ciągu całej dekady ubyło zaledwie 2%! Stagnacja pod tym względem trwała aż do lat dziewięćdziesiątych.
W sumie – konkluduje autorka – stan bruków warszawskich lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych był wysoce niezadowalający tak pod względem jakości, jak ilości. Były to bowiem bruki najgorszego rodzaju, tzw. kocie łby trudne do utrzymania w porządku, wyboiste, niesłychanie hałaśliwe, trzęsące pasażerów pojazdów, zakładane niemal w całym mieście (87–91% nawierzchni). Na pozostałej niewielkiej części ulic – głównie na krańcach miasta, królował równie fatalny makadam, czyli nawierzchnia szosowa (ubijany tłuczeń bez podkładu, a więc szybko się psujący, mający wszystkie wady kamienia polnego, a ponadto kurz). Bruki ulepszone w latach siedemdziesiątych stanowiły minimalny odsetek (0,8–1,8%), nie miały więc żadnego istotnego znaczenia dla komunikacji […]. Wprawdzie w porównaniu z miastami rosyjskimi Warszawa znajdowała się w czołówce (jeszcze w 1898 roku z 2660 miast rosyjskich tylko 123 miało bruk na większej części ulic), lecz jak na największe miasto Królestwa, a jednocześnie ośrodek handlu i przemysłu – nie był to powód do dumy.
Jako pierwsza dostała nową nawierzchnię handlowa ulica Marszałkowska, a nie reprezentacyjny Nowy Świat. Na Marszałkowskiej i Krakowskim Przedmieściu położono kostkę granitową już w późnych latach siedemdziesiątych.
Te ulice też najstaranniej sprzątano. Inne tonęły w nieczystościach wszelkiego rodzaju, głównie końskich „pączkach”, chociaż domowi stróże mieli obowiązek sprzątać codziennie i kilkakrotnie polewać wodą połowę ulicy naprzeciw „swojego” domu.
Mimo to wszystkie cuchnęły straszliwie końskim moczem i środkami dezynfekcyjnymi.
Wspominająca czasy swego dzieciństwa Stefania Podhorska-Okołów tak pisze o obowiązkach stróża w tym względzie:
Musiał utrzymać w porządku nie tylko podwórze, publiczną ubikację, bramę i klatki schodowe, ale również chodnik i jezdnię przed domem. Jeżeli się zaniedbał lub opóźnił w swoich czynnościach, przypominał mu o nich alarmowy dzwonek stójkowego, który wymownym gestem wskazywał na niezamiecione śmiecie, nieuprzątnięte błoto, niezgarnięty w pryzmy śnieg, niewyrąbany w rynsztokach lód, nieposypane piaskiem chodniki podczas gołoledzi. Stróż albo ktoś z jego rodziny natychmiast chwytał miotłę, szuflę, łopatę czy oskard i zabierał się do roboty. Tabor miejski, wówczas wyłącznie konny, nie kwapił się z wywożeniem śniegu z bocznych ulic, wskutek czego pierwotnie białe pryzmy urastały w szare wały, a te po paru miesiącach, wskutek ciągłego «okrawania», zmieniały się w dziwnego kształtu, węższe u dołu, szersze u góry, niemal czarne skamieliny, które nazywano powszechnie babkami wielkanocnymi, gdyż wywożono je zwykle koło Wielkanocy.
W 1879 roku, gdy tylko prezydent Sokrates Starynkiewicz zapoznał się z projektem wodociągów i kanalizacji przedstawionym przez Lindleya – rozesłał go do warszawskich gazet, zachęcając do publicznej dyskusji nie tylko specjalistów, ale i zwykłych mieszkańców miasta; napisał nawet do niego wstęp. Bardzo chwalił taki sposób rozwiązywania problemów miejskich Aleksander Świętochowski, który skądinąd za carskim generałem nie przepadał. Poseł Prawdy dał wyraz satysfakcji w cotygodniowym Liberum veto, a potem powtórzył tę opinię w swych Wspomnieniach :
W istocie Starynkiewicz skomplikował sobie życie. rozpętał bowiem dyskusję, w której ostro ścierały się interesy rozmaitych koterii i środowisk; były one wręcz nie do pogodzenia. Wszyscy rzekomo troszczyli się o to, by kanalizację i wodociągi przeprowadzić jak najmniejszym kosztem, a w rzeczywistości – by z tych kwot uszczknąć jak najwięcej dla siebie i „swoich”. Najgłośniejszy raban podnosili kamienicznicy, którzy mieli wiele instalacji przeprowadzić na swój koszt, a czynsze były już i tak mocno wyśrubowane.
Varsavianiści powołują się często na broszurę, która ukazała się na samym końcu XIX wieku, w 1900 roku; była równie spóźniona, co zacietrzewiona. Nosiła tytuł: Kanalizacja miasta Warszawy jako narzędzie judaizmu i szarlatanerii w celu zniszczenia rolnictwa polskiego oraz wytępienia ludności słowiańskiej nad Wisłą. W ten sposób broniło się lobby rolniczo-ogrodnicze, te środowiska bowiem od wieków czerpały pożytki z „warsiawskich gnojów”, wywożąc je i użyźniając swe pola i ogrody.
W takim zamęcie krzyżujących się interesów trzeba podkreślić wielką determinację Starynkiewicza, że potrafił przeforsować najnowocześniejszy projekt Lindleya, który stawiał Warszawę w rzędzie kilku innych, o wiele bogatszych, metropolii. Na taki luksus i ekspens nie zdobyła się nawet stolica cesarstwa. Musiało to być solą w oku carskich czynowników i nie obyło się niewątpliwie bez „najwyższego rozkazu”.
Wodę z Wisły zamierzano czerpać nieopodal Czerniakowskiej. Sześć przewodów ssących o średnicy 36 cali zakończonych dziurkowanymi głowicami, czyli „smokami”, miało ją pobierać wprost z nurtu, a pompy parowe tłoczyć do Stacji Filtrów zlokalizowanej na Koszykach, w najwyższym punkcie miasta. Tu woda miała być czyszczona, a następnie rozprowadzana po mieście. Zakład na Czerniakowie i Filtry na Koszykach zostały uruchomione w połowie 1886 roku, musiała jednak upłynąć cała dekada, nim osiągnęły pełną wydolność.
Nie warto tu wchodzić w szersze opisy wodociągów, podobnie jak kanalizacyjnych kanałów – istnieją na ten temat liczne opracowania specjalistyczne. Stwierdzić tylko wypada, że była to istna rewolucja w mieście, które wtedy chyba po raz pierwszy – ku utrapieniu mieszkańców, ale potem ogromnej satysfakcji – było całościowo rozkopywane.
Tekst jest fragmentem książki Stanisława Milewskiego pt.„Codzienność niegdysiejszej Warszawy”:
W 1888 roku sieć kanalizacyjna liczyła już 27 kilometrów na 31 ulicach, z których stopniowo znikały głębokie rynsztoki, dotychczas pełne smrodliwych ścieków. Po zasypaniu wykopów wyreperowano też nawierzchnię.
Mieszkańców do białości rozpalały dyskusje o taryfach za wodę, o opłatach za podłączenie do wodociągu i kanalizacji, a przedtem o szkodach, jakie poniosłoby miasto, gdyby przyszło do przekopywania ogrodu Saskiego. Prus naraził się wtedy wszystkim, gdy napisał w jednej z tygodniowych kronik: „Na całym świecie dano by pierwszeństwo czystości nad ozdobą, kanałowi nad aleją, ułatwionej komunikacji ludzi pracujących nad spacerami próżniaków”.
Anna Słoniowa, autorka jedynej biografii Sokratesa Starynkiewicza z 1981 roku (zasługiwałby na nowszą i bardziej wszechstronną; wszak to on zapisał w Dzienniku 1887–1897 21.X.1894 roku znamienne słowa: „Strasznie przykro słuchać narzekania Polaków na nasz rząd, bo w tych narzekaniach jest prawda”), wspomina o jeszcze jednej inicjatywie zasłużonego dla miasta prezydenta. Starynkiewicz, o którym autorka pisze jakże słusznie, że „zastał Warszawę dziewiętnastowieczną, pozostawił zaś nowoczesną”, pragnął mianowicie, by zarządzane przez niego miasto miało własną gazownię miejską. Wziął za przykład Berlin, gdzie taka właśnie gazownia przynosiła miastu zysk w wysokości – w przeliczeniu – ponad dwa miliony rubli rocznie. Zaprosił niemieckiego inżyniera Hegenera, dyrektora gazowni miejskiej w Kolonii, by zaproponował rozwiązanie problemu zaopatrzenia Warszawy w gaz.
Dotychczas dostarczało go Towarzystwo Gazowe w Dessau, które oprócz Warszawy oświetlało także Lwów, Kraków, Peszt i kilka innych miast. W 1857 roku Towarzystwo to zaczęło budować u zbiegu ulic Książęcej, Ludnej i czerniakowskiej fabrykę gazu. Dwa lata później oświetlano już gazem kilka ulic Warszawy: Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście i sąsiednie. Początkowo wzniesiono dwie murowane rotundy, zbiorniki gazu, a w 1868 dobudowano trzeci, największy wówczas w Europie. „W jego murach pomieściłby się cały rezerwuar wodny stojący w ogrodzie Saskim, wraz z kopułą i kolumnadą” – zachwycał się w 1871 roku „Tygodnik ilustrowany” (nr 176), opisując Fabrykę gazu w Warszawie.
Pierwotny kontrakt o oświetlenie Warszawy – czytamy tam– oddał to przedsiębiorstwu na 25 lat, mianowicie do roku 1883; potem kontrakt ten został przedłużony do 1898 roku, ale na niezbyt korzystnych dla miasta warunkach, chociaż zastrzeżono, że fabryka gazu przejdzie wtedy na jego własność.
Wówczas właśnie, gdy zbliżał się pierwszy termin wygaśnięcia kontraktu z Towarzystwem, w prasie warszawskiej zaczęto je mocno krytykować, a Zarząd Miejski podjął starania, by zmienić system zaopatrzenia miasta w gaz. Działo się to – jak pisze biografka Starynkiewicza – dzięki inicjatywie i osobistym zabiegom prezydenta, nie zaś ciężkiej machiny urzędniczej, niezbyt zainteresowanej narzekaniami mieszkańców i ostrą krytyką prasową dotychczasowego stanu rzeczy.
A pisano na ten temat – referuję ustalenia Anny Słoniowej – bardzo dużo i krytycznie: nocne ciemności na ulicach nazywano jedną z plag egipskich. Prus np. porównał miasto do krowy uwiązanej na sznurze, źle pasionej, ale dojonej znakomicie przez Towarzystwo, które faktycznie wzięło je w niewolę. Domagano się zerwania kontraktu, przytaczając przykład Krakowa i Lwowa, które tak właśnie zrobiły i uwolniły się od wyzyskiwacza, dzięki któremu niepomiernie bogacili się akcjonariusze w Niemczech.
Mimo takich opinii Starynkiewicz przegrał batalię o wybudowanie nowej gazowni przez Zarząd Miejski. Przeciwni temu byli bowiem bogaci obywatele miasta, którzy bali się podniesienia podatków związanych z kosztowną inwestycją obciążającą zadłużoną kasę miejską. Obawiali się też podwyższenia opłat za gaz.
Groźba zerwania kontraktu przyniosła jednak miastu pewne korzyści: podwojenie w śródmieściu liczby latarń, podwojenie ich siły światła (założono podwójne palniki; pod koniec wieku zastosowano tzw. palniki Auera, które dawały światło czterokrotnie mocniejsze przy tej samej ilości zużytego gazu), a także obniżenie ceny za gaz dostarczany do oświetlenia ulicznego.
Towarzystwo zostało też niejako przymuszone do wybudowania w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych nowej gazowni. Zlokalizowano ją na Woli i była kilkakrotnie większa od starej.
Nowe domy, licznie budowane w tym czasie, od razu podłączano do sieci, zintensyfikowano też wyposażanie starych w instalacje gazowe. odbiorcy prywatni, instytucje i zakłady przemysłowe pobierali większość gazu, tylko trzecia część zużywana była na oświetlenie ulic. o ile na początku lat sześćdziesiątych miasto oświetlało blisko tysiąc latarni, to pod koniec wieku stało ich już prawie siedem tysięcy. Były to wciąż latarnie gazowe, elektryczne warszawiacy ujrzeli na ulicach dopiero na początku XX wieku.
Chociaż w latach dziewięćdziesiątych sytuacja sanitarna miasta była o niebo lepsza niż w dekadach poprzednich – emeryt Starynkiewicz, umierając w sierpniu 1902 roku w mieście, dla którego tyle dobrego zrobił, nie mógł odczuwać pełnej satysfakcji. Sprawozdanie sanitarne za 1889 rok, które przedstawił Urząd Lekarski m. Warszawy, wytykało dużo zaniedbań, jeśli idzie o zdrowotność miasta.
Oto główne jego ustalenia, które wydrukował „Tygodnik Powszechny” (1891, nr 7):
Ludność – czytamy na wstępie – jest skupioną w domach gęściej niż w innych wielkich miastach. Brak ogrodów, parków i placów wolnych. Skutkiem gorączkowego ruchu budowlanego w znacznej części mieszkań panuje wilgoć. Około 50 000 ludności mieszka w suterenach, zwykle niemożliwych. Braknie dobrej wody do picia, w studniach jest ona najczęściej zanieczyszczona. Z wodociągów korzysta ludność 1/3 domów, chociaż mogłoby korzystać dwa razy tyle. Z kanalizacją połączono tylko 173 domy, a mogłoby się połączyć 930.Miejsca ustępowe w fatalnym są stanie; dobrze urządzone są tylko w 5% domów, natomiast 61 domów wcale ustępów nie posiada. Ze względu na małą liczbę aparatów Bergera, które mogą obsłużyć należycie zaledwie 1000 domów, prawidłowe regularne uczęszczanie do miejsc ustępowych jest niepodobieństwem. Stan placów targowych i rzeźni jest wadliwy. Prawie zupełny brak dozoru lekarsko-weterynaryjnego nad dowożonym mięsem, bydłem, nierogacizną. Braknie kąpieli dla uboższej ludności. Warunki zdrowotne robotników w fabrykach w ogóle są bardzo smutne. Skutkiem tego wszystkiego śmiertelność w Warszawie wynosi 30 na 1000; pomiędzy ludnością pracującą fizycznie przeszło 40, zamożniejszą 18.W najuboższej warstwie (9% ogólnej ludności miasta), dochodzi śmiertelność do 57. W porównaniu z warunkami innych miast – czytamy dalej – Warszawa bardzo niekorzystnie się przedstawia pod względem śmiertelności z chorób epidemicznych (od 15% do 18% ogólnej śmiertelności). Największe zniszczenie sprowadza ospa; przyczynę tego sprawozdanie upatruje w niedostatecznym szczepieniu. Gnieździ się ta choroba w składach szmat, starego ubrania i kości.
W sprawozdaniu odnotowano także postęp, jaki się dokonał w ciągu ostatnich pięciu lat, a więc już u szczytu kadencji Starynkiewicza: kanalizacja, założenie pracowni higienicznej, uporządkowanie placu Za Żelazną Bramą, ściślejszy nadzór policyjno-lekarski nad domami, prostytucją i artykułami spożywczymi. Summa summarum plusy przeważały nad minusami i to była niewątpliwie jego zasługa.