Ślady holenderskich Żydów
Jest styczeń 2015 roku. Ponieważ w grudniu spotkałem się z Lien tylko raz, wróciłem do Holandii na kilka tygodni, żeby kontynuować nasz wywiad. Uznaliśmy również, że powinienem odwiedzić miejsca, w których mieszkała. Zdjęcia, jakie tam zrobię, pobudzą jej pamięć, a ja będę mógł osadzić wydarzenia w konkretnej scenerii. Udaję się więc do Hagi.
W przeszłości nigdy nie uważano Hagi za miasto, lecz za wieś. Niełatwo udzielić odpowiedzi na typowe pytanie z quizu geograficznego „Które miasto jest stolicą Holandii?”, ponieważ Holendrzy chętniej używają określenia „najważniejsze miasto” niż „stolica”, a najważniejszym miastem Holandii jest niewątpliwie Amsterdam. Haga jest tylko siedzibą rządu. Choć pod koniec XVI wieku wybrano ją na miejsce obrad Stanów Generalnych nowej republiki, nie wyniesiono jej do godności miasta uniwersyteckiego ani nawet nie uhonorowano murami miejskimi. Protestanccy przedstawiciele siedmiu prowincji, które oderwały się od hiszpańskiego imperium, spotykali się w Hadze właśnie dlatego, że była miejscem neutralnym i nie kojarzyła się z żadnym zagrożeniem. Obrady odbywały się w otoczonej fosą fortecy, która do dziś jest siedzibą holenderskiego parlamentu. Haga nie może się wprawdzie poszczycić wielkim portem ani tradycją handlową, lecz jej status kolebki Niderlandów jest niepodważalny. Miasto leży na piaszczystych wydmach i pozostałościach podmokłego wybrzeża, osuszonego przez rolników już w IX wieku. Teren, na którym je wzniesiono, podobnie jak znaczna część Holandii, został wydarty Morzu Północnemu przez człowieka.
Jadę do Hagi autostradami przecinającymi dawne dno morskie, które wygląda jak jednobarwny dywan złożony z identycznych kwadratów. W porównaniu z Anglią, gdzie zamieszkałem jako nastolatek, holenderska wieś, ze swoją płaską, perfekcyjną jednorodnością, wydaje się nieskazitelnie nowoczesna. Co parę minut mijam schludne gospodarstwo z domem z ciemnej, czerwonawobrązowej cegły, ze stromym, dwuspadowym dachem. Na podwórzach tych domów stoją lśniące czystością traktory i silosy z paszą. Nie ma tam zdezelowanego sprzętu rolniczego i najrozmaitszych rupieci, których pełno w zagrodach po drugiej stronie Morza Północnego. Nawet bydło wygląda, jakby wyszło spod sztancy: kanciaste krowy o bokach pokrytych różnymi konfiguracjami takich samych, czarno-białych łat. Dokoła rozciągają się spowite poranną mgłą pola, poszatkowane na równe kawałki siecią prostych, srebrzystych kanałów.
Na obrzeżach miasta miejsce gospodarstw rolnych zajmują szeregi nowoczesnych konstrukcji ze stali i szkła: salony samochodowe, centra dystrybucji, ekrany dźwiękochłonne i szklarnie, w których utrzymuje się kontrolowane środowisko o ściśle określonym poziomie CO2 i natężeniu światła. Budynki te, podobnie jak gospodarstwa, robią wrażenie niemal sztucznych. Holandia oglądana przez okno samochodu wygląda na całkowicie pozbawioną historii.
Zjeżdżam z autostrady wprost do dzielnicy zaniedbanych szeregowców z czerwonej cegły. Parkuję na Pletterijstraat, gdzie kiedyś mieszkała Lien. Na początku ubiegłego wieku, kiedy budowano te domy, miasto przeżywało okres dynamicznego rozwoju. Plakaty w stylu art nouveau reklamowały jego walory jako wymarzonego miejsca do życia dla rolników z przeludnionych terenów wiejskich i dla imigrantów z kolonii na Bliskim Wschodzie. Nagle Haga nie była już zwykłym miastem, lecz światową metropolią. W 1900 roku została siedzibą instytucji, której wkrótce nadano nazwę Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, ulokowanej z pompą w nowo wybudowanym Pałacu Pokoju. Znów, tak jak w początkach swego istnienia, Haga stała się neutralnym miejscem spotkań wielkich mocarstw. Pletterijstraat, której budowę ukończono w 1912 roku, znalazła swoje miejsce w tym mieście nadziei.
Dziś większość zabudowy ulicy nadal stanowią budynki mieszkalne. Jest tu sklepik na rogu i kilka prywatnych warsztatów, w których można kupić używane samochody. W mieszkaniu na parterze pod numerem 31 mieści się teraz niewielki ośrodek fizjoterapii z salką do ćwiczeń. Matową szybę w oknie zdobi jaskrawożółte logo „Fysio Fitness”. Naciskam dzwonek i już po chwili otwiera mi wysoki, młody mężczyzna w dresie. To jeden z instruktorów gimnastyki leczniczej. Za nim, w przedpokoju, stoją dwaj starsi panowie w sportowych strojach : wygniecionych szortach, spranych bawełnianych bluzach, kolorowych adidasach i nieco przydługich skarpetkach.
Zostaję sam w korytarzyku, podczas gdy w dawnym pokoju pani Andriessen rozpoczynają się zajęcia. Słyszę ćwiczącą grupę i dopingującego ją instruktora.
Po prawej stoi szafka, w której schowała się Lien, kiedy odkryła, że Święty Mikołaj nie istnieje. Na wprost znajduje się jej dawny pokój, gdzie teraz mieści się biuro z wiszącymi na ścianach certyfikatami kwalifikacji w zakresie opieki medycznej. Przez okna wpada do wnętrza blade światło styczniowego dnia.
Obejrzenie trzypokojowego mieszkania nie zajmuje mi dużo czasu. Wszystko tu jest porządne, zwyczajne i odpowiedniej wielkości. Za pomieszczeniem biurowym, w dawnej sypialni rodziców Lien, stoi dziś łóżko do masażu i szkielet w czerwonej czapce z pomponem. Urządzono tam również aneks kuchenny. Na blacie obok czajnika leży kilka broszurek na temat fitnessu. Ciasne podwórko pełni funkcję schowka na graty; walają się tam metalowy kubeł na śmieci, łopata do śniegu, kilka pustaków, stos talerzy i parę połamanych krzeseł. Spoglądając na fragment ulicy za płotem, próbuję się zorientować, gdzie mogła stać fabryczka Charlesa de Jonga.
Opuszczam dawne mieszkanie Lien po niespełna dziesięciu minutach, grzecznie machając na pożegnanie instruktorowi i starszym panom.
Znalazłszy się z powrotem na ulicy, nie mając nic konkretnego do roboty, pytam nagle sam siebie, co ja właściwie robię. Jestem wprawdzie naukowcem, ale nie specjalizuję się w historii Holandii ani nazistowskich prześladowań. Czy odwiedziny w miejscach, do których prowadzi mnie historia Lien, są tak naprawdę badaniem naukowym? Z tym pytaniem dźwięczącym w głowie, nękany wątpliwościami ruszam w dalszą drogę.
Pod koniec okresu międzywojennego w tej okolicy osiedlało się coraz więcej Żydów. W 1920 roku, kiedy domy były nowe, na Pletterijstraat mieszkało tylko siedem żydowskich rodzin. W 1940 było ich już trzydzieści dziewięć. Niemal naprzeciwko domu Lien znajdował się żydowski sierociniec, który w 1929 roku zajął przydzieloną mu specjalnie posesję i wkrótce zaczął przyjmować uchodźców z Niemiec. Po dojściu nazistów do władzy do Holandii przybyło 35 tysięcy niemieckich Żydów.
Ci, którzy sprowadzali się do pobliskich szeregowców w latach dwudziestych i trzydziestych, nie wywodzili się ze starych rodów Żydów sefardyjskich, które uciekły do Holandii z Portugalii pod koniec XV stulecia. Nowi przybysze pochodzili z Niemiec i Polski, ale oni także podążali przetartym szlakiem. Od XVIII wieku do Holandii wyemigrowało wielu Żydów aszkenazyjskich ze wschodu, których językiem ojczystym był nie hebrajski, lecz jidysz. Pierwszą niemiecką, albo Hoogduitsch, synagogę zbudowano w Hadze w latach dwudziestych XVIII wieku. Przez lata dziesiątki tysięcy Żydów odbyły wyprawę przez kontynent. Tutaj nie było pogromów, można było wstępować do cechów, zostać honorowym obywatelem miasta, a nawet przekazać ten status swoim potomkom. Choć w niektórych dzielnicach mieszkało więcej Żydów niż w innych, nie istniały linie podziału. Z pokolenia na pokolenie imigranci coraz bardziej przyswajali gusta i obyczaje swoich rodaków i stawali się po prostu Holendrami. Kiedy więc w 1811 roku, po aneksji Holandii, Napoleon zarządził rejestrację nazwisk w specjalnie powołanych urzędach, wielu Żydów, korzystając z okazji, naturalizowało swoje dotychczasowe nazwiska. Przykładowo Joseph Izak, jako zasiedziały obywatel, postanowił przyjąć zwyczajne, swojsko brzmiące nazwisko de Jong.
Potomkowie pierwszych żydowskich osadników pochodzących z Portugalii różnili się wyraźnie od późniejszych przybyszów, przeważnie ubogich robotników. Byli swego rodzaju arystokracją, blisko powiązaną ze sferami polityki i handlu. Owi Żydzi sefardyjscy, którzy zaczęli się trudnić lichwą, odkąd w 1179 roku na mocy postanowienia soboru laterańskiego zakazano chrześcijanom pożyczania pieniędzy na procent, uciekłszy przed prześladowaniami, w XVII wieku prowadzili kwitnące interesy w największych portach Europy Północnej. Choć sefardyjczycy stanowili zaledwie 0,01% populacji Holandii, byli właścicielami jednej czwartej plantacji trzciny cukrowej w Surinamie i odgrywali kluczową rolę w strukturach finansowych nowej republiki. W 1688 roku, kiedy Wilhelm III Orański, który rościł sobie prawo do brytyjskiego tronu, organizował wyprawę wojenną, portugalsko-żydowski bankier Isaac Lopez Suasso wyłożył 2 miliony guldenów na pokrycie kosztów i opłacił 6 tysięcy szwedzkich najemników.
Ten tekst jest fragmentem książki Barta van Esa „Dziewczynka z wycinanki. Opowieść o wojnie, przetrwaniu i rodzinie”:
W Hadze społeczność sefardyjska była nawet bardziej akceptowana niż w Amsterdamie. To właśnie w Hadze, w protestanckim Nowym Kościele w 1677 roku pochowano z honorami wybitnego żydowskiego filozofa-sceptyka Barucha Spinozę. Był to doprawdy nadzwyczajny wyraz akceptacji, choć krótko po pogrzebie władze kościelne nakazały rozebrać nagrobek z powodu nieuiszczenia należnych opłat.
Status wsi w połączeniu z funkcją królewskiej rezydencji sprawiał, że w Hadze powoływanie się na szczególne okoliczności w odniesieniu do kwestii spornych było łatwiejsze niż gdzie indziej. W 1690 roku, kiedy w łonie lokalnej społeczności żydowskiej doszło do sporu na temat interpretacji pewnych fragmentów Talmudu, rozwiązanie znaleziono bez większego trudu. Problem dotyczył jednej z czynności surowo zakazanych w szabat, to jest przenoszenia przedmiotów w miejscach publicznych. Należało określić, co jest, a co nie jest „miejscem publicznym”. W Amsterdamie uznano, że całe miasto, jako obszar otoczony murem, może być traktowane jak „dom”. Niestety Haga nie miała murów miejskich. Uczeni rabini stwierdzili jednak, że gdyby dwa kamienne mosty na kanałach zostały zastąpione mostami zwodzonymi, wówczas także Haga stałaby się domem. Delegacja Żydów udała się więc do ratusza z pytaniem, czy pozwolono by im przebudować mosty na własny koszt. Dwa lata później, w duchu politycznego porozumienia, mosty zburzono i zastąpiono zwodzonymi.
Imigranci z Niemiec i Polski, którzy mieszkali na Pletterijstraat w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku, nie mogliby sobie pozwolić na poniesienie takich kosztów, nawet gdyby potrafili się wykazać równie wielką pomysłowością w interpretowaniu boskich praw. Mimo to, choć Dzielnica Nadrzeczna (Rivierenbuurt) nie była bogata, żyło się tam całkiem przyjemnie. Wówczas, podobnie jak dziś, była miejscem, gdzie ludzie różnych ras i wyznań żyli obok siebie w zgodzie. Trzeba jednak przyznać, że skala migracji budziła sprzeciw części nie-Żydów. W odpowiedzi na ich protesty rząd ograniczył przyjmowanie imigrantów. W różnych kręgach upatrywano w Żydach różnych zagrożeń. Obawiano się ich jako niebezpiecznych socjalistów albo kapitalistów, syjonistów, niewykształconej biedoty lub wręcz przeciwnie – świetnie wykształconych bogaczy, którzy odbierają nie-Żydom najlepsze stanowiska. W latach trzydziestych Żydzi nie mogli rezerwować stolików w restauracjach. Mimo to jeszcze w 1937 roku holenderska partia faszystowska NSB zdobyła zaledwie 4% głosów.
Mijam dawny sierociniec i skręcam z Pletterijstraat w boczną uliczkę w nadziei, że znajdę tam jakąś kawiarnię. Przechodzę obok szkoły podstawowej. Nad wejściem do budynku widnieje zapisana schludną secesyjną czcionką informacja o roku ukończenia budowy: 1923. Wykonany zapewne dużo później mural przedstawia wyglądającą przez namalowane okno żyrafę z roześmianą dziewczynką na grzbiecie. Na poziomie ulicy ceglany mur szkoły zdobią kolejne postacie dzieci oraz tabliczka z pleksiglasu z informacją, że jest to szkoła protestancka. W głębi ulicy dostrzegam jakiś pasaż handlowy, kieruję się więc w tamtą stronę w poszukiwaniu kafejki.
Dotarłszy na miejsce, stwierdzam, że pasaż nie jest tym, czego się spodziewałem. Wprawdzie jest tak schludny i czysty, jak mi się wydawało, kiedy przyglądałem mu się z daleka, a witryny są atrakcyjnie podświetlone, ale nie prezentuje się tam towarów, lecz kobiety w bieliźnie, które siedzą na barowych stołkach na tle ciemnoczerwonych, słabo oświetlonych kabin. Niektóre okna są zasłonięte, na innych zaś widnieją zwięzłe informacje w rodzaju „zmysłowy masaż”, „dwie kobiety” albo „perwersyjny seks”. Po drugiej stronie ulicy stoi stalowy pisuar publiczny, z którego właśnie korzystają dwaj mężczyźni gapiący się na witryny naprzeciwko.
Kiedy mijam pasaż, czując się jak intruz, odruchowo nawiązuję kontakt wzrokowy z kobietami. Szybko przenoszę spojrzenie z jednej witryny na drugą ze świadomością, że marnuję ich czas, będąc zarazem typowym przedstawicielem męskiej części społeczeństwa. Za szkłem, w ciepłym świetle, z grubą warstwą makijażu na twarzach wszystkie kobiety wydają się jednakowo młode i gładkie, niczym znudzone, lecz zdesperowane sprzedawczynie, które wystają przed sklepem, polując na klientów. Młoda blondynka zerka na mnie z uśmiechem, a potem, kiedy odchodzę, znów zaczyna się wpatrywać w ekran swojego telefonu.
Minąwszy pasaż, co zajmuje mi trzy lub cztery minuty, wychodzę na główną ulicę, która prowadzi na dworzec kolejowy. Mogę stąd dojść z powrotem do Pletterijstraat i do zaparkowanego tam samochodu.
Kolejny raz uderza mnie obcość mojego rodzinnego kraju, który opuściłem jako trzylatek czterdzieści lat temu, aby wracać tylko na letnie wakacje. Jestem teraz prawdopodobnie bardziej Anglikiem niż Holendrem i dlatego pasaż z prostytutkami wydaje mi się czymś tak dziwacznym i obcym. Holendrzy mają pragmatyczne podejście do tych spraw: to logiczne, że otwarcie i uczciwie, w sposób uregulowany prawem uprawia się seks, przyjmuje narkotyki i dokonuje eutanazji. A jeżeli odbywa się to w odległości niespełna stu metrów od szkoły podstawowej, to trudno.
Mam wrażenie, że wszystko, co wypełniło minioną godzinę – doskonałe autostrady, protestancka szkoła podstawowa, dzielnica czerwonych latarni i dawne mieszkanie żydowskiej rodziny, w którym dziś mieści się gabinet fizjoterapii – pozwoliło mi zanurzyć się w Holandii, spojrzeć na nią z bardzo bliska. Jest to kraj tolerancji, gdzie pozwala się ludziom robić to, co chcą, i nie wtrąca się w cudze sprawy, dopóki nie kolidują z naszymi własnymi. Dzięki temu Holandia jest tak postępowa. Ale czy nie za sprawą tej samej postawy tak często pozwalano Niemcom robić to, co robili? W latach trzydziestych holenderskie społeczeństwo nadal było podzielone na „filary”, odrębne grupy, takie jak protestanci, katolicy i liberałowie, których wzajemne kontakty rzadko wykraczały poza konwencjonalną wymianę ukłonów na ulicy. Obywatel przestrzegał prawa i dbał o porządek. Cała reszta go nie dotyczyła i nie widział potrzeby, żeby wtrącać się w cudze sprawy.
Spośród 18 tysięcy Żydów, którzy mieszkali w Hadze w 1940 roku, ocalały 2 tysiące. Powróciło tylko ośmiu z 400 portugalskich Żydów, tak doskonale zintegrowanych z tkanką społeczną kraju i miasta. Cały personel i wszyscy wychowankowie żydowskiego sierocińca, na który patrzę, stojąc po drugiej stronie ulicy, zostali zlikwidowani 13 marca 1943 roku.