Śladami Apaczów
Ten tekst jest fragmentem książki Adama Tomczyka „Zapach dolarów”.
Marcin Zachara w dzieciństwie poznawał Amerykę z westernów. Kaniony Kolorado, rozległe prerie u podnóży Gór Skalistych, pustynie Newady, czerwone skały Arches w Utah. Jakże to inny krajobraz od tego, do którego przywykł – gdzie płasko, zielono, a jedyne wzniesienie to pagór odporyszowski i wał nad Dunajcem. Marzył, by pewnego dnia znaleźć się na Dzikim Zachodzie.
Ciekawy świata, postanowił zostać pilotem. Inna perspektywa, spojrzenie z góry i wszystko można mieć jak na dłoni. Od szesnastego roku życia szkolił się w lataniu na szybowcach w Aeroklubie Podhalańskim. Po maturze zdał egzamin do Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie. Wakacje spędził na obowiązkowym kursie przysposobienia lotniczego w Krośnie i Rzeszowie. Nie był jednak ostatecznie przekonany do kariery wojskowej. Marzył o lotach pasażerskich. Widział siebie jako pilota wśród pięknych stewardes, lądującego na lotniskach światowych metropolii. Nie podjął nauki w Dęblinie. Na wiosnę zgłosił się do macierzystego aeroklubu, a w lecie przeniósł się do Mielca, gdzie zdobył licencję pilota samolotowego. Miał dziewiętnaście lat i był najmłodszym pilotem z licencją w Polsce. Mało mu było tego oglądania świata z lotu ptaka, zapragnął czegoś, co dostarczyłoby mu więcej adrenaliny. Przeniósł się do centrum akrobacji samolotowej w Świdniku. Kręcił spirale, korkociągi, beczki, wywijał pętle, pikował, strzelał świecę w górę, robił ślizgi i zawroty. Osiągnął taką precyzję, że wystartował w mistrzostwach Polski w akrobacji samolotowej. Na życie zarabiał, pracując na lotnisku w biurze pogody. Patrzył w niebo, kreślił mapy, klasyfikował wiatry i chmury: pierzaste cirrusy, wysokie białe i puszyste jak bita śmietana cumulusy. Cumulus humilis – chmury pięknej pogody. Cumulonimbus – kłębiaste burzowe. Mgliste mleczno-szare warstwowe stratusy, zasłaniające słońce. Altocumulus lenticularis – nieruchome w kształcie dysku, jak pozagalaktyczne UFO. Rzadko też na jego mapie pogody pojawiały się bulwiaste mammatusy.
Ale Bóg pisze prosto po liniach krzywych. Dopadła go choroba i nie dane mu było zostać asem przestworzy. Wrócił do Radłowa. Swoimi opowieściami o podniebnych lotach tak zbałamucił brunetkę Marię, że przyjęła jego zaręczyny. Rok po ślubie urodził się Piotruś. I kiedy już zaczynał chodzić i mówić tata, Marcin wyjechał do Ameryki. Wierzył, że to szansa dla niego i jego rodziny. Wielu za taką możliwość dużo by oddało.
A tam w Ameryce życie. Pełne sklepy. Kolorowy zawrót głowy. Krążowniki szos: buick, oldsmobile, pontiac, ford, chevrolet, cadillac. Przed każdym domem samochód, a w Polsce samochód to marzenie. W Radłowie w tym czasie było tylko kilka samochodów. W Chicago Marcin znalazł pracę jako szlifierz precyzyjny. Choć właściciel firmy płacił mu mniej niż amerykańskiemu pracownikowi, to Marcin był zadowolony. Życie też było tanie. Za dwadzieścia dolarów mógł przeżyć tydzień, tyle samo kosztowało miesięcznie wynajęcie pokoju w bejzmencie. Pracował, odkładał zielone i marzył. Obiecywał sobie, że kiedyś pojedzie na ziemie Apaczów, ukłoni się duchom ich bohaterskich wodzów w miejscu, gdzie dawniej tętniło obozowe życie Indian, gdzie stały ich wigwamy. Wyobrażał sobie, że woda pobliskiej rzeki szepce zaklęcia i pluszcze po kamieniach, a wiatr wiejący od skalistych gór zawija warkocze zeschłych traw. Snują się wiotkie dymy ognisk i hen wysoko pod błękitną emalią nieba kołuje orzeł.
Po dwóch latach Marcin Zachara wracał do kraju. Z ciężkim sercem wracał, bo nic nie ziściło się z jego dziecięcych i młodzieńczych marzeń. Jego pobyt w Ameryce to szapa i kanapa. Przywiózł dolary, za które wybudował dom. W tym czasie urodziła się mu córka. Syn miał już pięć lat. Ojciec był dla niego wszystkim ‒ autorytetem i wzorem. Piotruś naśladował go w każdym geście, nawet w splunięciu na ziemię. Jak pierwszy wyjazd ojca był dla rocznego dziecka czymś nieuświadomionym, tak kilkuletni malec z ciężkim sercem przeżył kolejny jego wyjazd. Nie rozumiał, nie chciał. Była to dla dziecka trauma, zdrada i opuszczenie. Marcin wyjechał do Chicago z myślą, żeby zarobić na wyposażenie domu i samochód. Może tym razem spełni swoje dawne marzenie. Dawał sobie trzy lata pobytu na emigracji, a potem wróci. Wróciłby z pewnością, bo wraz z Solidarnością rodziła się nadzieja, ale stan wojenny przekreślił wszystko. A po tych latach, gdy już w Ameryce się zasiedział, do dobrego przyzwyczaił, to wracać mu było nieśpieszno.
Na próżno żona wysyłała błagalne listy, by wrócił, Piotruś dopisywał kilka zdań, Agatka rysowała dziecinne obrazki. Z początku wzbudzało to w nim jakieś wyrzuty. Odpisywał i zaklinał, że gdy tylko skończy się stan wojenny w Polsce, to wróci. Po roku kolejne listy z domu irytowały go, wzniecały w nim złość. Żona przysyłała mu zdjęcia robione przed domem, w ogródku wśród kwiatów. Agatka uśmiechała się radośnie i kręciła złote loczki, a Piotruś stał grzecznie obok mamy i patrzył smutno w obiektyw aparatu. Marcin oglądał zdjęcia, czuł jakąś więź, ale już bez ojcowskich uniesień i emocji. Poczuwał się raczej do odpowiedzialności finansowej za rodzinę w kraju. W tym względzie nie miał sobie nic do zarzucenia, bo posyłał paczki, które ledwo mógł zanieść do biura Polameru przy Milwaukee Avenue. Kilka razy w roku posyłał też pieniądze. Za te dolary oni żyli w kraju i urządzali dom. Więc te zdjęcia, zapewne wysyłane, by pobudzić w nim tęsknotę i chęć powrotu, zaczęły go drażnić. Po pewnym czasie oglądał je jak ilustracje w gazecie. Dotarło do niego, że traci coś bezpowrotnie, ale uznał, że taka jest cena dolarów. Wielu emigrantów musi ją zapłacić. Nie będzie się tym trapił, bo zgryzota nic nie pomoże. Postanowił nie wracać do kraju. Mieszkał w dzielnicy, gdzie żyli w większości Polacy i był polski kościół pod wezwaniem Świętego Jacka. Nauczył się angielskiego, miał dobrą pracę w niemieckiej firmie przy Nord Elston Avenue. Obsługiwał obrabiarki sterowane numerycznie, a po jakimś czasie opracowywał do nich programy. Praca legalna, dobrze płatna i na domiar wszystkiego blisko jego mieszkania. Fabryka zatrudniała około stu pięćdziesięciu osób, w tym kilkudziesięciu Polaków.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Adama Tomczyka „Zapach dolarów” bezpośrednio pod tym linkiem!
Praca pracą, trzeba mieć na chleb, najlepiej z masłem, ale nie samym chlebem żyje człowiek. Miał przecież swoje marzenia. Choroba nie pozwoliła mu spełnić się w przestworzach, więc postanowił, że pozna ten czarowny świat filmowych bohaterów. Ciągle miał przed oczami te krajobrazy z westernów, na które chodził do kina w Niedomicach. Jego wyobraźnię jeszcze w latach szkolnych zapłodniły opowieści Karola Maya. Był jak Old Shatterhand, jak Winnetou. Przeżywał przygody Tomka Sawyera i żył na Missisipi długo po przeczytaniu książek Marka Twaina. Kusiła go Ameryka, by ją dotknąć, poczuć, na nią się napatrzeć.
W pierwszą podróż pojechali w pięć osób z Chicago na Florydę. W Saint Louis podziwiali rzekę Missisipi. Kolejny przystanek mieli w Georgii, w mieście Atlanta. Rankiem zjechali z autostrady w boczne drogi. Wieczorem zatrzymali się w małym miasteczku. Czas był świąteczny. W motelu przejrzeli książkę telefoniczną, by znaleźć jakiś kościół katolicki. Zadzwonili. Odebrał proboszcz. Potwierdził, że będzie pasterka, jak zwykle o północy, i zaprasza. Przed pasterką poszli do restauracji. Zamówili rybę i złożyli sobie życzenia. Pojechali do kościoła. Kościółek był taki jak z opowieści Marka Twaina. Mały, drewniany i biały. Dobrze utrzymany, choć pochodził jeszcze z XIX wieku. Wszystkie ławki już były zajęte, ale ksiądz, który krzątał się przy ołtarzu, wskazał im ławkę specjalnie dla ich przygotowaną. Obok ołtarza na fisharmonii przygrywała jakaś niewiasta, a cztery inne panie piały amerykańskie kolędy. Zaczęła się msza. Podczas modlitwy wiernych wstał jakiś jegomość i prosił o modlitwę za jego ciotkę, która leży chora w szpitalu. Po krótkiej modlitwie wszystkich znowu wstał ktoś inny i prosił o modły w swojej intencji. Tak kilkoro wiernych prosiło o łaski dla swoich bliskich. Potem ksiądz wyszedł do wiernych i mówił prawdy boże. Na koniec wspomniał o gościach z Polski.
– Witamy w naszej świątyni gości z Polski. Raduje nas wasza obecność, bo kochamy waszego papieża. Stu ludzi odwróciło głowy i spojrzało na nich z życzliwym uśmiechem. Po pasterce wszyscy rzucili się do wyjścia, a oni zostali trochę zdziwieni ich pośpiechem. Wyszli na końcu, a przed kościółkiem stał szpaler i wszyscy do nich wyciągali dłonie.
– Merry Christmas, Merry Christmas – składali im życzenia. Pomyślał wtedy o swoich najbliższych pozostawionych w Polsce. Na pewno też łamali się opłatkiem i żona w najbliższym liście przyśle fotografię dzieci zrobioną przed bożonarodzeniową choinką. Wysłał przecież kolorowe migocące światełka, dzieciom zabawki, wpłacił na przesłanie owoców cytrusowych i słodyczy, a przez Stacha Łakomego podał żonie kilkaset dolarów.
Tu na Florydzie nie czuł świątecznego klimatu. Może ten nastrój wywołany oprawą miasteczkowych ulic, sklepowych witryn i snującą się melodią amerykańskich kolęd był krzykliwy, nachalny i przez to sztuczny. To wszechobecne i natrętne Jingle bells. Brakowało adwentowego spokoju i wyczekiwania. Zabrakło iskrzących się na mrozie płatków śniegu. Tej bezkresnej bieli pól i ciszy kryjącej się w bezlistnych drzewach.
Był w drodze. Podziwiał St. Augustine. Zaledwie dwanaście tysięcy mieszkańców. To najstarsze miasto Ameryki Północnej, założone w 1565 roku. Architektura przeważnie hiszpańska, piękne budynki, cudowna zabudowa centrum. Trochę jakby gotyk z wieżami, kolumnami i czerwonymi dachami. Nieopodal centrum urokliwe klimatyczne uliczki jak z Karaibów. St. Augustine broni fort z armatami – pamiątka czasów, kiedy przez dwieście trzydzieści pięć lat miasto było stolicą hiszpańskiej Florydy. Hiszpanie sprzedali swoją kolonię Stanom Zjednoczonym w roku 1819 za pięć milionów dolarów. Wszystko ma swoją cenę.
Marcin złapał bakcyla podróży. Zaciekawiła i zauroczyła go Ameryka, więc by utrwalić jej piękno, móc wracać do tamtych wrażeń, kupił sobie aparat fotograficzny i osprzęt do niego. Czytał instrukcję, robił pierwsze fotograficzne próby w parkach Chicago i nad jeziorem Michigan. W środku lata wybrał się na zachód Stanów Zjednoczonych. Po drodze zwiedził Park Narodowy Badlands w stanie Dakota Południowa. Zatrzymał się również przed Mount Rushmore, gdzie oglądał wykute w skale głowy czterech prezydentów: Washingtona, Jeffersona, Roosevelta i Lincolna. Podjechał kilka mil dalej, by zobaczyć, czy indiański wódz Szalony Koń pędzi już na rumaku. Rzeźbę zaprojektował Korczak Ziółkowski – Polak z pochodzenia, urodzony w roku 1908 w Bostonie. Indianin na koniu ma mieć sto dziewięćdziesiąt pięć metrów długości i sto siedemdziesiąt dwa metry wysokości. Korczak Ziółkowski zmarł w roku 1982, ale rodzina i przyjaciele kontynuują prace nad jego projektem. Sam rzeźbiarz, by zachować wolność twórczą, odmówił przyjęcia ofiarowanych mu na ten cel dotacji państwowych w wysokości dziesięciu milionów dolarów. Gdy pracował przy wykuwaniu głów prezydentów, przybyła do niego delegacja wodzów indiańskich z plemienia Dakota z pytaniem, czy nie podjąłby się wyrzeźbienia pomnika Indian. „My, wodzowie, chcielibyśmy, by biały człowiek wiedział, że czerwony człowiek też ma swoich bohaterów” – argumentowali. Wtedy, gdy Marcin tam był, z ogromnej skały wyłaniała się tylko głowa Szalonego Konia – legendarnego wodza Indian.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Adama Tomczyka „Zapach dolarów” bezpośrednio pod tym linkiem!
A w Yellowstone jakby ziemia otwarła się wieloma ranami. Wszystko pulsuje, paruje, bulgoce i spływa żółtymi potokami siarki. Urokliwe miejsca, zielone i błękitne oczka wodne w otoku żółtej lawy. Śmierdzi siarkowodorem, ale formy ciekawe i gejzery jak w wymarzonym parku wodnym. Zachwyca piękny kanion z wodospadami. Po całym dniu zwiedzania i fotografowania wybrał się Marcin do sąsiedniego parku Grand Teton. A tam bajeczne krajobrazy. Roślinność, rzeki, jeziora na tle wyrosłych nagle z równiny niebotycznych szczytów. Spotkał na wędrownym szlaku innych turystów. Zaciekawili się, skąd przyjechał, bo akcent miał odmienny. Marcin się uśmiechnął.
– Z Polski.
Zdziwili się, że zza żelaznej kurtyny ktoś przybył zwiedzać Amerykę. Po dłuższej rozmowie poradzili Marcinowi, by pojechał do Parku Narodowego Glacier w stanie Montana przy granicy z Kanadą. To Szwajcaria Stanów Zjednoczonych. Jechał bocznymi drogami, a cały czas towarzyszyły mu łany zboża. Tak dotarł na miejsce i przejechał piękną drogą zwaną Going-to-the-sun Road (Prowadząca do Słońca). Wiedzie ona przez najpiękniejsze miejsca parku, a niektóre jej odcinki są wykute w skale. Stamtąd podążył na zachodnie wybrzeże i jechał na południe aż do San Francisco. Samochód z automatyczną skrzynią biegów radził sobie świetnie podczas jazdy przez to miasto zderzak w zderzak, to pod górę, to w dół. W San Francisco Marcin zabrał umówionych kolegów, którzy dojechali tu pociągiem z Chicago. W porcie zwiedzili niemieckiego U-Boota, a potem pomknęli dalej poznawać Amerykę. Na zboczach gór Sierra Nevada zatrzymali się w Parku Narodowym Yosemite. Marcin robił zdjęcia wśród olbrzymich sekwoi. Później przejeżdżali przez zaporę Hoovera na rzece Kolorado na granicy Arizony i Newady. Po kilku godzinach jazdy już patrzyli w dół Wielkiego Kanionu, gdzie zielony wąż rzeki pełzł przez kaskady kamieni. Pełni wrażeń i z kompletem zdjęć wrócili przez Kolorado i środkowe stany do Illinois.
Po wycieczce szlakiem parków narodowych Marcin poznał w Chicago byłego prezesa Wrocławskiego Towarzystwa Fotograficznego. Pokazał mu swoje fotografie i slajdy, a ten z uznaniem pokiwał głową i zaproponował Marcinowi członkostwo w towarzystwie fotograficznym przy Wright College. Marcin zapisał się. Znana dziennikarka z Warszawy – też przyjechała do Ameryki zarobić parę dolarów – zobaczyła jego fotografie i powiedziała:
– Słuchaj, Marcin, ty masz talent. Powinieneś robić zdjęcia zawodowo. Tu można na tym zarobić. Tu jest rynek.
To go trochę połechtało i dodało motywacji. W klubie co miesiąc były organizowane konkursy fotograficzne w różnych kategoriach: slajdy, mały format, średni, duży, kolor i czarno-białe. Marcin początkowo zgłaszał do konkursu tylko slajdy. Wygrał kilka nagród, a niektóre jego fotografie wysłano na konkurs do Chicago Area Camera Clubs Association. Tam również został doceniony nagrodami. Były to przeważnie puchary i dyplomy, ale rósł jego prestiż w środowisku. Pod koniec amerykańskiej przygody z fotografią, kiedy już robił zdjęcia pejzaży wielkoformatowym aparatem, zgarniał pierwsze miejsca w każdej kategorii. W kolejnym roku, gdy tylko zgłosił swoje prace do konkursu, inni mówili:
– Jeśli Marcin startuje, to trzeba się pożegnać z pierwszym miejscem.
Marcin czytał nie tylko instrukcje, ale również podręczniki o metodach, technikach i tajnikach fotografowania. Uczył się, jakie i kiedy zastosować obiektywy i filtry, jak długo naświetlać… Co dla laika jest czarną magią, dla niego stało się wiedzą stosowaną. Musiał się na tym wszystkim poznać, bo jedno pstryknięcie wielkoformatowym aparatem kosztowało prawie pięć dolarów.
Ameryka przesłoniła mu wszystko. Z wielkoformatowym aparatem i optyką do niego jechał po kolejne doznania i po to, by zrobić dobre zdjęcia. Tych wielkich podróży po Stanach Zjednoczonych odbył przez lata kilkanaście. Mógł już spokojnie pojechać na urlop do Polski, miał przecież od dawna zieloną kartę. Chyba brakło mu odwagi i bał się swoim bliskim spojrzeć w oczy po tym, jak kilka lat wcześniej obiecał przyjazd na pierwszą komunię syna. Nie pojechał. Wymówił się jakimiś trudnościami w pracy. Obsypał wtedy syna drogimi prezentami. Po kilku latach przyszła pierwsza komunia córki. Nie obiecywał przyjazdu. Za zaproszenie podziękował w liście i przyrzekł córce w późniejszym czasie wycieczkę do Stanów. Posłał do kraju kilkanaście fotografii amerykańskiego krajobrazu i kalendarz ze swoimi zdjęciami, wydany w polonijnej „Panoramie” u redaktora Stanisława Pochronia.