Sierpień 1980: Anna Walentynowicz ratuje strajk w Stoczni Gdańskiej
Robotnicy buntowali się przeciwko robotniczemu państwu polskiemu od połowy lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Daje o tym wyobrażenie, by zacytować historyka Padraica Kenneya, obraz „mężczyzn i chłopców rzucających kamieniami w milicję, padających pod kulami, modlących się na klęczkach, oraz kobiet podających strajkującym kanapki przez fabryczny mur bądź też siedzących w niemym odrętwieniu na ławkach sądowych, podczas gdy ich mężów skazywano na więzienie”. Kenney podkreślił, że takie obrazy umacniały przekonanie, iż kobiety nie uczestniczą czynnie w opozycji, zwykle stoją z boku i, w najlepszym razie, są pomocnicami swoich mężczyzn.
Zarówno te uświęcone tradycją obrazy, jak i towarzyszące im oczekiwania jeszcze się nasiliły podczas słynnych strajków latem 1980 roku. A przecież w 1980 roku kobiety nie były tylko pomocnicami – one wykonały zasadniczą pracę, organizując oddolne poparcie dla ruchu. Później, pod koniec sierpnia, w momencie narodowego zwycięstwa nad jednopartyjnymi rządami, zostały odstawione na boczny tor przez mężczyzn organizujących związek zawodowy. Chociaż walnie przyczyniły się do sukcesu strajku, doznały odrzucenia zarówno one same, jak i głoszone przez nowo powstałą „Solidarność” zasady demokracji. Tym odrzuceniem, jak również jego kulturowymi uwarunkowaniami da się wyjaśnić wiele decyzji podejmowanych przez Damską Grupę Operacyjną podczas stanu wojennego i później.
Losy Anny Walentynowicz, naonczas pięćdziesięcioletniej suwnicowej w Stoczni Gdańskiej, doskonale ilustrują, jak „Solidarność” traktowała kobiety. Młode warszawskie intelektualistki, które uratowały „Solidarność” w stanie wojennym, wyciągnęły lekcję z jej doświadczeń (podobnie zresztą jak inne kobiety w Polsce), mimo że tak bardzo się od niej różniły.
W 1980 roku Anna Walentynowicz znajdowała się w centrum wydarzeń, które zrodziły „Solidarność”, i razem z Lechem Wałęsą faktycznie była twarzą gdańskiego strajku. Poznałam ją w Gdańsku w 2000 roku i przekonałam się ze zdumieniem, że ta siedemdziesięcioletnia już wówczas kobieta nie straciła prawie nic z wojowniczego ducha, który objawiał się z całą wyrazistością w tym, co mówiono w 1980 roku o jej udziale w strajku. Ta gorliwa katoliczka, przeciwniczka aborcji i z pewnością jedna z najmniej docenianych organizatorek wielkich strajków sierpniowych, w żadnym razie nie była feministką, lecz bojowniczką, którą (do końca) pozostała. „Zawsze będę walczyć” – oświadczyła podczas naszego spotkania, z wyzywającym błyskiem w oku i skrzyżowanymi na piersiach rękoma. Siedziałyśmy w jej mieszkaniu niedaleko stoczni, w otoczeniu portretów Jana Pawła II i obrazów Matki Boskiej. Miała długie śnieżnobiałe włosy związane na karku i chociaż była drobna, wyglądała na muskularną i krzepką jak emerytowana gimnastyczka. Emanowała siłą zarówno wewnętrzną, jak i zewnętrzną. Temu walecznemu duchowi zawdzięczała, że nie stała się po prostu zgorzkniałą ofiarą uprzedzeń klasowych i płciowych, gdy zmówiono się, aby uciszyć ją i inne kobiety, które przyczyniły się do zwycięstwa „Solidarności”.
„Solidarność” zrodziła się w wyniku strajków stoczniowców, robotników fabrycznych i pracowników transportu, które w lipcu i sierpniu 1980 roku rozprzestrzeniły się na cały kraj, aż w końcu około miliona robotników przyłączyło się do pokojowych protestów, by w ciągu kilku krótkich tygodni przekształcić je w największy strajk na świecie. Falę strajków wywołała niespodziewana podwyżka cen żywności, posunięcie ze strony rządu, które w przeszłości wielokrotnie już doprowadzało do wybuchu strajków. Ale tym razem zaistniała sytuacja bezprecedensowa i protest szybko przeistoczył się w strajk solidarnościowy – „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”.
Międzyzakładowy Komitet Strajkowy (MKS) w Stoczni Gdańskiej imienia Lenina stał się centralą niemal wszystkich strajków w okresie zwanym odtąd Polskim Sierpniem. Podczas ostatnich, pełnych napięcia tygodni MKS sformułował dwadzieścia jeden postulatów, a następnie, co było wydarzeniem bez precedensu, wynegocjował je, siedząc twarzą w twarz z przedstawicielami partii. Postulaty, wykraczające daleko poza typowe dla związków zawodowych żądania płacowe, pod koniec burzliwych rozmów pomiędzy rządzącymi a rządzonymi przybrały kształt prawdziwego manifestu praw człowieka w komunistycznej Polsce (żeby posłużyć się tym oksymoronem).
Porzucając stanowiska pracy, a wraz z nimi różnice klasowe, religijne i płciowe, społeczeństwo polskie odniosło epokowe zwycięstwo niemające sobie równych w historii państw bloku wschodniego. I tak 31 sierpnia 1980 roku narodziła się „Solidarność” – nazwa, chwytliwe logo i masowy ruch – dając początek rewolucji społecznej, która w ciągu dziewięciu lat doprowadziła do upadku systemu komunistycznego w Polsce i, w konsekwencji, do rozpadu całego bloku radzieckiego.
W 1991 roku odwiedziłam Gdańsk, niepokorne miasto portowe nad Bałtykiem, aby porozmawiać z ludźmi o wkładzie miejscowych kobiet w utworzenie wolnych związków zawodowych. „Katalizatorem sierpniowych strajków 1980 roku była kobieta” – oświadczyła kategorycznie Małgorzata Tarasiewicz, była działaczka ruchu Wolność i Pokój (WiP). Andrzej Gwiazda, jeden z przywódców strajku, rozwinął ten wątek, tłumacząc mi, że oprócz Anny Walentynowicz, z powodu której wybuchł strajk, jeszcze „kilka kobiet uratowało strajk w krytycznym momencie”. Prasa pisała o nich w 1980 roku na pierwszych stronach – oczywiście nie ta kontrolowana przez państwo, lecz opozycyjna – a później w swoich relacjach opisali je zachodni dziennikarze i historycy, tacy jak Neal Ascherson czy Timothy Garton Ash.
Niebawem uświadomiłam sobie, że strajki 1980 roku stanowiły jedną z rzadkich chwil w historii polskiej opozycji, kiedy kobiety i mężczyźni otwarcie współdziałali na scenie politycznej. Był to zarazem równie rzadki wypadek pokazywania przez media, jak ważne zadania wykonywały kobiety na każdej płaszczyźnie – od organizowania strajków i określania socjalnych celów solidarności po formułowanie żądań i uczestnictwo w wyczerpujących negocjacjach. We wcześniejszych protestach działały one, zwłaszcza robotnice, zwyczajowo na drugim planie – jako żony, przyjaciółki, siostry i córki – to znaczy wnosiły swój wkład jako przedstawicielki płci żeńskiej i osoby prywatne, nie zaś jako towarzyszki pracy czy obywatelki. Oczekiwano, że będą okazywały poparcie strajkującym mężczyznom, stojąc na zewnątrz, a nie tłocząc się na fabrycznych dziedzińcach czy barykadując fabryczne bramy.
Podczas Polskiego Sierpnia jednak zarówno media, jak i koledzy uważali je za stymulujące, decyzyjne, elokwentne, przekonujące, dobre taktyczki i wytrwałe uczestniczki strajku wewnątrz Stoczni imienia Lenina. Przez siedemnaście wspaniałych dni kierowały się na nie światła reflektorów – zwłaszcza na te, które wchodziły w skład MKS-u lub pełniły w nim funkcje doradców – czy to wtedy, kiedy zwracały się do tysięcy swoich kolegów robotników, nie zważając na rządowych negocjatorów, czy też wówczas, gdy rzeczowo informowały o przebiegu strajku zagranicznych dziennikarzy. (Ich czynny udział w strajku nie przeszkodził jednak setkom innych kobiet wystawać codziennie przed bramą stoczni, by manifestować tak niezwykle cenne poparcie).
Przyjazna dla kobiet atmosfera w Stoczni Gdańskiej brała się częściowo stąd, że garstka organizatorów sierpniowego strajku oraz założycieli MKS-u – zarówno kobiet, jak i mężczyzn – działała razem już od ponad dwóch lat, a łączące ich więzi koleżeńskie, przyjacielskie, rodzinne, małżeńskie i narzeczeńskie przyczyniły się do sukcesu strajku. Wprawdzie ta spójność, która przesądziła o ostatecznym zwycięstwie, rozpadła się gwałtownie po zalegalizowaniu „Solidarności”, ale podczas trwania strajku sprawiła, że kobietom powierzano najważniejsze zadania i doceniano ich zaangażowanie w protest społeczny prowadzony w imię solidarności.
„W stoczni wszyscy jesteśmy równi” – brzmiało pojemne i nośne hasło strajkujących. Aby zaprezentować coś, co było odbierane jako wspólne wyzwanie rzucone państwu, tolerowano różnice. Ten niezwykły milczący sojusz, zawarty pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku pomiędzy robotnikami, intelektualistami i przywódcami Kościoła katolickiego, umożliwił w roku 1980 przezwyciężenie, przynajmniej tymczasowe, różnic politycznych, intelektualnych i klasowych. Hasła, takie jak „Robimy to wszyscy razem”, spotykały się z głębokim oddźwiękiem, a słowo „my” odnosiło się do wszystkich uczestników strajku, bez względu na ich wiek i pochodzenie – zarówno do robotników, księży, rolników, jak i pisarzy, studentów czy nawet kobiet.
Mimo że w strajkach 1980 roku brało udział wiele kobiet, czasem bardzo aktywnie, naprawdę przetrwało tylko nazwisko Anny Walentynowicz, podobnie jak jej sława i rozgłos. Kojarzona jak nikt inny z powstaniem „Solidarności” (z wyjątkiem Lecha Wałęsy, będącego w okresie strajku najważniejszą postacią męską – podczas gdy ona grała główną rolę kobiecą – w 1983 roku odznaczonego pokojową Nagrodą Nobla, a później wybranego na prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej), tylko na krótko stała się uwielbianą bohaterką narodową, nigdy natomiast nie została przywódcą politycznym, o czym w skrytości marzyła. W opinii mediów i znajomych zmieniła się w nieznośną, moralizującą, nieprzyjazną emerytkę, która nie potrafiła zapanować nad zazdrością o Lecha ani nad poczuciem, że poświęciła się dla robotników, a oni ją porzucili. I rzeczywiście została porzucona.
W swoim czasie była jednak bardzo honorowana i podziwiana. Ze względu na swoje zasługi w walce o wolne związki zawodowe została przyjęta przez papieża Jana Pawła II i przywódców różnych państw, zrobiono o niej filmy i sztuki teatralne, a także ogłoszono ją Kobietą Roku w Holandii. Brytyjski dziennikarz Neal Ascherson uważał ją za „najbardziej porywającego mówcę strajkowego”. W oczach brytyjskiego historyka Timothy’ego Gartona Asha była „Matką Courage [...], najpopularniejszym członkiem Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża”.
W Stoczni imienia Lenina od dawna cieszyła się mirem wśród kolegów. Jej bezprawne zwolnienie z pracy latem 1980 roku stało się więc katalizatorem strajku, który zapoczątkował wydarzenia Polskiego Sierpnia. Nigdy dotąd nie wzywano do strajku z tak prostego, nieekonomicznego powodu, jak los jednej krnąbrnej, nieprzebierającej w słowach robotnicy.
Anna żyła samotnie w Gdańsku – w tym samym skromnym mieszkaniu, w którym spotkałyśmy się w 2000 roku – odkąd w 1971 roku, po siedmiu latach małżeństwa, owdowiała. W 1952 roku jako samotna matka urodziła swoje jedyne dziecko, Janusza, i wraz z nim przez kilka lat mieszkała w przytułku. Chociaż była katoliczką, nie poślubiła ojca chłopca, gdyż – jak wyraziła się na jego temat z typową dla siebie szczerością: „Nie opowiadam o nim, bo szkoda słów”. W 1964 roku wyszła za ślusarza ze stoczni, Kazimierza. Adoptował on jej syna i zaopiekował się nią, gdy zachorowała na raka. W 1964 roku lekarze dawali jej pięć lat życia, ale ona udowodniła im, że się mylą, i wyzdrowiała. Miała poczucie, że przeżyła, aby dokonać czegoś wielkiego. Na początku 1971 roku postanowiła walczyć z komunistycznym kłamstwem. Ponieważ jej mąż zmarł niedawno na raka, a syn dorósł, uznała, że zostając sama, ma mniej powodów, żeby się bać.
(…)
W piątek, 15 sierpnia, drugiego dnia strajku, pięćdziesiąt tysięcy robotników z innych stoczni, fabryk i zakładów transportowych przyłączyło się do protestu. Pierwsza uczyniła to Stocznia imienia Komuny Paryskiej w Gdyni, później podjęli strajk pracownicy komunikacji miejskiej w Trójmieście, a Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża wezwały strajkujących do solidarności, tak aby wszyscy odnieśli korzyść z postulatów strajkowych.
Andrzej Gwiazda i jego żona Joanna Duda-Gwiazda działali w MKS-ie. W 1991 roku spotkałam się z nimi w ich domu w Sopocie. Na tyłach osiedla z wielkiej płyty, w którym mieszkali, wydeptane ścieżki prowadziły ku piaszczystym brzegom Bałtyku. Odniosłam wrażenie, że bogowie i boginie przemian społecznych dokonali trafnego wyboru, wybierając wietrzne bałtyckie wybrzeże na scenerię rewolucji. W mieszkaniu wypełnionym pamiątkami z podróży, które Gwiazdowie odbywali, zanim komuniści zabrali im paszporty, gospodarzom udało się utorować przejście do kanapy, na której usiedliśmy i popijając herbatę, rozmawialiśmy o sierpniowych strajkach.
Mimo masowo demonstrowanego poparcia, wyjaśniali, strajk zaczął się załamywać trzeciego dnia, w sobotę, 16 sierpnia, kiedy komitet strajkowy przyjął złożoną przez dyrektora stoczni propozycję tysiącpięciusetzłotowej podwyżki w zamian za wezwanie do zaprzestania strajku. Była to hojna oferta – wynosząca około jednej trzeciej średniej miesięcznej pensji – wystarczająco duża, aby skłonić robotników do zakończenia strajku, nawet jeśli miałoby to oznaczać zaprzepaszczenie postulatów politycznych, takich jak wolne związki zawodowe, amnestia dla więźniów politycznych i wolność słowa. Komitet strajkowy był podzielony: czy Stocznia imienia Lenina powinna zawrzeć odrębne porozumienie z władzą, czy też mądrzej byłoby solidaryzować się z mniejszymi przedsiębiorstwami oraz zakładami komunikacji? I tak, i nie. Ponieważ większość komitetu strajkowego – z wyjątkiem grupy skupionej wokół Anny, Wałęsy, Gwiazdów i garstki innych – głosowała za przyjęciem podwyżki płac, Wałęsa niechętnie obwieścił koniec strajku. Część ludzi sprzeciwiających się porozumieniu, w tym Gwiazdowie, natychmiast opuściła stocznię, aby ogłosić decyzję i namówić inne zakłady do kontynuowania strajku.
Nie tracąc czasu, dyrektor Stoczni imienia Lenina zaapelował, aby wszyscy opuścili jej teren do szóstej po południu. Robotnicy zaczęli szykować się do wyjścia, pokrzepieni perspektywą wolnej niedzieli przed powrotem do pracy w poniedziałek. W Warszawie przedstawiciel Polskiej Agencji Prasowej (PAP) czym prędzej poinformował zagranicznych dziennikarzy, że osiągnięto porozumienie. Według Gwiazdów, kiedy wieść o załamaniu się strajku obiegła Trójmiasto, delegaci innych strajkujących zakładów byli oburzeni, że Stocznia imienia Lenina tak szybko się wycofała.
Tymczasem w trakcie krótkiej nieobecności Gwiazdów w stoczni nastąpił nadzwyczajny zwrot sytuacji.
Anna Walentynowicz i stoczniowa pielęgniarka Alina Pienkowska, odnalazłszy się w tłumie wychodzących ze stoczni robotników, zaczęły się zastanawiać, co robić. Anna powiedziała, że czuje się odpowiedzialna za wszystkie strajki, które ogłoszono na znak poparcia dla niej i dla Stoczni imienia Lenina, Alina zaś, zgadzając się z nią, zaproponowała, aby spróbowały uratować sytuację, wzywając do strajku solidarnościowego. Obie kobiety pospieszyły do radiowęzła, lecz mikrofony zostały już wyłączone i odtwarzano tylko co piętnaście minut z taśmy wezwanie do opuszczenia terenu stoczni. Pobiegły do bramy, wspięły się na beczki i błagały wychodzących, żeby pozostali. „Jeżeli nas porzucicie, będziemy zgubieni!”. Robotnicy zatrzymali się. „Nie sprzedawajcie kolegów za tysiąc pięćset złotych – przekonywały.– Musimy kontynuować strajk na znak solidarności z innymi strajkującymi zakładami”.
„Pamiętam tę scenę do dzisiaj: tysiące ludzi na kładce prowadzącej poza stocznię – wspominała Alina w wywiadzie dla Ośrodka KARTA z okazji dwudziestej rocznicy „Solidarności” w 2000 roku. [Był to jeden z jej ostatnich wywiadów, zmarła bowiem na raka rok później]. – Przekonałam strażników, żeby zamknęli bramy, i zaczęłam tłumaczyć, że strajk przy innych bramach został przedłużony, i wezwałam ich, aby strajkowali dalej na znak solidarności z kolegami. To poskutkowało – tłum zawrócił spod bramy. Oczywiście byli tam trzej panowie z aktówkami, którzy krzyknęli: «My wychodzimy!» – i szybko wykopano ich za bramę”.
Działając niezależnie od siebie, jeszcze dwie inne kobiety pobiegły do bram stoczni i praktycznie zagrodziły przejście własnymi ciałami. Były to: Henyka Krzywonos, przedstawicielka strajkujących kierowców autobusów i tramwajów, oraz Ewa Ossowska, studentka i działaczka Ruchu Młodej Polski. Obie uległy takiemu samemu impulsowi jak Anna i Alina. „Autobusy nie zwyciężą czołgów!” – wołała Henryka, błagając udających się do domu ludzi, aby pamiętali o strajkujących pracownikach komunikacji.
„Każda z tych kobiet poszła pod inną bramę i tak powstrzymały robotników przed opuszczeniem stoczni – wspominała z ożywieniem Joanna Gwiazda. – Uważały, że po prostu należało tak postąpić”. Znamienne, że wszystkie cztery kobiety – przy czym dwie działały zupełnie niezależnie i spontanicznie – przemawiały jednym głosem. „Możliwe, że rozumowały podobnie – tłumaczyła Joanna – ponieważ wszystkie były działaczkami, a dwie z nich [Anna i Alina] uczestniczyły w grupach dyskusyjnych Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, gdzie uzgodniliśmy taką taktykę na długo przed rozpoczęciem strajku”.
Copyright © Shana Penn
Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIV
Copyright © for the Polish translation by Maciej Antosiewicz, MMXIV