„Rekiny” zdobywają „Gustloffa” – z dziejów polskiego płetwonurkowania

opublikowano: 2014-02-12, 13:00
wolna licencja
Latem 1973 roku trzydziestu polskich płetwonurków przez kilka tygodni penetrowało wrak „Wilhelma Gustloffa”, niemieckiego statku, który z tysiącami osób na pokładzie został pod koniec wojny zatopiony na Bałtyku. O tej wyjątkowej wyprawie, w której splatają się wątki Bursztynowej Komnaty, radzieckiego „Epromu”, czy mrożących krew w żyłach chwil blisko morskiego dna, opowiadają Histmagowi uczestnicy tamtych wydarzeń…
reklama

Zobacz też: Wilhelm Gustloff: Katastrofa, jakiej nie widział świat

Jerzy Janczukowicz, prezes Naukowego Koła Badań Podwodnych „Rekin” powiedział kiedyś, że tym, czym dla alpinistów jest Mount Everest, tym dla nurków jest „Wilhelm Gustloff”. Udało mu się spełnić marzenie, w latach siedemdziesiątych zdobył bowiem swój upragniony „szczyt”.

Wraz z grupą około trzydziestu innych nurków penetrował zatopiony pod koniec wojny statek. Kilka tygodni, niemalże dzień po dniu trzyosobowe grupy schodziły w ciemną otchłań Morza Bałtyckiego i płynęły w stronę wraku, statku-grobowca.

Dopływały do „Wilhelma Gustloffa”, niemieckiego statku, który w styczniu 1945 roku wyruszył z Gdyni w swój ostatni rejs. Według różnych szacunków na pokładzie mogło być wówczas od 7 do 10 tysięcy ewakuujących się przed Armią Czerwoną ludzi. Uratowało się nieco ponad tysiąc osób. Kto sieje wiatr, zbiera burzę - komentuje Janczukowicz, który uczula, by na zatonięcie byłego niemieckiego wycieczkowca patrzeć przez pryzmat kończącej się wówczas wojny i wcześniejszych działań Niemców w podbitej przez nich Europie.

Bursztynowa Komnata rozpala umysły

  • Kiedy pierwszy raz płynąłem na „Gustloffa”, spodziewałem się znaleźć tam mnóstwo ludzkich szczątków. Nie pomyślałem wtedy, że przecież w momencie całej tej katastrofy ci ludzie nie siedzieli na statku, próbowali się ratować. No i była jeszcze jedna kwestia. Taki wielki statek w momencie tonięcia wytwarza bardzo silny prąd morski i przez to ciała są rozrzucone w promieniu wielu dziesiątków i setek metrów – opisuje w rozmowie ze mną Zbigniew Szczukowski (wcześniej Madea), uczestnik polskiej, całkowicie legalnej wyprawy badawczej z 1973 roku, która miała za zadanie spenetrować wrak „Wilhelma Gustloffa”.
  • Po kilku nurkowaniach pomyślałem, że nie potrzebuję już liny by dostać się na wrak. Wstyd przyznać, ale się zgubiłem. Zniosło mnie od „Gustloffa” i wtedy trafiłem na okolicę usłaną czaszkami, kośćmi, butami, z których wystawały piszczele – dopowiada płetwonurek z klubu „Rekin”.

Zanim jednak rozpoczęło się nurkowanie na „Gustloffie”, potrzeba było wielu działań, by polska ekspedycja w ogóle mogła wyruszyć. Tak naprawdę wszystko zaczęło się od artykułu w jednej z gazet, w którym spekulowano, że Bursztynowa Komnata - „Ósmy Cud Świata”, skarb, rozpalający umysły wielu poszukiwaczy - mogła zostać zatopiona na Morzu Bałtyckim. Podejrzewano, że mogła znajdować się właśnie w ładowni „Gustloffa”. Poniższe wycinki prasowe, które uzyskałem od członków Klubu „Rekin”, przedstawiają, jak pisano wówczas o „tajemnicy Bursztynowej Komnaty” i w jaki sposób wiązano ją z „Gustloffem”.

reklama

Płetwonurkowie z trójmiejskiego klubu „Rekin” postanowili zainteresować całą sprawą odpowiednie władze.

  • Ja wprawdzie nie wierzyłem, że na „Gustloffie” może być Bursztynowa Komnata. Chodziło jednak o coś innego. Tak naprawdę szukaliśmy sponsora, który nam sfinansuje statki, kabinę dekompresyjną, lekarzy. Pomysł z Bursztynową Komnatą okazał się strzałem w dziesiątkę – mówi Szczukowski.
  • Trzeba pamiętać, jakie to były wtedy czasy. Głęboka komuna, „Gustloff” ciągle był wtedy traktowany jako element polityki rewizjonistycznej. To temat tabu. Trzeba było mieć dobry powód, aby dostać pozwolenie na eksplorację tego wraku – wspomina w rozmowie ze mną Michał Rybicki, inny uczestnik wyprawy i przedstawiciel „Rekina”.

Dostajemy zielone światło, czas na ćwiczenia

Gdański Urząd Morski zgodził się dać pieniądze na wyprawę, ale postawił też kilkanaście warunków. Członkowie Klubu „Rekin” mieli zbadać m.in.: przechył boczny wraku, przechył wzdłużny, zapadnięcie statku w grunt, kurs na jakim leży wrak, kierunek prądu, przeźroczystość wody, stan nadbudówek, zrębnic, luków, liczbę kotwic i śrub.

  • Udało nam się przekonać dyrekcję Urzędu Morskiego, która za darmo użyczyła nam dwa statki: „Kontroler 10” i „Konstelacja”. Oprócz tego otrzymaliśmy niezbędny sprzęt, mieliśmy do swojej dyspozycji także dwie komory asekuracyjne: „Ania” i „Natalia” - wspomina Janczukowicz, szef Klubu.

Zielone światło ze strony władz i pieniądze na ekspedycję – to było już całkiem spore osiągnięcie. Ale było to wciąż za mało, by przeprowadzić tak skomplikowaną operację. Ekipa musiała się jeszcze odpowiednio przygotować. Tym bardziej że informacje, które otrzymywali od nurków klasycznych z Polskiego Ratownictwa Okrętowego (była to pierwsza po wojnie instytucja, która zlokalizowała „Gustloffa”, początkowo nazywając znalezisko: „Łeba 1”) nie napawały optymizmem. Z uzyskanych danych wynikało, że „Gustloff” leży na głębokości 61 metrów, widoczność pod wodą jest prawie żadna, w okolicy występują bardzo silne prądy, a na dodatek cały wrak jest mocno zarośnięty roślinnością.

reklama

Kilka miesięcy później, już na „Gustloffie” okazało się, że właściwie żadna z przekazanych przez PRO informacji nie była prawdziwa. Ale wyruszając płetwonurkowie z klubu „Rekin” posiadali tylko takie dane. Nie było innej rady, jak tylko ćwiczyć w warunkach najbardziej zbliżonych do uzyskanego opisu.

  • Wynajęliśmy kuter i ruszyliśmy na dość głębokie wody, nieopodal Jastarni w miejsce, gdzie został zatopiony duży statek handlowy „Seiburg”. Później ćwiczenia kontynuowaliśmy jeszcze na jeziorze Raduńskim, gdzie maksymalna głębokość była 43 metry i na jeziorze Wdzydze (głębokość 60 metrów) – mówi Janczukowicz.

Czego szukali radzieccy nurkowie?

Był też jeszcze jeden znak zapytania, przed którym stanęła ekipa polskich płetwonurków. Posiadano wówczas niepotwierdzone informacje, że wrak „Gustloffa” był już wcześniej penetrowany przez nurków radzieckich. I to na tyle agresywnie, że niektóre części statku traktowano... dynamitem. Polscy badacze z „Rekina” nie potwierdzili później tego rodzaju zniszczeń, ale pytanie o wcześniejsze eksploracje pozostaje wciąż aktualne. Tym bardziej, że w latach dziewięćdziesiątych Janczukowicz wysłał do rosyjskiego konsulatu list, w którym pytał o działania radzieckich nurków na niemieckim wraku. Jak mówił niedawno w Gdańsku szef Klubu „Rekin”, pismo to pozostało bez odpowiedzi.

Póki co wiadomo jedynie, że w latach 1948-1951 wrak „Gustloffa” penetrowali radzieccy nurkowie wojskowi z firmy wydobywczej „Eprom”. Czego szukali na wraku? Mirosław Skwiot, autor artykułu opublikowanego w 2012 roku w czasopiśmie „Okręty”, podaje kilka hipotez.

Pierwszą hipotezą jest to, że liczyli na tajne dokumenty ewakuowane w pierwszej kolejności i przewożone na pokładzie transportowca. Szczególnie dotyczyło to dokumentacji broni podwodnej, okrętów typu XXI i XXIII, które były budowane w stoczni Schichaua. Kolejną hipotezą jest ta, że poszukiwali oni tajnych akt personalnych osób wojskowych, konstruktorów odpowiedzialnych za wprowadzenie nowoczesnego uzbrojenia do eksploatacji(…) Nie sposób również pominąć tego, że być może liczyli na depozyty bankowe zabrane na pokład jednostki lub inne dobra materialne znajdujące się w tajemniczych skrzyniach we wnętrzu jednostki
reklama

– pisze dziennikarz „Okrętów”.

Wróćmy do polskiej wyprawy. Latem 1973 roku ekipa (towarzyszyła jej i telewizja) dopływa nareszcie w miejsce, gdzie 28 lat wcześniej zatonął niemiecki statek. Rozpoczęły się przygotowania i praca na sprzęcie tak niedoskonałym (z dzisiejszego punktu widzenia), że Janczukowicz wierzy w opatrzność, która musiała czuwać nad ekipą. Podczas kilkutygodniowych badań nie doszło do żadnego poważnego wypadku – raz tylko jeden z uczestników miał problemy z dekompresją. Skończyło się przymusową wizytą w szpitalu, ale na szczęście obyło się bez większych konsekwencji dla zdrowia płetwonurka.

Schodzimy do wody, warunki są niezłe

  • Teraz bym się chyba nie zgodził na takie nurkowanie. Wprawdzie nie mieliśmy wtedy lepszego sprzętu, w Polsce innym nie dysponowano. Mieliśmy skafandry własnej roboty, klejone z pianki. Nie było żadnych dodatkowych, awaryjnych butli. To było prawdziwe swobodne nurkowanie – uśmiecha się Janczukowicz.

Na miejscu zatonięcia „Gustloffa”, (na ławicy Słupskiej) ustawiono boje, zamontowano liny i poręczówki, a na głębokości 25 metrów zainstalowano „Anię” - komorę asekuracyjną. W niej były dodatkowe butle z powietrzem, był też zawieszony mikrofon-głośnik, dzięki któremu można było się kontaktować ze statkami na powierzchni. W komorze, w której oczywiście było powietrze, były też tabliczki czekolady. Te zachowywano dla nurków szczególnie wymęczonych podwodnymi eskapadami.

Schemat zejścia pod wodę wyglądał podobnie. - Trzyosobowa ekipa po zejściówce trafiała do „Ani”. Tam przez telefon zgłaszała, że wszystko jest w porządku i że idzie wykonać zadanie. Od „Ani” były ustawione jeszcze trzy poręczówki: do dziobu, do rufy i do śródokręcia „Gustloffa” - opisuje Janczukowicz.

Po wykonaniu zadania (nurkowanie trwało około 20 minut) ekipa wracała do „Ani”, składała meldunek i spędzała określony czas (wyliczany na bazie specjalistycznych tablic, nie było elektroniki) na przystankach dekompresyjnych.

Szybko okazało się, że widoczność pod wodą jest bardzo dobra (około 10 metrów), „Gustloff” leży na głębokości 45 metrów (a nie, jak wcześniej sądzono, 61 metrów), a ponadto wrak nie jest porośnięty roślinnością.

  • W wielu miejscach widoczne był warstwy farby białej i szarej. Bardzo dobrze widoczny był napis na dziobie jak i wiele bulajów przez które można było wzrokiem i latarką spenetrować wnętrza pomieszczeń. Bez problemu wpływało się do szybu ładowni dziobowej i przepływało nią aż do miejsca odłamania od środkowej części kadłuba – wspomina Rybicki, który na stronie www.rybickim.pl zamieścił obszerną relację z wyprawy.
reklama

Robi się niebezpiecznie

Nie obyło się jednak bez momentów mrożących krew w żyłach.

Andrzej Mielczarski, inny uczestnik wyprawy w rozmowie ze mną wspomina, jak w pewnym momencie stracił pod wodą orientację, gdzie się znajduje. Wpłynął do jednego z pomieszczeń „Gustloffa”. Na skutek ruchu płetw woda szybko stała się mętna, a widoczność bliska zeru. Jak przyznaje, wpadł w panikę, ale dzięki wyszkoleniu udało mu się zapanować nad nerwami i ostatecznie znalazł wyjście.

Szczukowski opowiada o innym, niebezpiecznym znalezisku. - Jeden z płetwonurków twierdził, że na „Gustloffie” znalazł skrzynki z szampanem. Płyniemy. Ten zasuwa jak głupi. Podpływamy, ja patrzę, a to nie żadne skrzynki z szampanem. To moździerze! Serce w gardle. Puknąłem go latarką w głowę, na szczęście zrozumiał i odpłynęliśmy.

Świetny opis znajdujemy też na wspomnianej stronie: www.rybickim.pl. Poniższą historię opowiada autor strony:

Nurkujemy trójkami. Jerzy, Stampy i ja. Wpływamy do jakiegoś pomieszczenia, salon, może restauracja czy jadalnia. Rumowisko połamanych urządzeń, rur, chyba mebli, i najlepiej widocznych kaloryferów. Wszystko pokryte cieniutką warstwą drobnego mułu. Ruch płetwą i cała zawiesina unosi się. Płyniemy jak w śmietanie. Światło latarki ma 20 centymetrów długości. Znowu wyobraźnia i ciarki po kręgosłupie. Gdzie płynąć? Kręcę się w kółko, wzajemnie się nie widzimy. Prawie jednocześnie wpadamy na ten sam pomysł. Gasimy latarki i w tym momencie dzięki przenikającemu przez toń słabiutkiemu światłu słonecznemu zapalają się nad nami lekkie, ledwo widoczne zarysy otworów okiennych. Jeszcze trochę w kierunku rufy i w jakiejś szczelinie pękniętego kadłuba dziwny przedmiot o nadzwyczajnie dobrze zachowanych kształtach. Kasa? Nie, to do dzisiaj leżący u Jerzego (Janczukowicza – przyp. red) w przedpokoju żyrandol

Nawet jeżeli nie wszyscy z płetwonurków wierzyli, że na „Gustloffie” spoczywa Bursztynowa Komnata, to informacje o tym, że na statku mogą znajdować się nieodkryte wcześniej depozyty, potrafiła rozpalić umysły podwodnych badaczy.

reklama

Wpływam do pomieszczenia sanitarnego. Jest ciemno, latarka ledwo rozgarnia mrok. Nagle widzę wielką skrzynię. „A może skarby?” - od razu przychodzi mi na myśl. Trochę mi się ręce trzęsą, rozwieram wieko, a tam niecałkowicie jeszcze zbutwiałe węże strażackie – opowiada mi Eugeniusz Andrulewicz, uczestnik wyprawy, któremu udało się natrafić na jeszcze inne znalezisko.

Na pokładzie „Gustloffa” znalazł dzbanuszek, w którym były jedwabne chustki. - Po latach przekazałem to pani, która na „Gustloffie” straciła mamę i siostry – mówi polski płetwonurek.

„Nie będą nam tu pogrobowcy Hitlera…”

Warto jednak dodać, że wszystkie wydobyte z wraku w 1973 roku przedmioty zostały najpierw zdeponowane w Urzędzie Morskim. Klub nasz wystąpił o czasowe przekazanie ich klubowi i tak się też stało – podkreśla Rybicki, który w czasie wyprawy miał też inne, ważne zadanie.

Rzut oka na wrak. Sfotografowanie całego wraku nie jest możliwe, muszę go odtworzyć na papierze na podstawie swoich i kolegów obserwacji, zapamiętać jak najwięcej szczegółów, by skończyć rysunek - który do dziś kursuje w Internecie, a o którym dawno zapomniałem.
  • pisze na swojej stronie autor.

Ale wyprawa z 1973 roku przywiozła również i większe fragmenty „Gustloffa”. Za zgodą władz odstrzelono tylny maszt (sięgał 21 metrów do powierzchni morza i mógł zagrażać przepływającym tankowcom). Za pomocą ładunków wybuchowych odstrzelono również śrubę napędową i trzy kotwice. - Rzekomo miało to trafić do polskiego przemysłu stoczniowego. Ale jak takie części wykorzystać? Zdeponowano je na Nabrzeżu Węglowym w Gdyni i właściwie o nich zapomniano – wspomina Janczukowicz.

Śruby i kotwice z „Gustloffa” spotkał jednak przykry koniec.

W jakiś czas potem Niemcy proponowali wymianę tych obiektów na nowy sprzęt nurkowy firmy Drager, reakcją na to była decyzja sekretarza POP (PZPR) o pocięciu palnikami i wywieziona na złom. - pisze na swojej stronie Rybicki.

Nadgorliwy partyjniak miał ponoć skomentować prośbę Niemców: nie będą nam tu pogrobowcy Hitlera robili ołtarzyków.

Do szczęścia brakowało tak niewiele…

Co ciekawe, istniała bardzo duża szansa, że wyprawa na „Gustloffa” zostanie powtórzona w roku 1980. - Dyrekcja Urzędu Morskiego złożyła nam propozycję, byśmy całkowicie spenetrowali wrak i wszystko, co stanowi jakąkolwiek wartość wydobyli – wspomina szef Klubu „Rekin”. Wszystko miało być utrzymane w tajemnicy, płetwonurkowie nie mogli na temat wyprawy rozmawiać z prasą, ani telewizją.

reklama

Pojawił się jednak problem, bo tym razem władze nie chciały na czas wyprawy użyczyć komory dekompresyjnej. Jan Jankowski, ówczesny wiceprezes Klubu starał się znaleźć wyjście z sytuacji i szybko sam zaprojektował komorę dekompresyjną. Sporym ułatwieniem był fakt, iż tuż pod nosem byli profesjonalni robotnicy, którzy jego projekt mogli wcielić w życie. - W Stoczni Gdańskiej seryjnie wtedy produkowano komory dekompresyjne. Udało nam się dogadać z jedną z tamtejszych brygad, która zobowiązała się na piśmie, że z materiałów odpadowych po godzinach pracy zbuduje nam próbną kabinę treningową - relacjonuje Janczukowicz.

W dopięciu całego przedsięwzięcia przeszkodziły... strajki sierpniowe 1980 roku. - Nie mogliśmy już wywieźć naszej kabiny ze Stoczni, później z całego projektu się wycofano. Byliśmy tak blisko szczęścia – wzdycha szef „Rekina”.

Mimo wszystko, przynajmniej raz „Rekinom” udało się tego „szczęścia” doświadczyć. Dzisiejsi płetwonurkowie nie mają co liczyć nawet na jedną szansę. No chyba, że decydują się na złamanie prawa.

  • Na polskich obszarach morskich leżą trzy wraki statków, które posiadają status mogił wojennych. Są to: „Goya”, „Steuben” i „Wilhelm Gustloff”. Po kilkuletnich konsultacjach strony polskiej, niemieckiej i historyków doszło do tego, że dyrektorzy urzędów morskich w Gdyni i w Słupsku, w 2006 roku wydali zarządzenia porządkowe, na podstawie których nurkowanie na tych wrakach jest zakazane – mówi nam Janusz Gęstwicki z Wydziału Pomiarów Morskich Urzędu Morskiego w Gdyni.

„Fantów” już legalnie nie zdobędziesz…

Każdy kto będzie nurkował w promieniu 500 metrów od pozycji zatopionych pod koniec wojny statków, musi liczyć się z bardzo poważnymi konsekwencjami. - Zgodnie z obowiązującym prawem, które opiera się na Art. 56. i Art. 59. ustawy o obszarach morskich i administracji morskiej, mogłoby dojść do nałożenia przez dyrektora urzędu morskiego kary pieniężnej w wysokości nieprzekraczającej dwudziestokrotnego przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia, czyli około 70 400 zł. A nawet do zajęcia statku, za pomocą którego dokonano naruszenia przepisów. Może to być więc kara bardzo dotkliwa – komentuje Gęstwicki.

reklama

Wydane w 2006 roku zarządzenia porządkowe dotyczą nie tylko polskich płetwonurków. Jak przekonują przedstawiciele Urzędu Morskiego w Gdyni, muszą się do nich stosować także i załogi statków z innych państw. - Informacje o zakazie nurkowania w rejonie pozycji zalegania wraków są naniesione na wszystkie nawigacyjne mapy morskie. Kapitan każdej jednostki ma pełną świadomość, że zezwalając na nurkowanie z pokładu swojej jednostki, w strefie mogiły wojennej, łamie polskie prawo – przypomina urzędnik.

Trudno powiedzieć jaka jest skala nielegalnych nurkowań na wrakach statków-mogił wojennych. Do Urzędu Morskiego w Gdyni docierają sygnały o przypadkach prób łamania obowiązującego zakazu. Urzędnicy powiadamiają wówczas Morski Oddział Straży Granicznej, a na miejsce wysyłane są odpowiednie jednostki. Pozycje wraków objęte są również monitoringiem patrolu lotniczego. - Nurkowanie na tych szczególnych wrakach, można niestety porównać do prób włamania się na cmentarz, czy wręcz niszczenia nagrobków. Tak jakby ktoś próbował zabrać kawałek płyty nagrobnej. Niektórzy płetwonurkowie nazywają to zdobywaniem „fantów” – mówi Gęstwicki.

Zdarzył się szczególny przypadek, kiedy Dyrektor Urzędu Morskiego w Gdyni wydał pozwolenie na nurkowanie na mogile wojennej.

  • W maju 2013 roku mieliśmy wyjątkową sytuację. Obywatel niemiecki, Heinz Schön, który przeżył katastrofę „Wilhelma Gustloffa” (autor wielu książek i publikacji o historii tego statku) w ostatniej swojej woli chciał, by po śmierci jego prochy zostały złożone na tym właśnie wraku – relacjonuje przedstawiciel Urzędu Morskiego w Gdyni.- Kiedy rok temu zmarł, do Urzędu Morskiego w Gdyni zgłosił się jego syn - jako wykonawca ostatniej woli zmarłego. Dyrektor Urzędu Morskiego w Gdyni wydał zgodę na płetownurkowanie na wraku w celu złożenia urny z prochami zmarłego oraz zamontowania tablicy nagrobnej. Dnia 10 maja 2013 r., na pokładzie „Litoral” i na wraku „Wilhelma Gustloffa” odbyła się wyjątkowa uroczystość: ceremoniał morskiego pogrzebu – wspomina Gęstwicki.

Autor korzystał z:

  • strony "www.rybickim.pl":www.rybickim.pl
  • artykułu Mirosława Skwiota: M/S „Wilhelm Gustloff”, opublikowanego w magazynie „Okręty” z maja 2012 roku.

Za udostępnienie zdjęć z wyprawy oraz z ćwiczeń dzięujemy Panu Michałowi Rybickiemu

reklama
Komentarze
o autorze
Piotr Olejarczyk
Trójmiejski dziennikarz i pasjonat historii XIX i XX wieku. Ceni dokonania przedstawicieli austriackiej szkoły ekonomii. Ma polityczną słabość do retoryki Rona Paula, a kiedyś (znaną mu tylko z książek i archiwalnych nagrań) retoryką Ronalda Reagana i Margaret Thatcher. Zaczytuje się wszelkimi książkami o Powstaniu Warszawskim, polskim Państwie Podziemnym, XX-wiecznej Rosji (tej sowieckiej, jak i współczesnej), Ameryce i Japonii (też XIX-wiecznej). Muzycznie wciąż zauroczony Interpolem. Sportowo – od 20 lat ligą NBA, a właściwie jedną drużyną z Arizony.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone