Prostytucja w powojennej Polsce
W lutym 1952 roku władze PRL ratyfikowały Konwencję ONZ w sprawie zwalczania handlu ludźmi i przeciwdziałania prostytucji, otwartą do podpisu dwa lata wcześniej. Tym samym państwo polskie zobowiązało się do surowego karania sprawców przestępstw eksploatacji prostytucji (sutenerstwa, stręczycielstwa, kuplerstwa) oraz do przyjęcia paradygmatu abolicjonistycznego wobec osób pracujących seksualnie. Konwencja nakazywała więc państwom-sygnatariuszom
zastosować wszelkie niezbędne środki celem cofnięcia lub uchylenia jakiegokolwiek istniejącego prawa, zarządzenia lub przepisu administracyjnego, w myśl którego osoby, zajmujące się lub podejrzane o zajmowanie się prostytucją, podlegają specjalnej rejestracji bądź też obowiązane są posiadać specjalny dokument, bądź wreszcie powinny podporządkować się wyjątkowym wymaganiom co do nadzoru lub zgłaszania.
W przypadku Polski oznaczało to wyraźne zerwanie z przedwojennym systemem kontroli sanitarnej, a także powojennymi próbami „resocjalizacji” w internatach dla kobiet pracujących. Konwencja została potraktowana przez władze również jako pretekst do likwidacji wszystkich sekcji do walki z nierządem (ostatecznie nastąpiło to w 1954 roku). Problem uznano za rozwiązany, a przynajmniej niewymagający dłużej uwagi ze strony instytucji państwowych.
Choć już kilka lat później okaże się, że sprawa została raczej „zamieciona pod dywan” niż naprawdę rozwiązana, niewątpliwie rok 1952 należy uznać za jedną z ważniejszych cezur w historii prostytucji w powojennej Polsce. Konwencja miała przede wszystkim duże znaczenie symboliczne. Od jej przyjęcia w 1952 roku była stałym punktem odniesienia dla urzędników, milicjantów, lekarzy, naukowców czy publicystów piszących o prostytucji. Mimo że, jak pokażę w następnych rozdziałach, rozumienie pojęcia „abolicjonizmu” zmieniało się w kolejnych dekadach, zapisy konwencji tworzyły dla tych debat ważną ramę.
Przez żelazną kurtynę
W jakim stopniu wiedza o sytuacji na froncie „walki z prostytucją” docierała do świadomości opinii publicznej? W sytuacji ścisłej kontroli państwa nad środkami przekazu i restrykcyjnej cenzury odpowiedź na to pytanie wydaje się właściwie niemożliwa. Z pomocą przychodzą tu jednak nietypowe źródła: wywiady z emigrantami z Polski przeprowadzane w latach 1950–1956 przez pracowników Radia Wolna Europa i Głosu Ameryki w obozach dla uchodźców, na przykład w Monachium czy Sztokholmie. Co ciekawe, w wielu relacjach pojawiał się temat prostytucji i nieradzenia sobie przez państwo polskie z tym problemem. W 1952 roku dwaj marynarze, uciekinierzy z „Daru Pomorza”, donosili:
Oficjalnie prostytucja została w PRL zlikwidowana. Polska policja kontroluje ulice i lokale nocne i aresztuje wszystkie kobiety podejrzane o prostytucję. Te, które nie mają przy sobie zaświadczenia o miejscu pracy lub nie mogą udowodnić, że są gospodyniami domowymi, poddawane są badaniu lekarskiemu i wysyłane do obozów pracy przymusowej. Stworzono tak zwane „domy poprawcze”, gdzie te „wesołe panie” nauczane są rzemiosła, szycia itd. Ale tak się składa, że te dziewczyny cały czas wracają do swojego „zawodu” w czasie wolnym – aby zarobić trochę pieniędzy lub z przyzwyczajenia.
Przekazane przez marynarzy informacje na temat internatów znajdują potwierdzenie w analizowanych już raportach z kontroli NIK. Wydaje się więc, że informacje o niskiej skuteczności walki z prostytucją były raczej tajemnicą poliszynela niż ściśle strzeżonym sekretem.
Widoczność kobiet pracujących jako prostytutki na ulicach większych miast (a w szczególności miast portowych) sama w sobie zadawała zresztą kłam propagandowym proklamacjom o całkowitej likwidacji zjawiska. Inny marynarz następująco opisywał w 1954 roku sytuację na polskim wybrzeżu:
Chociaż prostytucja oficjalnie nie istnieje, wszyscy w GDYNI wiedzą, że istnieje pewna kategoria dziewcząt, których niemoralny proceder jest tolerowany, a może nawet popierany przez policję. Znaleźć je można przeważnie w knajpach marynarskich, gdzie zazwyczaj próbują nawiązać kontakt z marynarzami statków zagranicznych. Nikt nie ma wątpliwości, że uzyskanymi od nich wiadomościami dzielą się z policją i za to mają zapewnioną bezkarność.
Jak widać, niektórzy wiązali prostytucję ze świadomą strategią organów bezpieczeństwa, chcących utrzymywać sieć kontaktów w infiltrowanych środowiskach (w tym przypadku chodziło przede wszystkim o zagranicznych marynarzy). Taka informacja przekazana dziennikarzom RWE, a więc pośrednio również amerykańskiemu wywiadowi, miała niewątpliwie znaczenie strategiczne. Nie można wykluczyć, że wiele z przekazywanych w ten sposób informacji było najprawdopodobniej wyolbrzymionych czy stronniczych, co zauważali nawet analitycy RWE. Wydaje się, że odzwierciedlają one jednak to, o czym mówiono wówczas po cichu w gronie znajomych. Wskazywały na obecną w społeczeństwie polskim nieufność wobec deklaracji władz o całkowitej likwidacji prostytucji, ale też aurę sensacji otaczającą wszelkie opowieści o seksualności.
W relacjach uchodźców ważne miejsce zajmowały również, co zrozumiałe, kwestie polityczne. Wiele osób miało za sobą przecież doświadczenie stalinowskiego więzienia. Jedna z nich, trzydziestoletnia była więźniarka polityczna, podczas pobytu w obozie w Gronowie zetknęła się z grupą „prostytutek”. Jej opowieść wiele mówi o nieoficjalnej hierarchii więźniów epoki stalinizmu, ale też pokazuje, w jaki sposób figura „prostytutki” może funkcjonować retorycznie w opowieści o skrajnym doświadczeniu, jakim niewątpliwie było osadzenie w obozie pracy przymusowej.
Prawdziwe piekło zaczęło się od momentu, gdy do obozu w połowie 1952 roku przybyły więźniarki z obozu w pobliskim BOJANOWIE. Obóz w BOJANOWIE był obozem dla notorycznych prostytutek nie umiejących się dostosować do nowej rzeczywistości. Mimo że dano im pracę, nie przestawały uprawiać nadal swego procederu i zostały skazane na przymusową pracę w obozie. Obóz w BOJANOWIE miał być remontowany i dlatego porozdzielano je na jakiś czas do innych obozów. Nieopanowane kobiety nie miały bynajmniej kompleksu niższości. Traktowały wszystkich z góry – nie wyłączając strażniczek, i wywalczyły sobie zdecydowaną postawą pierwszeństwo we wszystkim. Nawet wydające pożywienie milczały, gdy prostytutki brały je kilkakrotnie. Wieczorem prostytutki celowo drażniły spokojne kobiety, śpiewały mimo zakazów, lub opowiadały naumyślnie głośno i ordynarnie swe przeżycia. Władze obozowe nie reagowały – a gdy nawet którąś z tych kobiet ukarano bunkrem, inne robiły natychmiast bunt, tak że komendantka wolała raczej wypuścić ukaraną, niż mieć do czynienia z rozpasanymi prostytutkami.
W zacytowanej relacji „prostytutki” funkcjonują w kontraście do „spokojnych kobiet”, czyli więźniarek politycznych. Figura „prostytutek” odgrywa w opowieści ważną funkcję retoryczną jako narzędzie do podkreślania okropieństw i absurdów życia obozowego. Zachowania tych kobiet – pewność siebie, zdolność do łamania obozowych zakazów czy postawienia się strażniczkom – są interpretowane jako wyraz ostatecznej degeneracji. Gdyby tak samo zachowywały się więźniarki polityczne, byłoby to przedstawiane jako przejaw heroizmu i niezłomności. Szczególnie ciekawe jest tutaj sformułowanie o kobietach „nie umiejących dostosować się do nowej rzeczywistości”. Słowa te, padające z ust osoby dalekiej od politycznej akceptacji nowego systemu, wydają się paradoksalne. Jeżeli coś łączyło ze sobą więźniarki polityczne i „prostytutki”, był to przecież właśnie brak chęci dostosowania się do nowych warunków życia w komunistycznej Polsce. A jednak. Opozycja między „prostytutką” a „uczciwą kobietą”, od wieków porządkująca myślenie na temat zjawiska i kobiecej seksualności jako takiej, okazała się tak silna, że refleksja nad tego typu podobieństwami umknęła zarówno autorce relacji, jak i późniejszym historykom.
Ten tekst jest fragmentem książki Anny Dobrowolskiej „Zawodowe dziewczyny. Prostytucja i praca seksualna w PRL”:
Jeśli odczytamy tę opowieść inaczej – jako historię podmiotowości i sprawczości – dostrzeżemy różnorodne sposoby, na które kobiety pracujące jako prostytutki starały się negocjować swoją pozycję w systemie. Jednym z narzędzi była niewątpliwie solidarność wewnątrzśrodowiskowa; to ona pozwoliła na jawny opór wobec obozowych strażniczek. Inną metodą było głośne, „ordynarne” opowiadanie o swoich doświadczeniach – w ten sposób kobiety próbowały być może zaznaczać swoją obecność, oswajać przestrzeń, ale też wyrażać własne doświadczenia, nadawać im nowe znaczenia w kontekście bycia uwięzioną w obozie pracy przymusowej. Mogło być też tak, że „prostytutki” chciały po prostu uprzykrzyć życie innym więźniarkom, postrzeganym jako bardziej uprzywilejowane i lepiej sytuowane społecznie. Tak jak w odniesieniu do cytowanego wcześniej raportu NIK, trudno rozstrzygnąć, która z tych interpretacji jest bliższa prawdzie. Krytyczne odczytanie dominujących dyskursów pozwala jednak dostrzec, w jaki sposób głos i podmiotowość kobiet świadczących usługi seksualne zostały wymazane z opowieści o polskim stalinizmie.
Narodziny „gruzinki”
Przełom lat 40. i 50. był zatem z jednej strony czasem intensywnych wysiłków instytucji państwowych zmierzających do kontroli i zwalczania prostytucji, z drugiej zaś okresem kształtowania się dyskursu o prostytucji jako patologii społecznej nowego systemu. Choć z pełną siłą wybuchnie on dopiero w trakcie odwilży (temu zagadnieniu jest poświęcony kolejny rozdział tej książki), to już od połowy lat 40. dało się zaobserwować jego pierwsze zwiastuny. Jednym z symboli nowego dyskursu była „gruzinka”, czyli kobieta uprawiająca prostytucję na gruzach zniszczonych przez wojnę miast. Jedna z informatorek RWE relacjonowała, że z braku odpowiednich lokali do świadczenia usług seksualnych:
Znaleziono […] wyjście w postaci ruin, znajdujących się za Dworcem Głównym we WROCŁAWIU. To też tam w zachowanych jeszcze piwnicach domów i zakładów przemysłowych znikają prostytutki ze swoimi „klientami” celem uprawiania swego procederu.
„Gruzinka” jako figura dyskursywna łączyła stare z nowym; pogardę dla najniższych kategorii przedwojennych prostytutek z traumą powojennych zniszczeń. Pozwalała na opisanie doświadczenia, które było udziałem dużej części społeczeństwa: biedy, niepewności i bezdomności, ale jednocześnie postawienie jasnych granic akceptowanych społecznie zachowań. „Gruzinki” stały się więc szybko synonimem powojennego „marginesu społecznego”, mimo że od „porządnych ludzi” różnił je wyłącznie niepochwalany moralnie sposób zarobkowania.
W miarę stabilizowania się sytuacji w kraju i umacniania władzy komunistów do „gruzinki” dołączyła kolejna kobieta symbol degeneracji: robotnica dorabiająca do pensji świadczeniem usług seksualnych. Ten typ prostytucji miał być szczególnie rozpowszechniony w Nowej Hucie. Jak donosił inny informator RWE:
W tym ogólnym rozprzężeniu mężczyźni w NOWEJ HUCIE stracili normalny szacunek dla kobiet. Nowoprzybyłe, naiwne dziewczęta wiejskie, wprowadza się szybko w ten sam tryb życia. W lecie 1953 roku około dziesięciu robotników wprowadziło taką dziewczynę na swoją salę i zgwałciło kolejno, chociaż się to wydało, sprawę zatuszowano i nie wyciągnięto w stosunku do nich żadnych konsekwencji. „Sława” dziewcząt NOWEJ HUTY dochodzi do KRAKOWA i młodzi ludzie przyjeżdżają stamtąd gromadami wieczorem do NOWEJ HUTY w poszukiwaniu wygodnej i niekrępującej towarzyszki.
Podobne historie opowiadano również o innych socjalistycznych osiedlach, a także o kobietach pracujących w portach na wybrzeżu. Powojenna rewolucja społeczna na sztandary wzięła między innymi hasła produktywizacji kobiet, zachęcając je do podejmowania prac dotychczas zdominowanych przez mężczyzn. Propaganda chętnie wykorzystywała obrazy kobiet pracujących na budowie czy prowadzących traktor i symbolizujących w ten sposób nowe możliwości, które otworzyło przed nimi komunistyczne państwo. Projekt produktywizacji zawodowej kobiet nie spotkał się z jednoznacznym poparciem ze strony społeczeństwa. Robotnice swoim zachowaniem naruszały nie tylko tradycyjny, upłciowiony podział pracy, ale przede wszystkim interesy mężczyzn robotników. Obawiali się oni utraty zarobku i pozycji jedynych żywicieli rodziny. W związku z tym propagandowy wizerunek robotnicy przodowniczki pracy szybko spotkał się z oddolnym sprzeciwem, którego wyrazem stała się figura robotnicy prostytutki.
Stalinizm nie trwał w Polsce długo. Już w 1954 roku pojawiły się pierwsze oznaki zmiany kierunku polityki, na przykład likwidacja w grudniu owianego złą sławą Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Również polityka wobec prostytucji szybko zboczyła z ostrego kursu nadanego jej w 1949 roku. Był to jednak przejaw nie politycznej liberalizacji, a raczej bezradności państwa w konfrontacji z tym zjawiskiem. Nie powiódł się projekt „resocjalizacji”, zabrakło skoordynowanych działań instytucji państwowych i przemyślanego programu wsparcia dla kobiet, które chciałyby porzucić swój zawód. Również represje nie przyniosły oczekiwanych efektów. Problem prostytucji, jak kukułcze jajo przerzucany między różnymi ministerstwami i Ligą Kobiet, uznano wreszcie w 1952 roku za rozwiązany po ratyfikowaniu przez Polskę abolicjonistycznej konwencji ONZ. Jak się wkrótce okazało, zamknięcie tematu było jedynie pozorne i dyskusje na temat walki z prostytucją wybuchły z pełną siłą w czasie odwilży