Profesor, który okradał polskie muzea z najcenniejszych dzieł sztuki?
Przez pierwsze lata II wojny światowej Breslau i Dolny Śląsk wydawały się Niemcom najbezpieczniejszymi terenami Rzeszy, więc takiego sprężenia nigdy jeszcze tzacu nie było. Region położony w głębi kraju przeznaczono teraz na schron państwa. To właśnie tu – jak się zdawało hitlerowskim dygnitarzom – z dala od zasięgu alianckich myśliwców, należało przenieść najbardziej strategiczne zakłady przemysłowe, zajmujące się teraz praktycznie tylko produkcją na potrzeby armii, ośrodki badawcze, dzieła sztuki, a nawet główną kwaterę Führera. Wprawdzie w 1939 koncentrowały się tu oddziały Wehrmachtu przed inwazją na Polskę, a w listopadzie 1941 region ten stał się celem jednego z bombardowań alianckich, w którym zginęło 10 osób, ale później, aż do 1944, panował tu względny spokój. Prawie 640 tys. mieszkańców wydawało się, że wojna toczy się gdzieś daleko, mimo pewnych incydentów. Już w 1941 r. we Wrocławiu powstała polska organizacja konspiracyjna „Olimp”, którą założyli wrocławska Polonia, Ślązacy oraz robotnicy przymusowi przywiezieni do miasta z terenów Rzeczypospolitej. Głośno było o jej rozbiciu przez Gestapo już rok później i skazaniu 20 osób na karę śmierci. 23 kwietnia 1943 r. oddział specjalny AK Zagra-Lin przeprowadził na kolejowym dworcu głównym zamach bombowy na pociąg wiozący na urlop żołnierzy Wehrmachtu. Właściwie od tego czasu w Breslau było już nerwowo. Coraz więcej osób rozumiało sytuację państwa Hitlera. Pod koniec wojny zbliżający się ze wschodu front spowodował, że trafiła tu kilkusettysięczna fala uciekinierów z Górnego Śląska, a w sierpniu 1944 miasto zostało ogłoszone twierdzą – z niemieckiego Festung. Miało się bronić do ostatniego żołnierza. Rozkaz ten dotknął wszystkich. Także urzędników Günthera Grundmanna, prowincjonalnego konserwatora zabytków Niederschlesien, czyli Dolnego Śląska, o którym rozczulająco rozwodził się Tadeusz. Grundmann nie był jednak złotym człowiekiem, godnym naśladowania. Dziwiłem się, że mój nowy przyjaciel nie zna jego nazistowskich upodobań i nie wie o działalności na chwalę hitlerowskiej ideologii.
Grundmann urodził się też na Dolnym Śląsku, w Hirschbergu (Jelenia Góra), a studiował historię sztuki najpierw w Monachium, a następnie w Breslau. Po studiach przeniósł się do Przesieki (Hain), a potem do Cieplic (Warmbrunn), gdzie uczył w szkołach, a także pisał książki o tym, co fascynowało go najbardziej – o sztuce śląskiej. W 1932 r. został w końcu doceniony i po śmierci poprzednika powierzono mu urząd Provinzialkonservator für Niederschlesien – prowincjonalnego konserwatora zabytków Dolnego Śląska.
Zaczął bywać na salonach, uczestniczyć w spotkaniach elit Breslau, być doceniany przez kolegów naukowców. Kilku z jego przyjaciół było wyjątkowymi kanaliami. W 1936 r. razem z profesorami Dagobertem Freyem, Eberhardem Hemplem oraz Georgiem Sappokiem wyjechał do Polski, rzekomo w calach naukowych. Frey i Sappok współpracowali w czasie II wojny światowej z Gestapo i Wehrmachtem podczas grabieży zbiorów polskich muzeów i prywatnych kolekcji dzieł sztuki. Po wojnie Grundmann stanowczo próbował się od tej sprawy odciąć, a zapytany w czasie procesów norymberskich o udział w ich towarzystwie w wyprawie rozpoznawczej do Polski powiedział: „Ten wyjazd miał na celu historyczne kontakty artystyczne, osobiste poznanie polskich zabytków, za pomocą wyłącznie metod badawczych, bez żadnych podtekstów politycznych”.
Te zapewnienia najwyraźniej wystarczyły ówczesnym śledczym, zwłaszcza że nie trafili oni na inne dowody ani zeznania świadków, które mogłyby obciążać historyka. W XXI wieku natomiast uwierzyli w tę opowieść autorzy, którzy w swoich publikacjach wybielają Grundmanna i przypisują mu jednoznaczną, niemal zbawienną dla zabytków w czasach nazizmu rolę.
Według nich działalność historyka polegała tylko na ratowaniu sporej części bezcennych zabytków. Jak to jednak zwykle w życiu bywa, nic nie jest ani tylko białe, ani tylko czarne. Jakie faktycznie Grundmann miał nastawienie do nazizmu i jaki charakter miała jego działalność? Czy był fantastycznym człowiekiem, który działał tylko po to, aby ratować dzieła sztuki dla ich prawowitych właścicieli?
„Większej bzdury nie słyszałem. Z moich analiz, badań i dociekań wynika, że był radykalnym nazistą” – przekonuje historyk i badacz sztuki dolnośląskiej Rainer Sachs. „Kiedy gościłem u potomków rodziny Zedlizów, arystokratów z Niederschlesien, którzy utraciwszy po wojnie swoje majątki, musieli wyjechać stąd do Niemiec, opowiadano mi, jak trzeba było go przekupywać, aby załatwić wagon kolejowy, którym można byłoby wywieźć z miasta rodzinny dobytek”.
Jako dziennikarz mam niewdzięczne zadanie, w zasadzie jestem jak prokurator, który ma wątpić i udowodnić winę. Zastanawiałem się, czy Grundmann był złodziejem skarbów, czy uczestniczył w procederze okradania polskich muzeuów i czy to on ukrył złoto i dzieła sztuki, których po wojnie szukały Służby Bezpieczeństwa. Musiałem pogrzebać w życiorysie doktora, profesora Uniwersytetu Breslau, Günthera Grundmanna. W archiwach niemieckich znalazłem o nim całkiem sporo, ale głównie o działalności zawodowej. Zbiory Instytutu Herdera w Marburgu są obszerne i zawierają m.in. korespondencję konserwatora z właścicielami zamków, pałaców i rezydencji na Dolnym Śląsku, podobnie zresztą jak dokumenty zdeponowane w tzw. gabinecie Dokumentów Muzeum Narodowego we Wrocławiu. Sam „oskarżony” wydał kilka książek, w których wspomina to, co robił na Dolnym Śląsku – te opowieści z założenia są jednak nieobiektywne. Zacząłem więc szukać najbliżej, jak tylko się dało, czyli w Archiwum Państwowym we Wrocławiu. To był strzał w dziesiątkę. 31 lipca 1934 r. Grundmann wysłał pismo do swojego pracodawcy, nadprezydenta prowincji dolnośląskiej, starosty doktora Walthera von Boeckmanna.
Szanowny Panie Gubernatorze, chciałbym złożyć następujące oświadczenie:
Na posiedzeniu Niemieckiego Towarzystwa Nauk o Sztuce, 5 stycznia 1934 r., pan profesor Frey podkreślał, że istnieje potrzeba przeprowadzenia badań naukowych nad wpływem sztuki niemieckiej na Wschód, przede wszystkim na Polskę, i rozwinął krótko plan pracy.
Ta sugestia została podjęta przez doktora Koetschsau, prezesa towarzystwa, i przekazana grupie roboczej ds. spraw międzynarodowych historii niemieckiej sztuki.
21 kwietnia 1934 roku odbyła się pogłębiona dyskusja w Niemieckim Stowarzyszeniu Badań nad Sztuką w Berlinie. Tutaj zostały wyznaczone zaufane osoby, odpowiedzialne za poszczególne obszary, które mają nadzorować naukowe opracowania w swoich regionach. Dla Wschodu jest to prof. Clasen (Koenigsberg), pan dyrektor Mannowsky (Gdańsk) przejął Bałtyk, profesorowie Hempel (Drezno) i Frey (Breslau) zajęli się Polską, przy czym z Breslau powinno zostać opracowane głównie średniowiecze i renesans, a z Drezna barok.
17 maja 1934 roku profesor Hempel i prof. Frey napisali memorandum do Klubu Niemieckiego dla naukowców, w którym bardziej szczegółowo wyjaśnili program i plan naszej grupy roboczej i zainicjowali podróż do Polski. Następnie zostały zatwierdzone koszty, a sama podróż odbędzie się na koniec sierpnia. W założeniu mają w niej uczestniczyć profesorowie uniwersyteccy dr Hempel (Drezno) i dr Frey (Breslau) oraz personel pomocniczy, który będzie służyć jako tłumacze i zapewni opracowanie graficzne.
Podróż powinna być zrealizowana w około cztery tygodnie i dotrzeć aż do Lwowa, Lublina, wzdłuż Bugu.
Cele podróży są następujące. Powinna ona zbadać oddziaływanie sztuki niemieckiej poprzez imigrację niemieckich artystów oraz import niemieckich dzieł sztuki.
Te badania wydają nam się najważniejsze, ponieważ strona polska raz po raz zwraca uwagę na związki sztuki śląskiej z polską, przy czym te relacje interpretowane są w tym sensie, jakoby sztuka śląska była pod wpływem sztuki polskiej, przez co powinna być traktowana jako narodowo-polska własność intelektualna.
Twierdzenie to można obalić na podstawie naukowych dowodów, stwierdzając, że w przeważającej mierze niemiecki charakter sztuki w Polsce wynika z wpływów norymberskich w Krakowie. Powinny zatem zostać nawiązane stosunki naukowe pomiędzy niemieckimi i polskimi uczonymi. Mamy nadzieję, że podczas naszej podróży będziemy mogli, przynajmniej w naszym kręgu fachowców w Polsce, być propagandowo przydatni naszym narodowo-socjalistycznym Niemcom.
Pragnę Pana poinformować, że biorę udział w tym przedsięwzięciu naukowym, że poinformowałem o tym też Ministra Nauki, Sztuki i Edukacji podobnym pismem i przez to wyjaśnić moją około 4-tygodniową nieobecność.
Oświadczenie o intencjach naszej podróży zostało przekazane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych Ambasadzie w Warszawie i konsulatom niemieckim w Polsce, przez co możemy liczyć na ich wsparcie. Heil Hitler, G. Grundmann.
Mocne, co? Ale to był dopiero początek. Cztery lata później profesor doktor Frey, dyrektor Instytutu Historii Sztuki Uniwersytetu w Breslau przygotowywał kolejną wyprawę i tak oto pisał o niej do starosty Dolnego Śląska (kopię wysłał do biura Grundmanna):
W pracy kulturalno-politycznej i propagandowej przeciwko Polsce historia sztuki ma szczególne znaczenie. Przez stronę polską wielkie osiągnięcia artystyczne germanizmu w Polsce są często określane jako polskie i mają być wyrazem polskiej narodowości. Przykład Wita Stwosza jest najbardziej znany, ale nie jedyny. Tak ważne jest więc ciągłe, propagandowe odnoszenie się do germanizmu w przypadku Wita Stwosza. W przypadku takiej marki jak Wit Stwosz jest to pilne, ale nie wystarczy ograniczyć się do obrony w takich istotnych sprawach przypadków indywidualnych. Obrona może być znacznie bardziej skuteczna, jeśli będzie się podkreślać na polskiej ziemi, w całej jej szerokości i głębi, wpływy niemieckiej sztuki i kultury. Zostanie więc pokazane, że wpływy niemieckie przeniknęły daleko, na najbardziej wysunięte na wschód obszary Polski. (…) Aby sporządzić spis zabytków w Polsce, wziąłem już w roku 1934 udział – razem z konserwatorem prowincjonalnym doktorem Grundmannem i profesorem Hempelem z Drezna – w sześciotygodniowej podróży na wschodzie, prowadzonej do Wołynia, a następnie przez Polskę Kongresową (Lublin, Warszawa, Płock). Już wtedy przewidziano drugą podróż uzupełniającą. Ta powinna być przeprowadzona w nadchodzącym sierpniu i wrześniu. Jako towarzysz weźmie udział doktor Sappok, który zajmował się intensywnie polską historią i opanował polską mowę. Pieniądze na ten cel przeznaczyła Niemiecka Akademia Nauk. Podróż została zatwierdzona zarówno przez ministra Rzeszy, jak i pruskiego ministra nauki i edukacji. Sponsoruje ją także ambasador graf Moltke (…).
Ten tekst jest fragmentem książki Tomasza Bonka „Zaginione złoto Hitlera. Bezpieka PRL na tropie skarbu Festung Breslau”:
Krótko przed wybuchem wojny Ministerstwo Nauki III Rzeszy zalecało niemieckim pracownikom naukowo-badawczym utrzymywanie jedynie sporadycznych kontaktów z polskimi uczonymi oraz instytucjami naukowymi. Regulowały to drobiazgowe przepisy wewnętrzne, których liczba nieustannie rosła, zwłaszcza po 1937 r., gdy zaczęły się psuć stosunki polityczne między Polską i III Rzeszą. Wyjazdy niemieckich uczonych do Polski – na przykład profesora Freya, zwłaszcza w 1938 r., musiały więc raczej mieć inny charakter niż tylko czysto poznawczy.
O jakim spisie zabytków pisał Frey? Chodziło mu o katalog, który posłużył do jednego z największych przestępstw, jakich dopuścili się Niemcy podczas II wojny światowej – wielkiej grabieży dzieł sztuki w podbitych krajach, w tym w Polsce, planowanej już nawet kilka lat przed inwazją. Niestety, w jej przygotowaniu uczestniczył także Grundmann.
Grabież polskich dzieł sztuki ruszyła jeszcze w 1939 r., chwilę po niemieckiej napaści. Oceną zbiorów polskich muzeów prowadziły m.in. oddziały specjalne (Einsatzgruppen) SS-Ahnenerbe oraz ekipy niemieckich historyków sztuki, ekspertów i kustoszy z SS-Kommando Paulsen pod kierownictwem profesora prehistorii Petera Paulsena. Penetrowały zamki, pałace, rezydencje, kościoły, biblioteki, muzea. Akcję koordynowali minister Rzeszy Arthur Seyss-Inquart oraz Otto Wächter, a Hitler wyznaczył specjalnego urzędnika – Pełnomocnika do Rejestracji i Zabezpieczenia Dzieł Sztuki i Zabytków Kultury (Der Sonderbeauftrage für die Erfassung und Sicherung der Kunst– und Kulturschätze). Posługiwali się przy tym również katalogiem Freya, który współtworzył Grundmann. Decydentem i mocodawcą sprawy był Hermann Göring.
Hans Frank, który zarządzał okupowanym terytorium Polski, wydał nawet 16 grudnia 1939 r. specjalne rozporządzenie „o zajęciu przedmiotów sztuki” i powołał dziewięcioosobowy sztab pod kierownictwem specjalnego pełnomocnika do „zabezpieczenia” dzieł sztuki i dóbr kultury w Generalnym Gubernatorstwie. Został nim mianowany przez Göringa Hauptsturmführer doktor Kajetan Mühlmann. W listopadzie 1942 Frank zaraportował o „zabezpieczeniu” 90% polskich zbiorów sztuki i kolekcji. Najcenniejsze eksponaty z Muzeum Narodowego w Warszawie, zbiory Zamku Królewskiego na Wawelu, Muzeum Czartoryskich, obrazy autorstwa Rafaela, Rembrandta i Leonarda da Vinci oraz ołtarz Wita Stwosza z Krakowa trafiły specjalnymi transportami do Rzeszy. Hitler otrzymał w prezencie polski zbiór 30 rysunków Albrechta Dürera z kolekcji Lubomirskich i Czartoryskich, zagrabionych ze Lwowa. Ostateczny raport autorstwa doktora Kajetana Mühlmanna zawierający 80 stron i fotografie zagrabionych polskich dzieł sztuki wraz z dokumentacją przedstawiono Göringowi w połowie 1943 r.
Stanisław Lorentz, polski historyk sztuki, muzeolog, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, w latach 1935–1982 dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie, w swoich wspomnieniach napisał, że Frey odwiedził go zaraz po rozpoczęciu wojny i dokładnie wiedział, czego chce. Świadczy o tym lista około 500 obiektów – oprócz tych z wielkich zbiorów, które Niemcy od razu zajęli, znalazła się tam na przykład stara patena z kościoła w Stopnicy. „To musiało być wcześniej rozpoznane, bo jeśli ktoś wie, że w maleńkim kościele w Stopnicy jest coś cennego…” – stwierdził też profesor Wojciech Wiktor Kowalski z Katedry Prawa Cywilnego i Prawa Międzynarodowego Prywatnego Uniwersytetu Śląskiego, w której kieruje Pracownią Prawa Ochrony Własności Intelektualnej.
Te wszystkie dane natychmiast przygotowano do publikacji pt. „Zabezpieczone dzieła sztuki w Generalnym Gubernatorstwie”, która ukazała się już w 1940 r. To był katalog metodyczny – z wymiarami, po części z fotografiami, z pochodzeniem, oceną historyczną w sensie kwalifikacji, szkoły, autorstwa itd. W Breslau to wszystko miało być pokazane na wystawie, do której w końcu nie doszło. Specjalne przepisy, które weszły w życie już w grudniu 1939 r., też musiały być wcześniej przygotowane. Gdy wojska niemieckie zdobywały kolejne tereny, wprowadzano tam przepisy, które dotyczyły zajmowania złota, walut itd., musiały one obejmować również przedmioty o charakterze zabytkowym. Później w Generalnym Gubernatorstwie pojawiły się specjalne przepisy o przejęciu mienia „byłego państwa polskiego”, w Kraju Warty i na „ziemiach wcielonych”.
Pierwszego września 1939 r., natychmiast po zajęciu Polski przez Niemców, Frey znów zaczął podróżować po Polsce. Działał z Gestapo i SS, w tym z jej członkiem – Kajetanem Mühlmannem, pełnomocnikiem Hitlera do spraw dzieł sztuki w zajętych krajach. „Oficjalnie utrzymywano, że akcja ta stanowiła część programu Sicherstellung polegającego na zabezpieczaniu dzieł sztuki, ponieważ Niemcy nadal jeszcze obawiali się, że mogą zostać napiętnowani jako barbarzyńcy, tak jak stało się w przypadku katedry w Rheims. Efekt tych działań w wielu przypadkach był dokładnie przeciwny: sporo dzieł sztuki nie tylko nie wróciło do Polski, ale do tej pory nie zostało odnalezionych”.
Największym złodziejem Krakowa był właśnie doktor Mühlmann, SS Brigadenführer, podsekretarz stanu, szef Wydziału Ochrony Zabytków w Generalnym Gubernatorstwie, lat ok. 40–50, wybitnie wysoki i rozrośnięty. Pomagali mu naukowcy z Breslau: doktor Gustaw Barthel, dyrektor miejskiego muzeum, nasz doktor Dagobert Frey, profesor tutejszego uniwersytetu, oraz Erich Meyer, kustosz muzeum – wszyscy koledzy dolnośląskiego konserwatora.
Grundmann musiał więc dobrze zdawać sobie sprawę chociażby z propagandowego znaczenia swojego urzędu. Badania naukowe nad jego działalnością w tym zakresie przeprowadził Grzegorz Grajewski, a na ich podstawie obronił doktorat.
Prowadzone od zakończenia I wojny światowej badania miały początkowo dostarczyć argumentów przeciw odłączeniu od Niemiec terenów wschodnich. W czasach III Rzeszy ich głównym celem było uzasadnienie roszczeń terytorialnych i polityki agresji. W ten nurt badań wschodnich włączyła się ochrona zabytków. Konserwator zabytków prowincji dolnośląskiej Günther Grundmann należał do grona badaczy uprawiających tak ukierunkowane badania wschodnie, udowadniając, że przyłączenie do III Rzeszy należącego do Polski obszaru Górnego Śląska oraz terenów sąsiadujących od wschodu, było nieuniknioną konsekwencją wielowiekowego procesu ekspansji niemieckiej kultury.
Grajewski dowodzi, że opieka nad zabytkami stała się jednym ze środków propagandy politycznej, o silnym zabarwieniu nacjonalistycznym, a Grundmann mocno się do niej przyłożył. Trzeba przyznać, że często dziełom sztuki wychodziło to na dobre, bo tak masowych działań konserwatorskich żadne państwo do tego czasu nie przeprowadziło aż na taką skalę. Tyle że do restauracji wybierano przede wszystkim te obiekty, które służyły wzmacnianiu ideologii, a sam kierunek prac również miał podkreślić korzenie nazizmu. Nie obywało się też przy tym bez manipulacji.
Breslau, 1942 r.
W biurze dolnośląskiego konserwatora zabytków zapanowała nerwowa atmosfera. Urzędniczki biegały z wydrukami z dalekopisów, stukały w maszyny do pisania, aby przygotować kolejne pismo. Przyszedł rozkaz zabezpieczania wszystkiego, co najcenniejsze.
Jedna z nich nerwowo podała Grundmannowi dokument podpisany przez Martina Bormanna, szefa kancelarii NSDAP, który właśnie dotarł do urzędu konserwatorskiego:
W czasie ciężkich ataków lotniczych na niemieckie miasta doszło niestety do zniszczenia cennych dóbr kultury (obrazy olejne, grafiki, meble, kosztowne akta i książki, nuty, rysunki architektoniczne itp.). Żeby nie dopuścić do następnych strat, gauleiterzy muszą zadbać o umieszczenie wszystkich dóbr kultury w miejscach bezpiecznych od bomb i ognia. Chcę przekazać, że Führer uznał gauleiterów za odpowiedzialnych za podjęcie wszelkich możliwych działań w tym zakresie. Należy natychmiast informować o przypadkach wystąpienia jakichkolwiek trudności.
Był 5 maja 1942 r. i od lat w urzędzie konserwatorskim w Breslau leżały dwa zestawienia, przygotowane jeszcze przed 1939 r.: lista śląskich zabytków, które powinny być zabezpieczone w pierwszej kolejności, oraz zestawienie ważnych budowli, dla których należało opracować projekty zabezpieczenia przeciwpożarowego. Jeśli chodzi o zabytki architektury, zalecenia sprowadzały się do wzmożonej ochrony przeciwpożarowej, jedynie w nielicznych wypadkach przewidywano obłożenie workami z piaskiem szczególnie cennych elementów. W przypadku mienia ruchomego przy większości obiektów umieszczonych na liście Grundmann kazał napisać: „przenieść do piwnicy”.
Ten tekst jest fragmentem książki Tomasza Bonka „Zaginione złoto Hitlera. Bezpieka PRL na tropie skarbu Festung Breslau”:
Ale teraz szef wdrażał wnioski i spostrzeżenia przywiezione z wizyty studyjnej, w której brał udział między 12 a 22 października 1940 r., na zaproszenie Ministerstwa Kultury, Nauki i Edukacji Rzeszy. Oglądał wówczas, tuż po zwycięskiej kampanii francuskiej, we Francji i Belgii najważniejsze zabytki tych krajów, a w szczególności ich zabezpieczenia przed działaniami wojennymi, które zastosowali francuscy i belgijscy konserwatorzy – musiał ocenić ich skuteczność. Głowę miał więc pełną pomysłów.
Stwierdził, że najlepiej będzie zbiory muzeów, kościołów, bibliotek, urzędów wywieźć z Breslau i zdeponować w zamkach, pałacach, rezydencjach i kościołach, których na Dolnym Śląsku było ponad 1,5 tys. Niektóre z nich, zdaniem konserwatora, doskonale nadawały się na bezpieczne tymczasowe składnice dzieł sztuki: były suche, zabezpieczone przed pożarami, no i strzeżone przez właścicieli oraz ich służbę. Arystokracja miała więc w tym dziele odegrać znaczącą rolę.
Z jego pomysłami nie zgadzali się wcześniej wszyscy decydenci. Wielu dolnośląskich urzędników podchodziło do nich krytycznie, wskazując, że sieje defetyzm, bo przecież niemieckie miasta nie mogą paść ofiarą nalotów alianckich bombowców, a do Breslau w szczególności wróg z żadnej strony przecież nie dojdzie. Kiedy jednak wieści o pierwszych solidnych bombardowaniach Berlina rozeszły się po Rzeszy, przyszło pozwolenie z góry. Ale w pierwszej kolejności należało zabezpieczyć wszystko to, co na Dolny Śląsk miało trafić m.in. z Berlina. Początkowo muzealnicy ze stolicy Rzeszy wywozili zbiory do Turyngii i Saksonii, lecz kiedy w 1943 r. odnotowano pierwsze klęski na froncie wschodnim, władze zainteresowały się przede wszystkim Dolnym Śląskiem.
Urzędniczki konserwatora miały pełne ręce roboty.
„Roześlemy ankiety. Wiemy, co mamy w oficjalnych zbiorach, ale nie mamy w zasadzie pojęcia o tym, co jest zgromadzone w prywatnych kolekcjach” – mówił Grundmann.
Wkrótce 250 listów z pytaniami jego sztab rozesłał do 250 właścicieli, którzy zdaniem konserwatora mogli posiadać najcenniejsze kolekcje. Odpowiedziało 161. Machina ruszyła!
Wymiana korespondencji trwała miesiącami. Grundmann nie poprzestał bowiem na przygotowaniu inwentarza prywatnych kolekcji, ale zaczął właścicielom, jego zdaniem najbardziej odpowiednich obiektów, proponować współpracę polegającą na przyjęciu pod swój dach zbiorów muzeów z Breslau. A to przecież jedna z hrabin wyjechała, inna musiała się zastanowić… Czas uciekał.
W końcu powstała lista składnic, do których mogły trafić najcenniejsze działa malarskie, zabytkowe meble, woluminy, rzeźby etc. Ale praktycznie każde z miejsc na liście miało jakieś słabości, prawie każde należało w jakiś sposób przystosować do nowego celu. Tymczasem w kraju brakowało praktycznie wszystkiego, a chociażby zwykłe kłódki czy drewniane skrzynie były na wagę złota. Kiedy 11 stycznia 1943 r. amerykańskie bombowce zaatakowały fabryki zbrojeniowe w Brunszwiku, Halbrstad, Magdeburgu i Oschersleben, Reichsminister für Bewafung und Munition (minister ds. uzbrojenia i amunicji) Albert Speer zorganizował specjalne jednostki, które miały wyszukać, a następnie zorganizować miejsca, m.in. na Dolnym Śląsku, do których zostanie przeniesiona produkcja zbrojeniowa, a to wymagało ogromnych starań logistycznych.
Na polecenie i ze środków konserwatora prowincji dolnośląskiej dokonano ewakuacji najcenniejszych elementów wyposażenia z kościoła klasztornego w Lubiążu i demontażu barokowego prospektu organowego z kościoła św. Mikołaja w Brzegu – były to największe działania tego typu na Dolnym i Górnym Śląsku. W Breslau zabezpieczono portal ołbiński z kościoła św. Marii Magdaleny i niektóre epitafia z kościoła św. Elżbiety. Wszystkie te prace nadzorował architekt, doktor inżynier Kurt Sommer, zatrudniony od stycznia 1943 r. do początku 1945 r. w biurze konserwatora zabytków jako specjalista do zadań specjalnych związanych z zabezpieczeniem zabytkowych obiektów przed zniszczeniem podczas działań wojennych, zwłaszcza w zakresie ochrony przeciwlotniczej. W samym Breslau akcja zabezpieczenia dzieł sztuki została przeprowadzona w mniejszym zakresie, niż planowano. Ze środków publicznych wykonano zabezpieczenia tylko kilku pojedynczych zabytków. Portal ołbiński został obłożony workami z piaskiem, które wzmocniono drewnianą szkieletową obudową. W kościele św. Elżbiety wykonano według projektów Kurta Sommera drewniane osłony nagrobka Heinricha Rybischa, epitafiów von Wolffa, Hansa Schültza i Christopha Rindfleischa. Prace prowadziła firma architektoniczno-budowlana z Breslau, Simon und Halfpaap.
Grundmann skoncentrował się przede wszystkim na ewakuacji zbiorów muzealnych z Breslau. Uratował również najcenniejsze elementy wyposażenia i skarbca katedry, o co we własnym zakresie zabiegała kapituła, która pokryła koszty prac.
Wywieziono poza miasto, do odległej Wierzbnej w powiecie świdnickim, nagrobek Henryka II Pobożnego z kościoła św. Wincentego oraz nagrobek Henryka IV Probusa z kościoła Świętego Krzyża. Jednak większość zabytków pozostała na miejscu i w dużym stopniu podzieliła los zniszczonego podczas długiego, trwającego kilka miesięcy, oblężenia miasta.
Dwudziestego ósmego lutego 1943 r. pracownicy biura Grundmanna, jak miliony Niemców, wysłuchali przemówienia Goebbelsa w radiu, w którym mówił o „pechu ostatnich tygodni” oraz o „niejasnym obrazie sytuacji”. Publiczność reagowała fanatycznie, czym wzmocniła efekt przemówienia.
Goebbels stwierdził, że jeżeli Wehrmacht nie będzie w stanie przełamać zagrożenia z frontu wschodniego, może dojść do upadku Rzeszy na rzecz bolszewizmu, a wkrótce potem upadnie cała Europa. Podkreślał, że Wehrmacht, naród niemiecki oraz państwa osi same mają siłę do ocalenia Europy przed tym zagrożeniem, ale zagrożenie jest blisko, więc Niemcy powinny zadziałać szybko i stanowczo, bo inaczej może być za późno. W końcu podsumował, że „dwa tysiące lat historii Zachodu jest w niebezpieczeństwie” i winą za niemieckie niepowodzenia obarczył Żydów.
„Nie możemy przezwyciężyć bolszewickiego zagrożenia, o ile nie użyjemy równorzędnych, ale jednak nie identycznych metod w wojnie totalnej” – grzmiał. Zażądał, aby żaden Niemiec nie myślał o jakimkolwiek kompromisie, a zamiast tego „cały naród powinien myśleć tylko o twardej wojnie.
Czy wierzycie w Führera i w ostateczne zwycięstwo narodu niemieckiego? Czy ty i naród niemiecki jesteście chętni do pracy, jeżeli Führer wyda taki rozkaz, 10, 12, a jeżeli to będzie konieczne 14 godzin na dobę i oddać wszystko dla zwycięstwa? Czy chcecie wojny totalnej? Jeśli to konieczne, czy chcecie wojny bardziej totalnej i radykalnej niż cokolwiek, co możemy sobie dziś wyobrazić? (…) Teraz narodzie, powstań i pozwól rozpętać się burzy!
Naród znów dostał skrzydeł. Jednak już w lecie tego samego roku stało się jasne, że dobrze nie będzie, a wielu berlińczyków zrozumiało, że wojny może nie udać się wygrać. Muzealnik i konserwator zabytków z Berlina doktor Walter Paschke, który dość dobrze znał się z Grundmannem, bo bywał już w Breslau, dostał wówczas zadanie zorganizowania ewakuacji zbiorów muzeów i innych instytucji publicznych oraz wielu kolekcji prywatnych.
„Przyszedł rozkaz zabezpieczania wszystkiego, co najcenniejsze” – miał powiedzieć w czerwcu Grundmannowi przez telefon.
Niby wszyscy od jakiegoś czasu się spodziewali, że nadejdzie taki dzień, ale jednak był on dużym przeżyciem. Miesiąc później pierwsze transporty trafiły na Dolny Śląsk. 29 czerwca 1943 r. konwój dotarł do Kynau, czyli dzisiejszego Zagórza Śląskiego. Kolejne przyjechały tu w sierpniu i wrześniu. Na ciężarówkach znajdowały się zbiory ponad 50 znakomitych rodzin berlińskich.
Sama ewakuacja została poprzedzona przeprowadzeniem niezbędnych prac budowlanych w przyszłych składnicach polegających na wykonaniu dodatkowych wzmocnień stropów lub sklepień oraz zabezpieczeniu wejść. Przykładowo tak właśnie uczyniono w pałacu w Bożkowie, gdzie wzmocniono stropy oraz wydzielono murowanymi ścianami niektóre pomieszczenia piwnic, co było jednym z etapów przebudowy rozpoczętej już w 1938 r. Podobnie postąpiono w Mietkowie, gdzie od lipca 1943 r. mieściło się Archiwum Konserwatora Zabytków, do którego dołączono zbiory fotograficzne Instytutu Historii Sztuki Uniwersytetu Breslau oraz archiwum negatywów Paula Klettego.
Ten tekst jest fragmentem książki Tomasza Bonka „Zaginione złoto Hitlera. Bezpieka PRL na tropie skarbu Festung Breslau”:
Zdarzało się, że właściciele obiektów sami zabiegali o to, aby właśnie u nich utworzono składnice ewakuacyjne. Pani von Viebahn, do męża której od 1941 r. należał renesansowy dwór w Łagowie koło Zgorzelca, gdy dowiedziała się, że w jej domu ma być urządzony ośrodek Hitlerjugend dla ewakuowanej młodzieży i dzieci, zwróciła się do konserwatora z prośbą o interwencję, pisząc, że adaptacja będzie zagrożeniem dla cennego i utrzymanego w dobrym stanie wystroju i wyposażenia. Günther Grundmann 4 maja 1943 r. poinformował miejscowy sztab Hitlerjugend, że ze względu na dużą wartość artystyczną zgromadzonych w budynku dzieł sztuki zamierza urządzić w nim składnicę ewakuacyjną. W odpowiedzi szef sztabu stwierdził, że mimo zastrzeżeń i planów konserwatora zabytków prowincji dwór w Łagowie nadal będzie brany pod uwagę jako ewentualna lokalizacja ośrodka dla HJ Kinderlandverschickung.
W ponad 40 transportach na Dolny Śląsk Paschke przewiózł też zbiory bibliotek – słynnej berlińskiej Gemäldegalerie, niektórych kościołów i muzeów – trafiły one do tych samych składnic co zbiory prywatne, a także do Zagórza Śląskiego, Kunowa i Ołdrzychowic Kłodzkich. W tym samym czasie ewakuacje prowadzili również inni – niektóre z dużych instytucji kultury robiły to samodzielnie. Do Karpnik na przykład trafiły zbiory z Muzeum Zamkowego w Darmstadt, a do Bobolic z Muzeum Etnograficznego w Berlinie. Najwięcej jednak zabytkowych woluminów przyjechało z tzw. berlinki, czyli Pruskiej Biblioteki Państwowej – zdeponowano je w zamkach Książ, Grodziec, Karpniki, klasztorze w Krzeszowie i bibliotece w Cieplicach. Tu wszystkie miały być bezpieczne.
Jednak już w lipcu 1944 r., kiedy Armia Czerwona na froncie wschodnim przeszła do ofensywy i zagroziła Generalnemu Gubernatorstwu, a w Warszawie wybuchło powstanie, jego gubernator Hans Frank podjął decyzję o ewakuacji swojego rządu – oczywiście na Dolny Śląsk. Wraz z nim, miały tu trafić zagrabione dobra kultury polskiej, w tym. m.in. z muzeów Krakowa, Warszawy oraz Lwowa.
W sierpniu 1944 r. Hitler wydał rozkaz, aby Warszawa została zrównana z ziemią, ale przedtem wszystkie wartościowe dobra miały zostać z niej wywiezione. Wyjechały wówczas zbiory najważniejszych bibliotek, m.in. narodowej i wilanowskiej, oraz ponad tysiąc obrazów z Muzeum Narodowego i Belwederu. Wszystko to załadowano do wagonów kolejowych i przetransportowano do Breslau, a następnie do składnic w Tyńcu Małym i Miechowicach Oławskich.
Najwięcej polskich zabytków trawiło wtedy do pałaców na terenie powiatu świdnickiego oraz do Sichowa, gdzie swój pałac hrabia von Richthofen oddał w użytkowanie Hansowi Frankowi, oraz do Cieplic. We wrześniu 1944 r. dwa wagony dzieł sztuki z Generalnego Gubernatorstwa rozładowano natomiast w pałacu barona von Zedlitz-Neukircha w Zagórzu Śląskim.
Skala przedsięwzięcia była tak ogromna, a chaos tak wielki, że nikt nie był w stanie nadzorować wszystkich transportów. Nawet Urząd Konserwatora Zabytków Prowincji Dolnośląskiej o wielu nie był informowany. Zabytki zostały więc rozproszone. Część stała w wagonach na bocznicach towarowych, część podróżowała z miejsca na miejsce.
I w końcu nadszedł sądny dzień. 25 stycznia 1945 r. do biura Grundmanna dotarł rozkaz generalnego konserwatora zabytków doktora Hieckego: „Przy pomocy Wehrmachtu pilnie wywieźć do środkowych Niemiec najważniejsze ruchomości i najstarszy materiał archiwalny!”.
Grundmann wyruszył w ostatnią podróż. Na początku dotarł do pałacu w Morawie, gdzie znajdowała się duża część kolekcji Muzeum Czartoryskich z Krakowa, a także m.in. obrazy Canaletta z Warszawy.
Rano wszystko planowano załadować na dwie ciężarówki oddane do mojej dyspozycji, które miały zawieźć zbiory i mnie do Cieplic. (…) Zaczęliśmy wyjmować obraz z ram i zawijać w tkaniny. Nie miałem możliwości załadowania na ciężarówkę obrazów Canaletta, bo miały nawet 3 metry długości. Dlatego zadecydowałem, aby zdjąć je z ram (…) i zawinąć w gobeliny. To była naprawdę męcząca i długa praca. Pakowanie zakończyliśmy, kiedy już świtało. (…) Co najmniej dla połowy zabytków nie wystarczyło miejsca na ciężarówkach, więc musieliśmy je zostawić.
Trzydziestego stycznia transport prowadzony przez Wehrmacht ruszył do Cieplic, gdzie w bibliotece zostały złożone także inne zrabowane w Polsce zabytki. Niedaleko Grundmann miał swoją prywatną willę. Po wojnie odnaleziono tam 19 skrzyń ze zbiorami skarbca katedry na Wawelu, katedry warszawskiej, Wilanowa, Łazienek, Muzeum Narodowego w Warszawie i Muzeum Czartoryskich w Krakowie. Jednak już 12 lutego konserwator na polecenie dowództwa wojskowego wraz z częścią arcydzieł opuścił tę składnicę i w wojskowym konwoju przejechał do Coburga. Później spakował do ciężarówki jedne z najcenniejszych dzieł sztuki prowincji Niederschlesien i uciekł w głąb Rzeszy. Po drodze zatrzymał się w małym zamku położonym u podnóża Rudaw Janowickich. W pamiętniku w nocy z 12 na 13 lutego 1945 r. zanotował:
A w Karpnikach czekała już na mnie „Madonna” Holbeina! (…). Niebawem zadźwięczał dzwonek w uśpionym domu. Do pomocy wezwano kilku żołnierzy z sąsiadującego zajazdu i zapalono lampy stajenne, by oświecić ciemny dziedziniec. Moje pierwsze pytanie dotyczyło właśnie »Madonny« Holbeina. Umieszczona była w skrzyni nr 7.
Za swoje nazistowskie upodobania nie odpowiedział, bo żadnych zbrodni mu nie udowodniono.
Wrocław, sierpień 2004 r.
Usiedliśmy na ławce pod Halą Targową, oczywiście zbudowaną jeszcze przez Niemców.
– I nadal chcesz porównywać swój urząd z działalnością Grundmanna? – zapytałem Tadeusza, kiedy opowiedziałem mu nieco o życiu konserwatora zabytków z Breslau. Informacje zgromadziłem, szukając dokumentów w archiwach i przeróżnych publikacjach.
– Masz absolutną rację. Nie miałem tej wiedzy, chyba nikt jej nie miał… Wiedzieliśmy tylko o tym, że organizował składnice, w których zabezpieczał przed działaniami wojennymi zbiory muzeów. Uwierzyliśmy w opowieść zamieszczoną w książkach, które pisał. Pewnie chciał się trochę wybielić – nie dziwię mu się – zafrasował się były dyrektor Wojewódzkiego Ośrodka Archeologiczno-Konserwatorskiego we Wrocławiu.
– Nie kwestionuję tego, że odegrał ważną rolę, ale z pewnością nie był altruistą, a już na pewno nie walczył z ideologią nazistowską. Jestem pewien, że był trybikiem w systemie, zapewne gorliwym, a jego podróże do Polski przed wojną, które odbył z Freyem, ułatwiły grabież najcenniejszych zabytków z naszych muzeów – skomentowałem.
– Dzieła sztuki dziełami sztuki. Większość z nich odzyskaliśmy po wojnie, ale kilka tysięcy, w tym wiele bezcennych, jak na przykład Portret młodzieńca pędzla Rafaela, zaginęło, prawdopodobnie bezpowrotnie. Ale czy zastanawiałeś się kiedyś, co się stało ze sztabami złota, które były zdeponowane w bankach Trzeciej Rzeszy? – spytał Tadeusz.
– Pewnie, że się zastanawiałem – odpowiedziałem. – Sporo też o tym czytałem. W tej historii było wiele niewiadomych. O ile złoto ze skarbca berlińskiego zostało w większej części odnalezione, nikt nie wiedział, co się stało z zawartością skarbców Breslau.
Rozmarzyłem się, jak w dzieciństwie. A jeśli faktycznie leżą, gdzieś ukryte przez Grundmanna? W głowie miałem skrzynie zawierające niewyobrażalne skarby, ukryte w jakiejś sztolni, na przykład w Górach Sowich.