Powołanie Szymona bar Kochby
Ten tekst jest fragmentem książki Wojciecha Dutki „Apokryf”.
Szymon bar Kochba po odejściu ze szkoły rabinicznej w Jawne prowadził w Emaus dochodowy warsztat sofera. Miał zezwolenie — potwierdzone przez Sanhedryn — do przepisywania Tory, Mojżeszowego prawa i odsprzedawania go innym społecznościom żydowskim na terenie imperium rzymskiego, które żyły w rozproszeniu od czasów straszliwego złupienia Jerozolimy i zniszczenia jej przez rzymskie wojska cesarza Tytusa Flawiusza Wespazjana. Gdy taka społeczność decydowała się na wybudowanie synagogi, występowała do władz rzymskich o pozwolenie na budowę. Religia żydowska miała status religii dozwolonej, religio licita, ale po powstaniu z czasów Wespazjana zaledwie tolerowanej, kiedy więc po wielu perypetiach udawało się dostać od Rzymian pozwolenie na budowę synagogi, należało sprowadzić potwierdzoną przez kapłanów świątyni kopię Tory, którą wykonywał właśnie Szymon bar Kochba. Dla niego ta praca była jednocześnie modlitwą, zanurzeniem się w świętej obecności Pańskiej. Nie mógł popełnić żadnego błędu, podejść do pracy nieskoncentrowanym. Gdyby się pomylił, cały zwój musiałby zostać spalony. Słowo Boże było doskonałe i jako takie musiało być doskonale przepisane. A Szymon po latach praktyki czynił to w sposób bezbłędny. Jednak pamiętał o Jerozolimie, bo — jak pisał psalmista — biada temu, kto nie pamiętałby o Jeruzalem.
Czy jednak tego pragnął ów człowiek, który jako młody chłopiec zasypywał pytaniami swego wuja, rabbiego Eleazara z Modin? Tego dnia wsiadł na osła, i wziąwszy do worka nieco koszernego jedzenia oraz bukłak z wodą, pojechał w kierunku… ruin Jerozolimy. Wszyscy mieszkańcy tej miejscowości widzieli to, ponieważ Szymon nie krył się z tym zamiarem. Widział go także mieszkający w Emaus chłopak, imieniem Justyn, którego Szymon spotkał ongi przy studni Jakubowej. Pytali siebie ludzie w tym małym mieście: Czy sofer wróci?
Dla Szymona bar Kochby podróż na gruzy Jerozolimy stanowiła jakiś wewnętrzny punkt przeistoczenia się z dziecka w mężczyznę. Tak on to odbierał. Chodziło mu też o to, by sprawdzić własną odwagę. Wszak Rzymianie zakazali odwiedzania ruin świętego miasta, a w bezpośredniej bliskości stał obozem Legion X Fretensis. Na samą myśl, że na proporcach legionu znajdował się dzik, ogarniało go obrzydzenie, bo to zwierzę nieczyste po stokroć! Pan Zastępów stworzył je w jemu tylko znanym celu — być może był to dowód litości nad gojami, by mieli co jeść — rozmyślał Szymon.
Miał już dwadzieścia dwie wiosny, a był to wiek, gdy wielu spośród synów Izraela miało już obowiązki w postaci rodziny na utrzymaniu. On też musi o tym pomyśleć. Ale jeszcze nie teraz.
Teraz jechał na ośle spokojnie, a droga zajęła mu cały dzień. W końcu dojechał na wzgórze, z którego przed ponad pięćdziesięciu laty można było zobaczyć cielsko świętego miasta Jeruzalem oraz objąć wzrokiem jego mury. On nigdy nie doświadczył tego widoku. Lecz ujrzał inny.
Miasto na pierwszy rzut oka było martwe, choć zewnętrzne mury jeszcze stały gdzieniegdzie. Część zburzonych kamiennych bloków Rzymianie wykorzystali do zbudowania obwarowań wokół obozu Legionu X Fretensis. Jednak Jeruzalem ziało pustką. Przy dobrej widoczności wprawne oko mogło dostrzec plątaninę ulic, kiedyś tętniących życiem, lecz teraz straszących ruinami wybielałymi od ognia, które jak kości prehistorycznych zwierząt bieleją na słońcu na świadectwo. Ale czego? Upadku dumy Izraela, zaniku sławy jego proroków, historii i kultury? Czy tak ma to wyglądać? Czy Jeruzalem już nigdy ma nie powstać z martwych? To nie mieściło się młodemu człowiekowi w głowie. Ach, żeby poruszyć te kamienie, tchnąć w nie życie! Czy Pan Zastępów nie mógłby nakazać swoim aniołom, cherubinom i serafinom, aby odbudowały miasto?
Te pytania miał w głowie, a w sercu rozpacz. Zsiadł z osła i zszedł w dolinę okrążając ruiny od wschodu, aby nie natknąć się na Rzymian, którzy konno patrolowali ów teren. Pokusa, aby wejść do Jerozolimy, była jednak zbyt wielka, a jego serce, przepełnione bólem, miłością do tych ruin i nienawiścią do pogan, nie mogło podążać za rozumem, który nakazywał ucieczkę, wycofanie się, po wrót do miejsca, z którego Szymon bar Kochba wyszedł.
— Nie ma odwrotu — rzekł do siebie samego.
Osioł posłuszny jak nigdy schodził za nim trzymany za uzdę. W miarę jak Szymon ostrożnie podążał w dół, Jerozolima przybliżała się do niego. Nie widział już jej martwych wnętrzności, tylko sam szkielet murów. Zastanowiło go, że Rzymianie potrafili wybić w murach tak wielkie wyrwy, ziejące na szerokość dwu, trzech ludzi. Zrozumiał, że w otwartej walce miasto nie miało szans i musiało ulec potężnym machinom oblężniczym. Mimo grozy, jaką odczuwał w sercu, poprowadził swoje zwierzę dalej. Stąpał ostrożnie, patrząc na każdy kamień. Przeszedł przez dawną bramę gnojną, wzmiankowaną jeszcze w Księdze Jeremiasza. Szymon, znając wybornie Pismo, szukał uzasadnienia dla budowli, pałaców i innych punktów miasta, które istniały. Wejście w ruiny Jerozolimy stanowiło dla niego pielgrzymkę, obcowanie ze świętością, bo nie miał żadnych wątpliwości, że mimo ruin pozostawionych przez krwawych pogan, w tym miejscu istniała niepojęta dla ludzi osobliwość, w której zamieszkiwał Pan Zastępów. Chciał jej doświadczyć. Przez myśl mu przemknęła prawie bluźniercza myśl, że chciałby doświadczyć tego samego, co było udziałem Mojżesza, i ujrzeć krzak gorejący ogniem, który go nie spalał, lecz po chwili odrzucił ją jako nazbyt pyszną.
Podążając spokojnie między ruinami, czuł się zdruzgotany tragedią miasta, ale był pewny, że musiał tu przyjść. Tragedia Jerozolimy była jego tragedią, bo pozbawiono go tego miasta — jego duszy, świętości i kultury. Szedł długo po ruinach, aż postanowił się zatrzymać. Nie wiedział, gdzie znajdowała się świątynia Pańska, ale zauważył, że w centrum wznosi się wewnętrzny mur, oddzielający ruiny części mieszkalnej od być może tego, co stanowiło świątynię. Mur był rozbity, ale zdołał zajrzeć do środka, na zawalony gruzem dziedziniec. Był to tak zwany dziedziniec pogan, na który w czasie, kiedy świątynia istniała, mogli wejść wszyscy ludzie, niezależnie od wyznawanej wiary. Dalej nie śmiał iść. Gdzieś tam, przed nim, znajdowało się święte świętych, miejsce, do którego nikt nie miał prawa wejść. W tej osobliwości, wśród ruin, niczym wygnaniec, bez miejsca, bez przynależności, mieszkał Pan Zastępów, Elohim, w swojej niepojętej dla ludzi, niewidzialnej, ale realnej obecności.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Wojciecha Dutki „Apokryf” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Wojciecha Dutki „Apokryf”.
Szymon ściągnął z osła swoje rzeczy — koc, bukłak z wodą, worek z jedzeniem. Ukląkł na kocu, choć kolana boleśnie odczuwały ostre wypukłości gruzu, który wrzynał się w nie. Postanowił się uspokoić. Oddychał głęboko. Wyciszał, aby usłyszeć głos Pana, wołający w ciszy i będący nią; ta cisza stanowiła jestestwo Pana, który wszystkich i wszystko ogarniał swoim bytem, rozciągającym się na tutaj i teraz, oraz na wszystkie przeszłe lata i wszystkie te, które miały dopiero nadejść. Tylko Elohim był panem czasu i przestrzeni, a Szymon bar Kochba postanowił zanurzyć się w tę ciszę, aby jego tętno stało się tętnem tej wielkiej ciszy i aby jego jestestwo rozpłynęło się poza czasem w nieprzemijalności Elohim, jego transcendentnej istocie, w jego nieprzemijalnym i samoodnawiającym się bycie, który jest początkiem i końcem. Jako syn Izraela, Szymon błagał Pana, aby pozwolił mu zjednoczyć się choć na jedną ziemską chwilę, która i tak z perspektywy Elohim była wiecznością. Chciał zajrzeć do czasu minionego, który dla ludzi był niedostępny, a który w istocie Boga był cały czas cząstką wieczności. Szymon bar Kochba wcale nie prosił Pana o to przez wzgląd na swoje zasługi, bo takich nie miał, a przynajmniej wydawało mu się, że jeszcze nie ma.
W tej chwili mistycznej modlitwy, która była złączeniem się woli i myśli Szymona bar Kochby z Elohim, młody człowiek dostrzegł oczyma duszy Jerozolimę żywą, tętniącą zapachami i kolorami, pełną kramów kupieckich, rozbieganych dzieci. Ale ujrzał też Jeruzalem, które miało nadejść: ruiny, do których powoli wracało życie, ustawione namioty, podźwignięte z upadku i prochu domostwa oraz owce pędzone po uprzątniętych ulicach w kierunku ruin świątyni, gdzie znów zaczęto składać Panu ofiary całopalne przepisane prawem. Szymon pragnął, aby Elohim pozwolił mu zobaczyć Jerozolimę wyzwoloną jeszcze za dwa tysiące lat, pełną dziwnych maszyn, ze Złotą Kopułą w miejscu, w którym jeszcze nie zaistniała. Ale Pan zabrał to widzenie przyszłości.
Zmęczony Szymon bar Kochba zasnął.
Obudziło go rżenie koni. Jedna klacz pochyliła łeb i polizała go po twarzy szorstkim językiem. Szymon bar Kochba obudził się. Nie wiedział, jak długo spał, ani co się z nim działo po widzeniu, które otrzymał od Pana Zastępów. Rozejrzał się. Koc i zawiniątko, w którym trzymał trochę koszernego jedzenia, były nietknięte, tak jak bukłak z wodą. Spostrzegł natomiast, że nie jest już sam. Obróciwszy lekko głowę, zobaczył czyjeś stopy obute w sandały, ale nie były to sandały, które nosili synowie Izraela — miały inne wiązania. Były to solidne wojskowe sandały, które nosić mogli tylko synowie Beliala, synowie wielkiej wszetecznicy, plugawej i rozpustnej dziwki Romy, która zapanowała nad światem.
Tak, Szymon bar Kochba dostrzegł, że wpadł w ręce nieprzyjaciela. Jednak nie zląkł się.
— Wstań — ktoś nakazał mu w języku aramejskim, który Szymon rozumiał, jak większość Żydów w tym czasie.
Syn Kosiby dźwignął się na kolana, po czym wstał. Słońce chyliło się ku zachodowi, a ostatnie jego promienie, przepełnione ognistą pomarańczą i czerwienią jak szkarłat rzucały w ruinach Jerozolimy niezwykłe cienie. Dopiero teraz Szymon dostrzegł, że spokój zakłóca mu aż trzech pogan. Był to rzymski patrol konny z Legionu X Fretensis.
— Co tu robiłeś? Kim jesteś? — padły pytania.
Szymon spojrzał na tego, który je zadawał. Był to ogromnej postury rzymski żołnierz w hełmie i zbroi płytowej. Dwaj pozostali byli chyba żołnierzami i mówili po grecku. Szymon nie rozumiał ich, bo mówili szybko, a on nigdy płynnie nie opanował koine, greckiego dialektu, którym posługiwali się wszyscy poganie na Wschodzie. Jednak pytania zadano w języku aramejskim, a więc ten, który je stawiał, znał obyczaje Izraela. Szymon pomyślał, że tylko dlatego, by skuteczniej Żydów prześladować.
— Zabłądziłem — odparł naturalnie — i nie wiedziałem, jak stąd wyjść.
Jednak Rzymianin chyba nie uwierzył, gdyż nakazał jednemu z żołnierzy przeszukać rzeczy nieznajomego. Szymon cały czas starał się zachować spokój, ale ogarniała go wściekłość na samą myśl, że ten nieczysty Syrofenicjanin — bo właśnie z takich żołnierzy składały się wojska pomocnicze Legio X Fretensis — dotykał jego rzeczy i jedzenia, które stało się przez to niekoszerne.
— Tu nie ma nic podejrzanego — oświadczył po grecku żołnierz z kohorty pomocniczej.
— Kim jesteś? Nie lubię się powtarzać — rzekł do Szymona rzymski podoficer.
— Nazywam się Szymon bar Kochba i mieszkam w Emaus. Jechałem do Hebronu i zabłądziłem w okolicach ruin Jeruzalem.
— Po co jechałeś do Hebronu?
— To moja sprawa, ale powiem ci na dowód, że mówię prawdę. Jechałem po zapas tuszu, jestem bowiem soferem i kopiuję święte teksty — odparł Szymon.
Zabrzmiało to wiarygodnie.
— Tutaj pod żadnym pozorem, wy, Żydzi, nie możecie wchodzić. To teren wojskowy w administracji dziesiątego legionu — poinformował go Rzymianin. — Puszczę cię, choć z mojego doświadczenia każdy Żyd to potencjalny buntownik i bandyta.
Szymon, słysząc tę zniewagę, zacisnął pięści ze wściekłości. Ach, gdyby miał miecz, albo przynajmniej procę, która jest śmiercionośną bronią. Czyż Dawid nie pokonał nią wielkoluda Goliata? Ale Szymon nie miał procy, ani żadnej innej broni i to go uratowało. Musiał okazać pokorę. To była próba charakteru.
— Spakuj swoje manatki i żebym cię tutaj więcej nie widział — ofuknął go Rzymianin.
Szymon dziękował w duszy Elohim za to upokorzenie, które postanowił znieść w imię pamięci o ofiarach rzymskiego okrucieństwa tutaj, na gruzach Jeruzalem. Spakował rzeczy i załadował je na osła. Dał zwierzęciu nieco wody z bukłaka, po czym wsiadł na jego grzbiet. Zwierzę zakwiczało i ruszyło do przodu.
Szymon udawał się w drogę powrotną do Emaus na ostatnie kilka lat Ciszy, która dziś zaszczyciła go i ukazała rzeczy, których pragnął. Wracając, korzystał z blasku księżyca, którego blade światło oświetlało trakt. Postanowił, że w pracy rozpisze wszystko: ilu potrzeba ludzi, jak porwać za broń synów i córki Izraela, jak magazynować żywność, jak gromadzić wodę i jak przygotowywać w tajemnicy przed poganami broń. Jednego tylko nie wiedział i ta niewiedza przeradzała się w pewną obawę: jak synowie Izraela mają stawić czoło w polu uzbrojonym w stal zastępom pogan z legionu dziesiątego? Modlił się w duszy o to, by Elohim ukazał mu człowieka, który mu pomoże w tej sprawie.