Powojenna Warszawa. Wyburzyć czy zachować?
Pracownia rejestracji zniszczeń kierowana przez Witolda Plapisa ruszyła w BOS już pierwszego dnia, 14 lutego 1945 roku. Przegląd miał objąć cały teren miasta, czyli ponad 24 tysiące nieruchomości, więc do inwentaryzacji rzucano od razu większość z tych, którzy pukali do biura w poszukiwaniu pracy – nieważne, czy byli architektami z pozycją i dorobkiem, zwykłymi technikami budowlanymi, kreślarzami czy studentami.
Według legendy w teren posyłano tych, którzy mieli całe buty. Chodziło się dwójkami, „z plecakiem na zapas żywności i na ewentualny szaber” – wspominał uczestnik tych wypraw Jan Smogorzewski. – „Była opracowana instrukcja, dostawało się wycinki planu Warszawy, często kopiowane własnoręcznie, i kolejno obchodziło się poszczególne domy, dokładnie opisując i nanosząc na wycinki planu”. Wysłannicy BOS szli w ślad za saperami, którzy jeszcze rozminowywali miasto. Jeśli na murze widniał napis MIN NIE MA, MIN NIET, ROZMINOWANO – znaczy, że można wejść do środka.
Ci z gorszym obuwiem siedzieli w biurze, gdzie przerysowywali i przepisywali na czysto wyniki napływające z miasta. Bezkres ruin podzielono na sześć sektorów, pokrywających się z grubsza z nowym podziałem administracyjnym miasta. Na lewym brzegu znalazły się cztery: Śródmieście (S), Północ (Pn), Południe (Pd) i Zachód (Z), a prawie cały prawy brzeg objęto sektorem Wschód (Wpr). Tylko Saska Kępa pozostała osobną wyspą oznaczoną symbolem Wsk, jakby była czymś lepszym od Pragi albo Grochowa. Każda z dzielnic została następnie podzielona na mniejsze, oznaczone liczbami rzymskimi jednostki – bloki, a te na oznaczone cyframi arabskimi kwartały.
Po zsumowaniu danych okazało się, że liczba nieruchomości zabudowanych skurczyła się o ponad 40 procent – z 19 230 w listopadzie 1939 roku do 11 444 w maju roku 1945. Oceniano, że budynków zniszczonych „całkowicie”, nienadających się do odbudowy było 44 procent, zniszczonych, ale możliwych do odbudowania – 15,2 procent, a mało uszkodzonych i nieuszkodzonych – 40,4 procent. Nie są to jedyne dane, jakimi dysponujemy. Wyniki ocen zależały od przyjętych kryteriów i kategorii. W sprawozdaniu BOS z lipca 1945 roku figurują na przykład „budynki całkowicie zniszczone” – 58,4 procent, budynki bardziej zniszczone „wymagające rekonstrukcji” – 14,1 procent, oraz budynki mniej zniszczone „wymagające średniego remontu” – 27,5 procent.
Wiarygodność wszelkich szacunków obniżają wyrywkowe przykłady tych ocen, które z czasem zweryfikowała rzeczywistość. Architekt Wacław Kłyszewski ze zgrozą wspominał, jak spisał na straty kościół Zbawiciela. Inwentaryzując kwartał między aleją Piłsudskiego (obecna aleja Armii Ludowej), Marszałkowską a Mokotowską, zobaczył zawalone sklepienia i dach świątyni, spękane stropy nad piwnicami oraz potężne filary podcięte u podstaw przez wybuch dynamitu. Obawiał się, że przy wiosennych roztopach budowla po prostu runie na ulicę. Opinia? „Odbudowa Kościoła ze względów technicznych niecelowa”. Albo proboszcz nie zobaczył w porę protokołu, albo go zignorował i szybko zabrał się do dzieła. A może zainterweniował wydział Architektury Zabytkowej? Na kolejnym schemacie kwartału, z datą 1 maja 1945 roku, przy kościele figuruje dopisek „AZ”.
Ale Wacław Kłyszewski wspominał też skrajnie odmienny przypadek kamienicy przy Wilczej 29. Na planiku kwartału sporządzonym w drugiej połowie lutego i podpisanym przez Jana Gniewiewskiego obrys budynku został zakratkowany, co oznaczało, że jest uszkodzony, ale nadaje się do naprawy. Inne domy w tym kwartale zakwalifikowane w ten sposób stoją zresztą do dziś. Kłyszewski twierdził, że pod numerem 29 stwierdzono tylko „niegroźne pęknięcia powierzchowne”. Niestety możemy polegać tylko na jego świadectwie. Choć notatka z inwentaryzacji zachowała się w archiwum, to wykonano ją ołówkiem na samym dole arkusza i jest już mocno rozmazana, tak jakby ta kartka szczególnie często przechodziła z rąk do rąk. Nie byłoby to dziwne, zważywszy na to, co zdarzyło się w niedzielny wieczór 22 lipca 1945 roku. Po upalnym dniu nad Warszawą rozszalała się burza. Wiatr łamał nawet dorodne drzewa, podrywał z dachów i parapetów blachy, które fruwały po ulicach, atakując przechodniów i wybijając szyby w oknach. Najgorsze jednak, że pod naporem wichury zaczęły się walić nadwątlone mury i stropy. Mniejsza o gruz, który zasypał oczyszczone już ulice, jak Puławska, Wolska czy Wspólna. Przy Wilczej 29 huragan przewrócił ściany wyższych pięter, a ciężar walących się murów połamał stropy poniżej. Gruzy przysypały dziesiątki lokatorów przeludnionych mieszkań. Dokładnej liczby poszkodowanych przez tamtą wichurę nie podawano, „Życie Warszawy” wspominało jedynie o „wielu” zabitych i rannych w całym mieście. „Nowe ofiary miłości Warszawy” – skwitowała Maria Dąbrowska w dzienniku.
Trudno jednak zarzucać rzeczoznawcom BOS umyślną nierzetelność. Czy dało się w ciągu kilku tygodni dokładniej zlustrować 24 tysiące nieruchomości za pomocą bardzo prymitywnych narzędzi? Presji czasu towarzyszyły inne, często przeciwstawne naciski. Z jednej strony oczekiwania mieszkańców żyjących w ścisku oraz presja Wydziału Kwaterunku, który wobec dotkliwego deficytu mieszkań wolał ryzykować zasiedlanie wątpliwych technicznie budowli niż prewencyjnie je zamykać. Z drugiej strony różne były też oczekiwania właścicieli nieruchomości – jedni liczyli na jak najsurowszą ocenę, by wystąpić o odpowiednio wyższe odszkodowania, inni woleli jak najszybciej zasiedlić budynek, by uruchomić interes czy wynajmować tak poszukiwane mieszkania. Osobną kwestią były domy stojące na przeszkodzie planowanym poszerzeniom czy przebiciom ulic. Te budynki miały stopniowo znikać niezależnie od stanu technicznego – ofiary na ołtarzu modernizacji.
Po tragedii na Wilczej dziennikarz „Rzeczpospolitej” apelował:
Dla uniknięcia w przyszłości innych tego rodzaju wydarzeń i dalszych strat wśród już i tak dostatecznie wyniszczonego społeczeństwa Warszawy konieczne jest dokładne zbadanie (i ewentualnie rozbiórka) wszystkich nasuwających podejrzenie co do swej trwałości zarówno niezamieszkałych ruin, jak i domów na oko całych i już zaludnionych.
Dodatkowa kontrola przeprowadzona przez BOS w reakcji na lipcową katastrofę wykazała, że na terenie Warszawy aż 2576 budynków „bezpośrednio zagraża bezpieczeństwu publicznemu”. Według ekspertów budynki te musiały być „niezwłocznie zabezpieczone przez rozbiórkę całkowitą lub częściową”. Najwięcej, ponad tysiąc takich domów znajdowało się w Śródmieściu. Nie oznacza to, że tysiąc domów czy ułamków domów zniknęło od razu – wiele z nich nadal było zbyt potrzebnych, by je opróżnić, ale druzgocąca ocena dawała podstawę do kolejnych wyburzeń.
Stan budynków zmieniał się zresztą dynamicznie – zazwyczaj na gorsze. Każda większa wichura czy burza wystawiały na próbę konstrukcje nadwyrężone bombardowaniami i pożarami, pozbawione dachu, nieogrzewane i zalewane, które przez wiele popowstaniowych miesięcy namakały, przemarzały i rozmarzały. Jan Smogorzewski wspominał chwile grozy, które przeżywał podczas pierwszych inwentaryzacji:
Pamiętam taki dzień, kiedy wiał bardzo silny wiatr. Wracałem z kolegą do domu na Mokotowską. Trzeba było przejść odcinek Marszałkowskiej od pl. Unii Lubelskiej do pl. Zbawiciela i co chwila jakaś ściana waliła się z hukiem na jezdnię i chodniki. Na placu Unii, który zawsze jest bardzo wietrzny, z trudem można było ustać na nogach. Postanowiliśmy iść dłuższą drogą, ulicą Polną, bo tam po jednej stronie nie było zabudowy.
ten tekst jest fragmentem książki Grzegorza Piątka „Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944-1949”:
„Ofiar miłości do Warszawy” wciąż przybywało. 12 października w katastrofie kamienicy przy Nowogrodzkiej 42 zginęło siedem osób. 19 lutego 1946 roku wichura pozawalała nadwątlone mury oraz tymczasowe dachy i zasypała gruzem już oczyszczone ulice. Największe straty odnotowano na Starym Mieście. Bez strat w ludziach obyło się pewnie dlatego, że prawie nikt tam jeszcze nie mieszkał. W maju 1946 roku od uderzenia pioruna zawaliła się oficyna kamienicy przy ulicy Przyokopowej. Komisja techniczna wcześniej dopuściła budynek do zasiedlenia, ale woda cieknąca z prowizorycznego dachu osłabiła konstrukcję. Bilans – dziewięcioro zabitych, sześcioro rannych.
Czy można się dziwić, że BOS, a potem miejska inspekcja budowlana gorliwie powtarzały kontrole i wydawały wyroki na kolejne gorzej lub może tylko z pozoru lepiej zachowane budowle? Co było więcej warte – ocalenie kilku ludzkich istnień czy kilku ścian, które nie były wówczas zabytkami – ani z litery prawa, ani w odczuciu konserwatorów?
Najłatwiej szło z tymi domami, w których przestały istnieć dach i stropy, a zostały tylko mniej lub bardziej kompletne ściany zewnętrzne. Kilku robotników było w stanie się ich sprawnie pozbyć: wystarczyło przewlec stalowe liny przez puste okna na najwyższym piętrze i naciągnąć drewnianym kołowrotem. Kilka minut i nie ma ściany. Trrrrrach. Nie ma ściany – nie ma domu.
Burzenie to sensacja, to widowisko przyciągające gapiów. Architekt Jerzy Hryniewiecki opisywał spacer ulicami Warszawy jako „film najsensacyjniejszy”, „wspaniałe widowisko” na żywo, „zrealizowany film amerykański, lecz bez zabezpieczenia aktorów trikami fotograficznymi”. Ci aktorzy to akrobaci z brygad rozbiórkowych. Według Hryniewieckiego w ten sposób zapewniali sobie dawkę adrenaliny, od której uzależnili się podczas wojny:
Ciągną linę stalową, huśtają ścianę kominową w rytmie prawie tanecznym. Technika z czasów budowy piramid, lecz bez ówczesnej organizacji pracy i bez ówczesnej opieki społecznej! […] Lecz jest cena tej pracy, […] ceną tą jest chwila, gdy wielopiętrowa rozhuśtana ściana wali się. Chwila zwycięstwa tego paroosobowego zespołu nad tonami gruzu i cegły. Wystarczy spojrzeć w oczy robotnika, wystarczy w takiej chwili złapać jego spojrzenie, gdy rzuci okiem na tłum czekający z zapartym oddechem na tę chwilę.
Brawo! Klaszcze ten sam tłum, który „w 1939 roku oklaskami witał każdy zestrzelony samolot, a dziś czeka na zawalenie się ściany”.
Według Romana Piotrowskiego już inwentaryzacja zniszczeń wojennych miała znaczenie psychologiczne:
Chodziło o wyzwolenie się od nacisku koszmaru zrujnowanego miasta i niepoddawanie się emocjonalnym reakcjom wywołanym przez beznadziejną, obezwładniającą panoramę zniszczeń. Możliwe to było do osiągnięcia przez przełożenie obrazu spustoszenia na techniczny język liczb i rysunków.
Poczucie żalu i tęsknoty za utraconym domem czy za znajomą formą otoczenia nie przeszkadzało więc radości z oczyszczenia, które przynosiły rozbiórki. Architekt Bogdan Wyporek wspominał: „Znikały ruiny – widome znaki klęski i śmierci – a w ich miejsce powracało życie. Podobnie jak wszystkich warszawiaków cieszył mnie widok znikających ruin i ciężarówek wywożących cuchnący spalenizną gruz”. Radości nie kryła też reporterka „Tygodnika Powszechnego”:
Takie domy trzeba zburzyć. Trzeba będzie na nowo zasypać gruzem oczyszczone place i ulice i gruz wywieźć. Trzeba także oczyścić te wszystkie zryte, zorane, sprzewracane do fundamentów Złote, Sienne, Śliskie, Pańskie, Boduena, Sienkiewicza i Chopina, Skorupki i Śniadeckich.
Wtórował jej dziennikarz „Gazety Ludowej”, który wyobrażał sobie sztuczne wzgórze wysokości wieży Eiffla usypane na przedmieściach. Tak jak krakowscy mieszczanie ziemię na kopiec Kraka przynosili w rękawach, tak obywatele Warszawy mieliby solidarnie przewieźć na ten kopiec po kilka taczek gruzu każdy:
Dopiero w zniwelowanej i wymiecionej z gruzu (a przy tej sposobności ze śmiecia, szczurów i robactwa) Warszawie powstaną z naszych oszczędności i entuzjazmu pracy wyśnione dzielnice z perspektywą, bez suteryn i poddaszy, pełne zieleńców, komunikacji i wszelakiego szczęścia. Można je będzie podziwiać z dalekiego kopca.
Warszawiacy nie czytali pewnie masowo Nietzschego, ale niejeden żył według jego nauk. W Niewczesnych rozważaniach filozof pisał, że „do wszelkiego działania potrzebne jest zapomnienie” i o ile możliwe jest „żyć prawie bez wspomnienia”, o tyle „jest jednak bezwzględnie niemożliwością bez zapomnienia w ogóle żyć”.
Znamienne, że klęskę poniosły prawie wszystkie pomysły zamiany ruin w pomniki. 6 lipca 1945 roku w elektrowni na Powiślu odbył się wielki wiec, podczas którego robotnicy zwrócili się do przedstawicieli partii politycznych, władz miasta i rządu z inicjatywą organizacji konkursu na pomnik powstańców Warszawy. Laureaci trzeciej, najwyższej nagrody, dwaj młodzi architekci Jerzy Hryniewiecki i Jerzy Staniszkis, którzy większość wojny spędzili z dala od koszmaru okupacji, w oflagu w Woldenbergu, zaproponowali wybrukować Rynek Starego Miasta płytami chodnikowymi z rozbieranych powstańczych barykad. Pomiędzy nimi miałby się znaleźć podziurawiony kulami napis „Warszawie” zalegający w ruinach Banku Handlowego przy Traugutta oraz rozbity dzwon z kościoła Świętego Krzyża przerobiony na znicz. Pomysł ten, po prezentacji w BOS, szybko trafił do szuflady.
Taki sam los spotkał koncepcję zachowania „rezerwatu ruin” na Powiślu. Między ulicami Dobrą, Browarną, Leszczyńską i Drewnianą ogrodzono nawet teren, na którym oprócz zniszczonych domów można było podziwiać resztki barykad i porzucony niemiecki czołg. Płot oddzielający rezerwat śmierci od odżywającego miasta nie był przeszkodą ani dla dzieci, które uwielbiały się bawić na cmentarzysku, ani dla szabrowników, którzy rozkradali cegły i złom.
Jak zwróciła uwagę kulturoznawczyni Agata Pietrasik, nacechowane szacunkiem i sentymentem pojęcie ruiny było szybko wypierane z języka przez słowo „gruz”. Ruinę można czcić i podziwiać, ruina może inspirować artystów, natomiast gruz przeszkadza normalnie żyć, jest problemem do rozwiązania. Ten sam obiekt mógł zresztą występować pod obydwiema postaciami. Szkielet Dworca Głównego przez jeden dzień, 19 stycznia 1945 roku, był przede wszystkim ruiną, patetycznym tłem dla defilady, ale potem stał się już tylko zagrożeniem dla przechodniów oraz praktyczną barierą w uruchomieniu strategicznej linii kolejowej.
Szacowano, że w Warszawie zalegało 20 milionów metrów sześciennych gruzu, ale w niektórych przekazach mowa o 25, a nawet 30 milionach. Mniejsza zresztą o dokładne liczby. Ilość materiału była po prostu obezwładniająco wielka i, podobnie jak odsetek uszkodzonej zabudowy, stale rosła – do gruzu wojennego dochodził gruz z burzonych lub walących się samoczynnie murów.
Zwały gruzu utrudniały nie tylko poruszanie się po mieście, ale i oddychanie. Nad miastem fruwał miękki pył, który osiadał na ubraniach i twarzach, wdzierał się do ust i płuc, przyprószał włosy przedwczesną siwizną, wpraszał się do szaf i naczyń, a po większym deszczu spływał brudnożółtymi strumieniami na ulice. Podobno przeciętny warszawiak wdychał rocznie dwie cegły, czyli osiem kilo pyłu.
Do sprzątania gruzu zabierali się samorzutnie mieszkańcy poszczególnych ulic czy posesji. Kiedy zaczęto organizować regularne akcje odgruzowywania, warszawiacy byli skłonni pracować za niskie stawki, za miskę zupy, za zakwaterowanie albo zupełnie za darmo. Już 4 marca 1945 roku na apel „Życia Warszawy” 6 tysięcy pracowników biur i instytucji stanęło do ochotniczego odgruzowywania. Przypominało to obrazy z sierpnia 1939 roku, kiedy na wezwanie prezydenta Starzyńskiego tysiące ochotników rzuciły się do kopania rowów przeciwczołogowych. 15 marca 1945 powołano regularne Ochotnicze Brygady Pracy, a werbunek do nich odbywał się także poza Warszawą. W odwodzie były też tysiące przymusowych robotników – Niemców i kolaborantów. Wniosek o przydzielenie jeńców do pracy jest jednym z najwcześniejszych dokumentów zachowanych w archiwum BOS.
Jeńców chętnie kierowano do prac najniebezpieczniejszych i najmniej wdzięcznych. Do takich należały ekshumacje. Pod gruzami albo pod cieniutką warstwą ziemi zalegały ciała ofiar powstania, a wraz z wiosennym ociepleniem nadciągało widmo epidemii. Brakowało ubrań roboczych, rękawic, środków do dezynfekcji. Nic dziwnego, że brakowało też chętnych. Pod koniec marca minister pracy wnioskował o przydział tysiąca litrów wódki dla ekip pracujących przy ekshumacjach. Flaszka miała być premią dla śmiałków. A może środkiem znieczulającym na makabrę? Jeszcze w połowie kwietnia 1945 roku „Życie Warszawy” apelowało: „Niech hasłem waszym będzie: Na 1-go maja – ani jeden trup nie będzie w Warszawie nie pochowany”. Do maja udało się wydobyć 27 tysięcy ciał, tych leżących najpłycej, a więc najbardziej niebezpiecznych. Większość wydobytych zwłok trafiała na nowy, zresztą pierwszy w dziejach miasta bezwyznaniowy, cmentarz komunalny na Woli.
ten tekst jest fragmentem książki Grzegorza Piątka „Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944-1949”:
Gruz z głównych ulic — Nowego Światu, Krakowskiego Przedmieścia czy Alej Jerozolimskich – odgarniano początkowo na chodniki albo na wypalone partery przyległych kamienic, jednak szybko należało znaleźć docelowe miejsce. Zadanie wydawało się niewykonalne:
Gdybyśmy do wywózki zmobilizowali na stałe 1000 furmanek (no, i 1000 koni i 10.000 kg owsa dziennie), to wywózka całej ilości gruzu musiałaby potrwać ok. 15 lat, a przy użyciu 1000 ciężarówek (no i 20.000 litrów benzyny dziennie) tylko 8 lat
– wyliczał dziennikarz „Gazety Ludowej”.
Transport był w rozsypce, więc gruzu nie dało się wywozić daleko. Stąd pewnie pomysł, by jak „najśpieszniej” wysadzić w powietrze lub zasypać materiałem zrzucanym ze Śródmieścia niskie modernistyczne kamienice na Dynasach, u podnóża skarpy. To, co wystawałoby ponad powierzchnię zwałowiska – miało zostać rozebrane. Rozwiązanie logistycznie niekłopotliwe, nie miało jednak żadnego sensu z punktu widzenia gospodarki mieszkaniowej, a przede wszystkim z punktu widzenia ludzi, którzy zdążyli już się ulokować w ocalałych domach: „Jeśli ta robota nie ustanie, domy przez nas zamieszkałe zasypane będą w krótkim czasie całkowicie gruzem” – alarmowali w liście do „Życia Warszawy”. Apel przyniósł skutek i zwałkę wstrzymano, ale wysypisko zdążyło podejść na tyle blisko okien, że w domach przy Dynasach 2 i 4 do dzisiaj przez cały dzień panuje ciemność.
Do usuwania gruzu służyły wozy konne oraz przerobione wraki tramwajów, wagoniki i lokomotywy kolejki wąskotorowej. Materiał z rozbiórki ruiny Dworca Głównego, a potem z innych rejonów Śródmieścia wywożono nieczynną jeszcze linią kolejową w kierunku Dworca Zachodniego i wsypywano do glinianek na Szczęśliwicach. Kiedy jeziorka się wypełniły, zaczęło rosnąć sztuczne wzgórze – dziś znane jako Górka Szczęśliwicka, które osiągnęło wysokość ponad 40 metrów. Z gruzu powstała też 20-metrowa górka na Kole, w późniejszym parku Moczydło, oraz 37-metrowy kopiec na Czerniakowie. Tam gruz ze Śródmieścia trafiał torami tramwajowymi przez Książęcą, Ludną i Czerniakowską. Gruz ze Starego Miasta wywożono specjalnie zbudowaną wąskotorówką na północ od mostu Gdańskiego, gdzie służył do umacniania nabrzeża.
Poszukiwacze skarbów raczej nie mają dziś czego szukać na tych kopcach i wysypiskach. Zarówno z pobudek konserwatorskich, jak i z oszczędności ruiny/gruzy starannie przeczesywano w poszukiwaniu tego, co mogło się jeszcze przydać.
18 kwietnia grupa terenowa Wydziału Architektury Zabytkowej BOS kierowana przez architekta Władysława Tomaszewskiego zaczęła przeszukiwać Stare Miasto. Już nazajutrz odnalazła portret Żeromskiego, dziewiętnastowieczny widok pałacu w Łazienkach i głowę, która zdobiła fasadę kamienicy Pod Murzynkiem. Z miejsca, które kiedyś było katedrą, ekipa wygrzebała rzeźby, obrazy i paramenty liturgiczne; z miejsca, które kiedyś było zamkiem – gipsowe odlewy detali architektonicznych i kamienne kominki; z miejsc, które kiedyś były kamienicami – zabytkowe kraty, drzwi, tablice pamiątkowe, resztki wystroju. Poszukiwania głów postaci czterech wiatrów, które zdobiły ogrodzenie pałacu przy Długiej, nie przyniosły skutku. Szukaj wiatrów w gruzie.
Część znalezisk trafiała do Muzeum Narodowego i do stosunkowo dobrze zachowanego kościoła Świętej Anny, ale większość do prowizorycznej składnicy, którą bosowcy urządzili w kamienicy Kleinpoldowskiej przy Rynku Starego Miasta. Sami musieli wydrzeć tę przestrzeń ruinom. Następnie, jak krety ryjące coraz dłuższe korytarze, oczyszczali piwnice i pomieszczenia sąsiednich kamienic. Dla tamtego pokolenia skojarzenie było oczywiste: „Historia się powtarza. Cóż innego czynili powstańcy, łącząc znów piwnice i szukając dróg do śródmieścia w kanałach”.
Azeci, jak nazywano pracowników Wydziału Architektury Zabytkowej BOS, musieli sobie też własnoręcznie zorganizować warsztat pracy – z tego, co walało się w okolicy. Ze znalezionych desek i kantówek złożyli drzwi do magazynu. Z gruzów wydobyli i naprawili potrzebne do pracy drabiny. W raporcie jest więcej takich małych sukcesów. 27 kwietnia – „wykonano kojec w składzie [w kamienicy nr] 34 na narzędzia oraz półkę na młotki i narzędzia drobniejsze”. 30 kwietnia – „do pomieszczenia 34 przyniesiono znaleziony w terenie stół”.
W trakcie akcji do azetów zgłosiła się wdowa po Stefanie Żeromskim i wskazała piwnicę, w której ukryto rękopisy pisarza. Kamienica na rogu Świętojańskiej i Rynku była zasypana gruzem na wysokość sześciu metrów, mimo to azeci zaryzykowali. Kopali cierpliwie, mimo że 15 maja złodzieje zaprószyli ogień w sąsiedniej piwnicy. (Wcześniej szabrownicy wdarli się nawet do podziemi zrujnowanej katedry, do krypty Narutowicza i Sienkiewicza i zdjęli płytę z nagrobka noblisty. Ciekawe, co spodziewali się znaleźć?). Wodę do gaszenia trzeba było nosić aż z Podwala. Po opanowaniu ognia robotnicy wrócili do pracy, czołgali się w pyle i popiele, ręcznie usuwali głazy odcinające dostęp do skrzyń. Tomaszewski notuje w raporcie: „Przebija się nowe otwory, przy czym robotnicy pracują w pozycji leżącej”. 16 maja, po kilkunastu dniach poszukiwań, Anna Żeromska odebrała drogocenne manuskrypty. Znalazło się i Przedwiośnie. Słońce znów opromieniło „szklane domy”.
Jednocześnie azeci zabezpieczali Łazienki. Biały Domek, pałac Myślewicki i Teatr Stanisławowski ze Starą Pomarańczarnią były zdewastowane, ale stały całe. Gorzej z pałacem Na Wyspie. Niemcy nie zdążyli wprawdzie zdetonować ładunków wybuchowych, ale budynek był wypalony i częściowo zawalony. W parku poniewierały się po ziemi gałęzie, krzaki były oskubane do naga, tu i ówdzie biwakowali żołnierze. Myli się przy stawie. Nie dziwiły „porozrzucane szczegóły żołnierskiej toalety” czy wanna wywleczona na środek trawnika. Bramy parku stały otwarte na oścież, więc po alejach i trawnikach krążyły wojskowe samochody. Żołnierze dla rozrywki wrzucali do stawu pociski”.
Azeci urządzili magazyn mebli i detali w pałacu Myślewickim, ale i tu docierali złodzieje, wśród nich polscy i radzieccy żołnierze. Eugeniusz Ajewski, który pracował przy zabezpieczaniu Łazienek, opowiadał, jak pewnego razu zobaczył idącego przez park Bieruta i zaalarmował go, że ktoś buszuje w składnicy. Rozeźlony prezydent zderzył się w progu pałacu z pewnym podporucznikiem, wyrwał mu zwój skóry zdartej z jakiegoś niewinnego mebla i zrugał po rosyjsku tak soczyście, że ten oddalił się bez słowa i bez łupu.
Na początku maja 1945 roku wśród ruin zaczerwieniło się niemal osiemset tablic opatrzonych orzełkiem i skrótem BOS:
BUDOWLA ZABYTKOWA
STANOWIĄCA DOKUMENT
KULTURY NARODOWEJ
NARUSZENIE STANU BUDYNKU
JEST SUROWO ZAKAZANE.
Ale nie tylko zabytki i antyki były godne ocalenia. Wartość miało wszystko, co mogło się przydać do odbudowy i wykończenia budynków. Nawet bowiem gdyby BOS miał pieniądze na zakup materiałów, to nie byłoby skąd ich wziąć – a na pewno nie w ilości odpowiadającej potrzebom. W raporcie z 31 sierpnia 1945 roku czytam:
Przedsiębiorstwa budowlane w pełnym tego słowa znaczeniu, t.j. jako jednostki produkcyjne posiadające: sprzęt, zorganizowane zastępy pracowników, kapitał – nie istniały. Rynek materiałowy całkowicie zdezorganizowany świecił pustkami. Resztki ocalałych zapasów wypływały drogami krętymi, sprzedawane pokątnie lub po prostu zabierane na prawach osławionego – szabru.
Zwały gruzu i ledwie stojące kamienice dostarczały wszystkiego, co normalnie produkowałyby cegielnie, huty, odlewnie, fabryki armatury i drutu. Gospodarność kazała odzyskiwać nawet płyty chodnikowe z powstańczych barykad i znów układać z nich trotuary. Inżynier Antoni Juszkiewicz, który pracował przy odbudowie Teatru Narodowego, wspominał: „Każda cegła była oczyszczana młotkiem i ustawiana na kozły. […] Jeszcze trwało odgruzowanie, a już zaczęła się odbudowa, z tej odzyskanej cegły”. Jeszcze w 1949 roku lektor „Polskiej Kroniki Filmowej” pouczał: „Każda cegła to sześć złotych wydarte gruzom”. Wtórny obrót materiału przyspieszał rozbiórki częściowo zachowanych domów – drobni kombinatorzy i całe firmy rozbierali mury, nie oglądając się nawet na to, czy dany budynek jest przeznaczony do zachowania.
Społeczne Przedsiębiorstwo Budowlane, któremu przypadła rola głównego wykonawcy robót zlecanych przez BOS, uruchomiło wiosną 1945 roku w ośmiu punktach miasta specjalne składnice, do których trafiały odzyskane materiały. Czy to dlatego złośliwi mówili, że skrót SPB pochodzi od „szabruj, póki bałagan”?
Reporter „Życia Warszawy” odwiedził jeden z takich magazynów, działający przy Żurawiej 24a. Zdumionym oczom dziennikarza ukazały się setki umywalek, wanien, misek ustępowych, stosy grzejników, piecyków i kuchenek, kafli i pustaków. Złom wywożono na Dworzec Zachodni, skąd jechał na przetop do śląskich hut. Na parterze kamienicy kilkanaście kobiet cierpliwie szorowało wanny, umywalki i ubikacje. „Po jednej stronie stoją sztuki, zczerniałe od sadzy i spalenizny, po drugiej – lśniące, białe, jak w sklepie” – zachwycał się reporter. Na podwórzu obserwował, jak inni pracownicy malowali piecyki, bojlery i płyty kuchenne, a jeszcze inni czyścili okucia okienne i zawiasy. Dziennikarz donosił, że odzyskano już ponad 100 tysięcy sztuk takich cennych drobiazgów. „Jest to mrówcza praca, mało efektowna, lecz efektywna, gdyż zaoszczędzi miliony złotych, a jednocześnie dostarczy odbudowie takich materiałów, których prawie nie ma na rynku”.
Selekcja i oczyszczanie to praca, ale praca w pierwszych powojennych latach kosztowała mało albo nic.