Powitanie w łagrze
Czas ustawi warta i eskorta.
Mrok – kolumny wciągnie jak ogony.
I zadzwoni równo o dziesiątej
Gong w obozie nad drutami zony.
Szyna w szynę wali: gaszą światła!
Więźniu, do baraku: gaszą światła!
Przeziębione i zimne jak szyny
Bicie dzwonu płynie znad Kołymy.
Wasza kolej – Tajszety, Igarki!
Karagando, właź w więzienny kaftan,
Zardzewiałe szynowe zegarki
Wam wydzwonią tygodnie i lata.
Mrok już do samego środka dolazł,
Mrok już się przesuwa za Uralem...
Już na Dubrawłag nadeszła kolej
Z kołysanką, z więziennym chorałem.
Pieśniom niepowstałym – gaszą światła!
Gwiazdom zabłąkanym – gaszą światła!
Moskwa nie śpi: wie, że za godzinę
Będzie już pobudka na Kołymie.
Piosenka o strefach czasowych, 1967
Pod koniec maja przybyliśmy do Poćmy. Po pięciu miesiącach śledztwa, po tak zwanym procesie, po etapach i pieriesyłkach dobrnąłem w końcu do słynnych łagrów mordwińskich. Cały południowo-zachodni koniec Mordowii jest poprzecinany sieciami drutów kolczastych i płotów o specjalnej konstrukcji, ponabijany wieżami strażniczymi, zalany po nocach przez światła podwójnych reflektorów. Tutaj wszędzie porozwieszane są tabliczki; „Stój! Strefa zakazana!” i po mordwińsku: „Tiat suwsia! Zaprietnaja zonaś”.
Tutaj częściej niż Mordwina można napotkać żołnierza, konwojenta, wartownika. Masa oficerów. Tutaj na głowę wypada ich więcej niż owiec na głowę mieszkańca Kaukazu. Tu w ogóle stanęła na głowie cała statystyka: proporcje ilościowe mężczyzn i kobiet, przekrój wiekowy i etniczny ludności. Rosjanie, Ukraińcy, Łotysze, Estończycy oraz „pojedynczy przedstawiciele innych narodowości” żyją za drutami tyle lat, że dawno przekroczyli już wszelkie wymogi statusu zasiedzenia. Ojcowie i starsi bracia obecnych więźniów pozostali na zawsze w mordwińskiej ziemi – w postaci szkieletów albo luźnych, przemieszanych z piaskiem kości. Dzieci dzisiejszych więźniów przyjeżdżają tutaj „na widzenie” ze wszystkich końców całego nieogarnionego, wielonarodowego kraju.
Oto i ja przybywam tutaj, po wszystkich przygotowawczych poniewierkach, aby jeszcze bardziej zwichrować obłędną mordwińską statystykę...
Z poćmińskiej pieriesyłki skierowano mnie do łagru dziesiątego. Jak każdy nowicjusz, bacznie przyglądałem się ludziom i całemu systemowi, a jednocześnie, nie tracąc czasu, urządzałem się w nowym miejscu. Zdawałoby się, niby jak to – więzień ma się urządzać, jakiż on ma dobytek, ruchomości czy nieruchomości? A jednak nowicjusz ma w łagrze całą masę spraw do załatwienia: musi znaleźć sobie miejsce w baraku, dostać pryczę, materac, poduszkę, koc, pościel, przydziałowe ubranie robocze, wszystko pokwitować, każdą rzecz ulokować na właściwym miejscu...
Posłali mnie do intendenta mojego oddziału, też więźnia. Ten poszedł ze mną, żeby uszykować mi miejsce do spania, po drodze rozpytując o to i owo: skąd jestem, za co się tu dostałem, jaki mam wyrok. Dowiedziawszy się, że sześć lat, uśmiechnął się: „Dziecinny wyrok!”. Wielu z nich potem też się uśmiechało, usłyszawszy, że zostało mi do odsiadki pięć lat z niewielkim hakiem.
Za rogiem baraku, dokąd zaprowadził mnie intendent, poniewierało się kilka zardzewiałych żelaznych ram od prycz. Pomógł mi wybrać jakąś trochę przyzwoitszą, a ja zaciągnąłem ją do baraku. Tam wszystko było już dokładnie zapchane „miejscami leżącymi” – łóżka stały jedno na drugim w dwóch piętrach, dosunięte szczelnie parami. Znalazła się dla mnie miejscóweczka na górze. Przymocowałem swoją ramę na dolnej pryczy i we dwóch poszliśmy szukać drewnianej płyty (zbite ze sobą cztery wąskie deski kładzie się na ramę zamiast siatki). Obleźliśmy całą zonę, aż w końcu znalazła się jakaś nie najgorsza.
Szafka nocna w baraku jest jedna na czterech. Intendent pokazał mi, która połowa półeczki jest moja, ale i tak jeszcze nie miałem co tam położyć – nie miałem nawet swojej łyżki.
Nie zdążyłem się z tym wszystkim uporać, a już przyszedł czas na obiad. Więźniowie podążyli do dużego baraku – do stołówki, poszedłem za wszystkimi. Wewnątrz baraku bardzo blisko siebie stoją długie stoły z grubych desek, byle jak pomalowanych na czerwono; wzdłuż stołów takie same, grube ławy. Stołówka jest napchana do ostatnich granic. Jednym udało się znaleźć miejscówkę przy stole i już przełykają swoją bałandę. Inni będą jeść na stojąco – gdzie tylko się da. Do okienek czeka się w długiej kolejce.
Stanąłem na samym końcu kolejki do pierwszego okienka. Ale jak ja będę jadł bez łyżki? Zauważywszy moje zafrasowanie, podszedł do mnie chłopak z naszego oddziału i zaproponował mi swoją łyżkę – sam już zjadł obiad. Kolejka posuwała się szybko. Nie zdążyłem nawet mrugnąć, jak rozdający, chwyciwszy z wysokiego kontuaru powgniataną aluminiową miskę, chlapnął do niej łychę zupy i wcisnął mi do ręki. Odszedłem i rozejrzałem się dookoła: wszystkie miejsca zajęte, nie ma gdzie przycumować. Przy oknie jakiś więzień na stojąco kończy jeść, oblizuje łyżkę. Przedostałem się do niego akurat w momencie, kiedy skończył i odszedł od okna. Zająłem jego miejsce – postawiłem miskę na parapecie i zacząłem łykać lurę, którą ktoś wzniośle nazwał kapuśniakiem. Potem, kładąc na oknie czapkę i łyżkę, ustawiłem się w kolejce po drugie. Taki sam zręczny rozdający w drugim okienku wyrwał mi miskę z rąk, stuknął o nią chochlą i zaraz miska poleciała na obity blachą kontuar... Idąc na swoje miejsce, zajrzałem do niej: po dnie rozpływała się jaglana maź, tak w przybliżeniu – ze trzy łyżki stołowe. Uporanie się z drugim daniem nie trwało długo; oblizałem łyżkę (oszlifowałem, jak mówią więźniowie) i wyszedłem ze stołówki.
Miałem szczęście – okazało się, że magazynek całkiem przypadkowo był otwarty po godzinach, mogłem więc otrzymać swój łagrowy dobytek od razu po obiedzie. Wydano mi materac, koc, poduszkę – wszystko takie starożytne, jakby było używane jeszcze przez mojego dziadka: szare, sprane płócienne prześcieradła, poszewkę, dwa cienkie ręczniki, aluminiowy kubek i łyżkę. Można było od razu pobrać i ubranie robocze, ale z tym się nie śpieszyłem, wiedząc, że jeszcze mi się zdąży sprzykrzyć przez pięć lat z hakiem.
No, na dzisiaj koniec z urządzaniem się, można by się teraz porozglądać... Ale okazuje się, że tego dnia było mi jeszcze sądzone poznać ważną osobistość – przyszedł intendent i powiedział, że wzywa mnie do siebie oddziałowy.
Zapukawszy do drzwi z tabliczką „Naczelnik oddziału”, wszedłem. Gabinet był nieduży, czyściutki, schludny. Oficer – naczelnik oddziału – siedział za biurkiem naprzeciwko drzwi i grzebał w szufladzie. Na jednej ze ścian wisiał portret Lenina, a pod nim – kalendarz ścienny i spis dyżurów członków SPW (sekcji porządku wewnętrznego). Po przeciwnej stronie, dokładnie naprzeciwko portretu Lenina – oko w oko – portret Chruszczowa i wielka mapa ZSRR. Duża szafa i ławki wzdłuż ściany – to wszystko. Usłyszawszy, że wszedłem, oficer zasunął szufladę, zamknął ją i podniósł głowę:
– Zdejmijcie nakrycie głowy! W czasie rozmowy z przedstawicielami administracji łagrowej osadzony musi nakrycie głowy zdejmować. Zrozumiano?
Zdjąłem swoją czapeczkę.
– Nowy? Dzisiaj przywieziony? Siadajcie.
Usiadłem, a oddziałowy, przeglądając moją teczkę, zaczął zadawać pytania: nazwisko, imię, imię ojca, artykuł, wyrok – formalność, rutynowe dane na temat osadzonego. Skończywszy z tym, odchylił się na oparcie krzesła i wydał krótkie polecenie:
– No, to teraz opowiadajcie.
Wyraziłem zdziwienie: co ja niby mam opowiadać? Wtedy mi wyjaśnił, że chce, abym opowiedział o swoim przestępstwie. Odmówiłem.
– Nie jestem ani na śledztwie, ani na procesie. Mam tu być w więzieniu, więc nie muszę i nie chcę rozmawiać ze służbą więzienną na takie tematy.
Oddziałowemu moje oświadczenie nie przypadło do gustu, skrzywił się, ale pominął to milczeniem. Potem krótko i sucho odczytał mi obowiązki osadzonego i regulamin porządku wewnętrznego: „Osadzony obowiązany jest..., obowiązany jest..., obowiązany jest... Wychodzić do pracy w przydzielonej mu w łagrze odzieży... Uczęszczać na zajęcia polityczne...”.
Zapytałem, kto prowadzi te zajęcia polityczne. Okazało się, że on sam – raz w tygodniu, we wtorki. Od razu wyjaśnił mi, jakie kary czekają za opuszczanie tych zajęć, jak również za nieprzestrzeganie innych punktów regulaminu: mogę, według jego uznania i na jego polecenie, stracić prawo do odwiedzin, zakupu w sklepiku, do otrzymania paczki, prawo do korespondencji – krótko mówiąc, do tych nielicznych rzeczy, do których w łagrze przysługuje mi prawo. Oprócz tego, mogę trafić za karę do izolatki... I tak dalej – wykaz kar tak samo długi, jak wykaz obowiązków. Wszystko uwzględnione, każdy ruch jest ściśle reglamentowany.
– Idźcie do kantorku i pobierzcie odzież ochronną – zakończył oddziałowy. – Jutro wychodzicie do pracy. Jesteście zapisani w brygadzie do prac polowych. Możecie odmaszerować!
Wyszedłem. W baraku otoczyli mnie więźniowie z naszego oddziału.
– No jak, poznaliście się z kapitanem Wasiajewem? I jak ci się spodobał?... A ty jemu? Powinieneś się martwić, bo niedługo się pożegnacie: na emeryturę się wybiera...
Ktoś ze złością powiedział:
– Trzymają się, bydlaki; jeszcze na emeryturze za darmo, za nasze pieniądze wygodnie sobie pożyje. A na emeryturę zarobił sobie nie przez pracę, tylko przez nasze umęczenie.
Pytali się, w jakiej jestem brygadzie. Powiedzieli, że brygada do prac polowych pracuje poza łagrową zoną, do pracy zaganiają pod eskortą.
– Tylko niech ci nie wpadnie do głowy wyjść do pracy w swoich ciuchach, bo od razu prosto z roboty trafisz do karceru na jakieś dwa tygodnie!
Potem wypytywali, jak było na rozprawie: jaka była – otwarta czy zamknięta? I wyrok – czy dali do ręki? Na każdą moją odpowiedź ze znajomością rzeczy kiwali głowami: no tak, tutaj prawie wszyscy zostali skazani na zamkniętych rozprawach i wyroku, podobnie jak ja, większość z nich na oczy nie widziała. Podpisali się, że im go odczytano – jakby byli analfabetami. Jest w łagrze, co prawda, kilkadziesiąt osób skazanych w procesach jawnych – to przede wszystkim policaje, kolaboranci, przestępcy wojenni, którzy mają na sumieniu krwawe zbrodnie, zbrodnie przeciwko ludzkości. Ci mieli procesy pokazowe – w klubach, w parkach, były ogłaszane przez radio i w gazetach. A artykuł mają ten sam, co ja albo ty – więc ludziom się wydaje, że wszyscy w takich łagrach to sami zdrajcy i zbrodniarze...
Zaczęli dopytywać się, co nowego na wolności: jak tam teraz jest, jak się żyje, czy trochę lepiej? Przecież z gazet człowiek się nie dowie, czy jest cukier i masło w sklepach. Wreszcie ktoś ulitował się nade mną:
– Puśćcie chłopaka, do kantorku się spóźni, a jutro idzie już do roboty.
Więźniowie niechętnie się rozeszli, a ja poszedłem i dostałem przyodziewek: drelichowe spodnie i kurtkę, kaszkiet stalinówkę, waciak, dwie pary bielizny osobistej, onuce, buty ze sztucznej skóry. Ile ja będę musiał zasuwać, żeby odpracować to wszystko! Zanim się człowiek rozliczy, niejedne buty zedrze...
Na kolację dali jakąś wodnistą zupę i kawałeczek gotowanego dorsza. Zupa była taka rzadka, że w ogóle nie było sensu posługiwać się łyżką; idąc za przykładem innych więźniów, wypiłem ją prosto z miski. Po kolacji, raczej głodny niż najedzony, wyszedłem połazić sobie przed ciszą nocną po zonie. Zawrzeć bliższe znajomości z tym czy tamtym jeszcze zdążę, kiedy już trochę się ludziom przyjrzę.
Był ciepły wieczór, wiosna, zieleniła się trawa. Powoli zapadał zmierzch. Więźniowie rozeszli się w różne strony: na jednej ławce koło stołu trzaskali w domino, gdzieś indziej znów grali w szachy. Wielu usadowiło się na świeżym powietrzu z książką czy jakimś czasopismem. Gdzieniegdzie toczyły się ożywione rozmowy, sprzeczki. Co i rusz napotykałem takich samych jak ja, spacerujących w pojedynkę albo po dwóch–trzech. W większości młodzi ludzie, w sile wieku. Ale zauważyłem, że są tutaj też starzy, niekiedy nawet już zupełnie zgrzybiali. Obok, stukając po ścieżce laską i szperając nią przed sobą, przeszedł chłopak w wieku dwudziestu pięciu, może dwudziestu ośmiu lat. Kiedy znalazł się mnie, zobaczyłem, że zamiast oczu ma jakieś sine blizny, spod których ciągle płyną łzy.
– Dokąd idziesz, Sania? – zawołali do niego.
– Musę iść do felcera, z zołądkiem się męcę – niewyraźnie odpowiedział ślepy.
Długo patrzyłem, jak odchodzi, a potem pomaszerowałem w tę samą stronę. Barak sanitarny stał oddalony – bliżej wartowni. Obszedłem go dookoła. W jednym skrzydle mieszkali więźniowie inwalidzi i na ławce koło baraku było ich sporo: ślepych, bez nóg, bez rąk, sparaliżowanych. Szybko zawróciłem stamtąd.
– Co, ziomku, świeży jesteś, prosto z wolności? – zwrócił się do mnie mijający mnie więzień, z wyglądu czterdziestoletni, niewysoki, z widoczną łysiną.
Powiedziałem:
– No, tak, świeżuteńki, tylko pół roku śledztwa i izolatki.
Poznaliśmy się, a później nawet jakoś zaprzyjaźniłem się z nim. Okazało się, że naprawdę jest moim ziomkiem, a poza tym imiennikiem: nazywał się Anatolij Pawłowicz Burow.
Przed wieczorem, jeszcze za widoku, wokół całego łagru zabłysły światła: zapalono latarnie i reflektory nad zaprietką. Wróciłem do swojego baraku, żeby pościelić sobie jeszcze przed ciszą nocną – po gongu we wszystkich sekcjach gasi się światło. Pościeliłem i znów wyszedłem, nie mogłem wysiedzieć na miejscu. Doszedłem do czerwonego budynku z cegieł, tu mnie zastało bicie w gong. Dziesiąta. Dziesięć dźwięcznych uderzeń w stalową szynę rozległo się nad naszą zoną. Kiedy zamilkło ostatnie uderzenie, wyraźnie usłyszałem, jak w oddali też dają taki sam sygnał. A potem doszły jeszcze bardziej odległe, ledwie słyszalne uderzenia. I wydało mi się, że takie dzwonienie rozlega się teraz w całym kraju, od łagru do łagru, uderzenia o szynę są odpowiedzią na bicie kremlowskiego zegara na wieży Spaskiej...
Po gongu już nie wolno się szwendać po zonie. Trzeba iść do siebie – „do domu”. Na korytarzu naszego baraku jeszcze tłoczyli się więźniowie, w samej bieliźnie dopalali ostatniego papierosa przed snem, kontynuowali niedokończone spory. Jeszcze ze cztery osoby w pośpiechu starały się dokończyć pisanie listów. Nagle ktoś od drzwi krzyknął: „Klawisz!”. Wszyscy rozbiegli się po sekcjach, po drodze wyrzucając niedopalone skręty. Ci, co pisali, wyskoczyli zza stołu, chwycili kartki i pióra – każdy na swoje miejsce. I ja pośpieszyłem do swojej pryczy. Rozebrałem się przy świetle niebieskiej lampki nad drzwiami, pokręciłem się i powierciłem ze swoimi manatkami, nie bardzo wiedząc, gdzie je poukładać, ale zaraz to sobie jakoś wykombinowałem: włożyłem pod materac, w nogach, i polazłem na swoje piętro. Więźniowie półgłosem kończyli pogawędki. Niedługo wszyscy ucichli. Sąsiad staruszek, miał może z sześćdziesiąt–siedemdziesiąt lat, szeptem zapytał:
– No, synuś, jak ci się podoba na nowym miejscu?
– Nieźle... To raj w porównaniu z tym, jak mieliśmy w wagonach i pieriesyłkach.
Poczułem, jak staruszek się śmieje; moja prycza, szczelnie dosunięta do jego pryczy, zakołysała się. Po chwili powiedział do mnie:
– Człowiek jest gorszy od bydlęcia. Stłamszą go na pieriesyłkach, a jak go potem wsadzą do łagru, to już jest zadowolony. Znalazł swoje miejsce. Jeszcze zobaczysz, jaki tu raj. No, dobranoc, spokojnie...
Stary odwrócił się i zamilkł. Nie mogłem zasnąć, długo jeszcze rozmyślałem. Nie, nie wracałem w pamięci do nowych znajomych, do rozmowy z oddziałowym. Nareszcie jestem w łagrze – pora pomyśleć o ucieczce. Już dawno postanowiłem: nie będę siedział za drutami, choćby nie wiadomo jak cudownie tutaj było. Po prostu nie wolno mi pogodzić się z życiem w niewoli. Ucieknę, choćbym nawet ryzykował głową. Nawet mi nie przychodziło na myśl zastanawiać się, czy jest tu gorzej, niż się spodziewałem, czy może da się żyć. Ucieknę. Trzeba tylko dobrze przemyśleć, jak to zrobić. I z kim – może znajdzie się ktoś do spółki? Dopiero teraz zacząłem przywoływać z pamięci twarze przypadkowo spotkanych dzisiaj ludzi. Jeszcze ich zupełnie nie znam. Może któryś z nich też myśli teraz o tym samym?
Zasnąłem nad ranem. Obudziło mnie kołysanie; moja prycza trzęsła się i podskakiwała, jak łódka na falach – to złaził ze swojego pierwszego piętra sąsiad staruszek, a śpiący na dole już składali pościel. Wszystkie cztery prycze – dwie na dole i dwie górne – dla wzmocnienia są związane pomiędzy sobą powrozami i wystarczy, żeby któryś z nas czterech się poruszył, a pozostałe zaczynają drgać i chwiać się. Stary, widząc, że już się obudziłem, zapytał:
– Co ci się śniło, synek, w pierwszą noc na nowym miejscu?
– Pewnie prokurator, na pewno, co nie? No, albo sędzia – odpowiedział za mnie sąsiad z dołu. – Zgadłem?
– Nie, nie zgadłeś. W nowym miejscu w ogóle nie oglądam snów, żeby potem nie myśleć, czy to dobre, czy złe sny.
– A jak ty to robisz? Jak to – nie oglądasz, skoro ci się śni?
– Ano, jak tylko zaczyna się sen, mrużę oczy jak najmocniej. Jak popróbujecie, to i wam się uda.
Młody chłopak zaprotestował:
– A ja się nie zgadzam, mnie się moje sny podobają. To jest ciekawe, a poza tym – najwięcej to mi się śni, że jestem na wolności. Chociaż we śnie trochę sobie człowiek pożyje...
– E, tam, posiedzisz tyle, co my, syneńku, to i we śnie o wolności zapomnisz, a pobaczysz tylko same gęby strażników – zauważył stary Ukrainiec z sumiastymi wąsami. – Ja, rozumie się, tobie nie życzę, żebyś tyle siedział, ale tak się mówi...
Staruszkowie byli zgodni co do tego, że wolności już od dawna nawet we śnie nie widzieli.
Razem ze wszystkimi umyłem się, naprędce połknąłem poranną „zupę” i wróciłem do baraku, żeby czekać na rozprowadzanie do pracy. Sąsiedzi z baraku usiedli napić się herbaty. Tylko nazywa się to „herbata”, a faktycznie to zwykły wrzątek, trochę podbarwiony kawą zbożową. „Zaparzają” ją dla całego łagru w kotłach o pojemności wielu wiader, a dyżurni roznoszą w baniakach do każdego baraku. Ja nie miałem do herbaty niczego oprócz porcji chleba. Sąsiedzi zaprosili mnie do siebie, poczęstowali cukrem, margaryną. Wtedy, w 1961 roku, w łagrach można było jeszcze dostać pozwolenie na paczki żywnościowe, w sklepiku sprzedawali jedzenie na kwotę dziesięciu rubli miesięcznie, i to nie tylko z zarobionych pieniędzy, można było też dostawać od rodziny. Co prawda, wszystkich tych dóbr można było więźnia pozbawić za byle drobiazg, ale tak czy owak wiele osób miało dostęp do dodatkowego wyżywienia.
Zanim skończyliśmy raczyć się herbatą, nastąpił czas rozprowadzania – było już wpół do ósmej. Więźniowie zaczęli pomału zbierać się koło wartowni. Zaraz pojawił się dyspozytor i strażnik. Dyspozytor najpierw wywołuje brygadę, więźniowie z tej brygady wychodzą z tłumu i stają bliżej bramy. Strażnik bierze ze skrzynki plik tekturowych fiszek – każda brygada ma w skrzynce osobną przegródkę – i zaczyna wywoływać każdego po nazwisku. Fiszka jest wypisywana dla każdego więźnia (używana jest wyłącznie w celu wyprowadzenia go do pracy, natomiast w dziale specjalnym przechowywana jest jego cała teczka); tutaj figuruje nazwisko, paragraf, wyrok i fotografia. Wywołali twoje nazwisko, to idziesz do bramy, obok strażnika (obejrzy cię od stóp do głów: czy to ty, czy jesteś regulaminowo ubrany i ostrzyżony) do priedzonnika – strefy przejściowej, oddzielonej od terenu łagru drutem kolczastym. Trwa apel, podbiegają spóźnieni, w biegu dojadają swoje kąski, zapinając więźniarskie kurtki. Mogą zostać ukarani za spóźnienie. A fiszki tych, którzy w ogóle nie zgłosili się do pracy, strażnik kładzie z powrotem do skrzynki. Po rozprowadzeniu zajmą się nimi osobno, już nie strażnicy, tylko oficerowie oddziałowi.
W priedzonniku rewizja, potem otwierają bramę i cała brygada opuszcza zonę. Po tamtej stronie jeszcze jeden priedzonnik, znowu apel i taka sama kontrola z odliczaniem. Wreszcie dostajemy się pod opiekę uzbrojonych konwojentów z psami (w zonie strażnicy nie noszą broni – ma to gwarantować, że więźniowie jej nie odbiorą i sami się nie uzbroją). Nam każą ustawić się w kolumnę piątkami, przeliczają wszystkie piątki, uprzedzając, że w razie niepodporządkowania się eskorta użyje broni, i – naprzód marsz!
Nasza brygada ma pracować w polu. Doprowadzili nas na miejsce, rozstawili czerwone chorągiewki, wyznaczając zakazaną linię, za którą eskorta strzela bez uprzedzenia: wyjście „za chorągiewkę” to tyle samo, co próba ucieczki. Całe poletko widać jak na dłoni, siedmiu konwojentów obserwuje każdy twój krok – nie, z takich robót się nie ucieknie, nie da rady!
Wysadzaliśmy sadzonki kapusty, pomidorów, sadziliśmy kartofle, marchew. Zwyczajne chłopskie zajęcie, tylko że przymusowe, pod batem. Chłop pracuje i ma szansę, że coś zbierze, a my wiedzieliśmy, że nie zobaczymy ani jednej marchewki. Nas na pewno na wykopki nie poślą, najwyżej do kopania kartofli, bo na surowo ich nie pozjadamy.
Norma jest taka, że pracuje się cały dzień, bez chwili na wyprostowanie pleców – i tak człowiek ledwie się wyrobi. Jak ktoś nie wykona normy, źle pracuje – pozbawiają go prawa do korzystania z paczek, sklepiku, zmieniają mu przydział żywności na karny, głodowy. To wszystko są środki wychowawcze mające na celu zaszczepienie więźniom miłości do pracy!
Pracowałem bardzo gorliwie, no i po wszystkich potrąceniach z miesięcznego zarobku miałem na koncie 48 kopiejek. Nawet na sklepik nie zarobiłem! A w następnym miesiącu nie zarobiłem ani kopiejki.
W końcu może w ogóle bym, do diabła, plunął na tę katorżniczą robotę – niech mnie poślą do karceru albo do BZR-u, jedna cholera. Ale postanowiłem, że muszę uciec, a do tego trzeba się dobrze rozejrzeć i poznać bliżej z więźniami. Może wśród nich znajdę jakichś kompanów.
W jednej brygadzie ze mną pracował Anatolij Burow – ten sam, który pierwszego dnia zawołał do mnie: „Hej, ziomku!”.