Polska w 1918: pierwsze pięć dni niepodległości
11 listopada, rok 1918, poniedziałek
Wielki dzień. Wypadki biegną z szybkością piorunującą. Już nie tylko dzień jutrzejszy niepodobny do wczorajszego, ale nawet w toku jednego dnia wypadki, które zachodzą, po południu są takie, o jakich przed południem się jeszcze nie śniło. Tak oto było dziś, to znaczy w dniu, w którym się dokonał całkowity przewrót.
Wpierw jednak kilka słów o wielkich przemianach i wieściach ostatnich paru dni. Wspomniałem przed trzema dniami w dzienniku o dokonanym proklamowaniu się dyrektoriatu. Nie jest to dyrektoriat, jeno Rząd Narodowy Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, który się obwołał w Lublinie i ogarnął już faktycznie byłą okupację austriacką i ewentualnie Galicję (zachodnią) z Krakowem. Powstał z porozumienia stronnictw ludowych i socjalistycznych (PPS i Socjalna Demokracja galicyjska) i przeciwstawił się Radzie Regencyjnej, opierając się na POW i czynnikach wojskowych, które mu się na terenie byłej okupacji austriackiej poddały. Rada Regencyjna formalnie nie ustąpiła, usiłuje się jeszcze utrzymać, paktując z Kołem Międzypartyjnym, aktywistami i NZR o utworzenie innego rządu w Warszawie, ale już grunt się pod nią chwieje, a wypadki dni bieżących powalą ją z pewnością wraz z jej wysiłkami w gruzy. W Lublinie Rząd Narodowy demokratyczny oddał dowództwo nad wojskiem w ręce pułkownika Śmigłego jako zastępcy Piłsudskiego ([notabene]: podług ostatnich gazet, które jeszcze dziś nadeszły, Piłsudski miał już wczoraj przybyć do Warszawy, uwolniony z niewoli niemieckiej).
Ale oto rewolucja wybuchła w Niemczech. Wybuchła z siłą gwałtowną. Wilhelm abdykował. Zresztą – mniejsza o abdykację: rewolucja go zmiotła.
Przechodzę do wypadków w Kolnie. Rano było cicho na mieście. Nic jeszcze nie zwiastowało historycznego dnia. W sądzie była sesja karna, nudna i pospolita. Prowadził ją Stachelski z ławnikami Jerozolimskim i Cieloszczykiem. Mówiono, że w nocy przyjechał do Kolna komisarz rządowy dla zorganizowania administracji, która ma być w końcu bieżącego tygodnia przejęta od Niemców. Kandydaci na urzędników administracji powiatowej, aspirujący do tych posad i rekrutujący się spośród pracowników urzędu powiatowego z czasów rosyjskich, wybierali się iść do niego się przedstawiać. Koło południa zabłąkała się kędyś do sądu, w którym z ciekawości przesiadywałem, pierwsza wiadomość o tym, że żołnierze niemieccy z załogi Kolna (konsystujący tu w sile jakiejś kompanii) zwołali żołnierski wiec i obradują, co budziło konsternację władz powiatowych okupacyjnych i komendantury. Na obiedzie u Chodnickiej mówiono o tym samym. Dowiedziałem się też wtedy, że to przyjechał do Kolna nie komisarz rządowy dla organizowania administracji, ale oficer, były dowborczyk, z dwoma milicjantami w celu organizowania policji na Kolno i powiat.
Niebawem po obiedzie ujrzałem ich na mieście w towarzystwie Litwińskiego. Zaszliśmy wszyscy razem do kancelarii Rady Opiekuńczej, dokąd przybyło wnet jeszcze kilka osób – Stachelski, Gołaszewski, Lis, Miętkiewicz. Oficer chciał się informować, wyglądał na dość bezradnego. Gołaszewski posłał po przedstawicieli POW, by oficera tego z nimi zetknąć w sprawie ewentualnego współdziałania POW w formacji milicji i straży bezpieczeństwa. W toku tego wkroczyła do kancelarii Rady Opiekuńczej delegacja Rady Żołnierskiej niemieckiej w osobach kilku żołnierzy z tłumaczem wraz z garstką ciekawej publiczności. Delegat Rady Żołnierskiej przemówił do zebranych, zawiadamiając o powstaniu Rady, która wyciąga dłoń zgody do ludności miejscowej, oświadcza, że przez samo powstanie swoje usunęła wszystkie dotychczasowe „władze”, urzędy i organy okupacyjne wraz z komendantami, że stojąc na gruncie republikańskim i szanowania wolności, nie myśli o niczym innym, jak o wycofaniu się z Polski i powrocie do Niemiec. I aby uniknąć niepotrzebnych nieporozumień, i tym bardziej jakiegoś rozlewu krwi, zwraca się do ludności miejscowej o współdziałanie i bezpośrednie porozumienie, prosząc o podanie warunków.
Oświadczyliśmy, że przyjmując z uznaniem wyciągniętą dłoń Rady Żołnierskiej, udzielimy im odpowiedzi jutro rano lub dziś jeszcze po naradzie. Zaraz też na godzinę 5.00 zwołaliśmy wiec publiczny ludowy do gmachu teatru. W międzyczasie chodziły różne wersje, to o oporze urzędu powiatowego, o ściąganiu przez naczelnika powiatu ze wszystkich gmin posterunków żandarmerii do Kolna, o usiłowaniu ewentualnego przeciwstawienia się Radzie Żołnierskiej przez okupacyjną władzę powiatową, o próbach wywożenia zapasów do Niemiec. Litwiński, jako urzędnik Rady Opiekuńczej, wraz z przedstawicielami Rady Żołnierskiej niemieckiej, opieczętował wnet wszystkie składy i spichrze publiczne z zapasami zboża.
Tekst jest fragmentem książki „Dzienniki. Tom III. 1916–1919” autorstwa Michała Römera:
Koło godziny 5.00 morze głów ludzkich zgromadziło się przed gmachem teatru w oczekiwaniu wejścia na wiec. Trzeba było jeszcze zaczekać, bo wpierw sala była zajęta przez obrady Rady Żołnierskiej. Po zakończeniu tychże od progu sali teatralnej przemówił do ludu przez tłumacza rotmistrz niemiecki, dotychczasowy zastępca komendanta w Kolnie, który się poddał Radzie Żołnierskiej dobrowolnie i po złożeniu godności oficerskiej w jej ręce przystał do niej. Ten przemówił do ludu w duchu poprzednich wywodów delegatów Rady, gorąco oklaskiwany przez lud polski, który w żołnierzach Rady wyczuł i powitał braci i towarzyszy wspólnej sprawy wolności. Lud wnet falą zapełnił salę teatralną. Na przewodniczącego wiecu wybrano mnie. Obrady nie były zbyt długie, bo chwila do sprężystego działania nagliła. Chwilami wprawdzie powstawał zamęt i rozgwar burzliwy na sali, ale energicznym kierownictwem opanowywałem zebranie. Przemawiali Stachelski, ksiądz Pomiechowski, Miętkiewicz, Litwiński, Hałuszkiewicz, Goldberg i kilku innych.
Zwłaszcza gorące i wspaniałe było przemówienie znakomitego istotnie mówcy – Miętkiewicza, pełne pięknego podniesienia czynnika wolności i równości z wielkim okrzykiem na cześć Piłsudskiego. Zresztą obrady były szybkie i rzeczowe. Wybrano zarząd tymczasowy do jutra z 36 osób, zapisanych na liście kandydatów do komitetu właściwego, mającego się składać z 12 osób. Ponieważ ja wyjeżdżam z Kolna pojutrze – do zarządu nie wszedłem. Zarząd ten ma stanowić władzę całkowitą na Kolno i powiat do czasu uregulowania i powstania władzy administracyjnej. Straż bezpieczeństwa, aprowizacja, likwidacja okupacji, uwolnienie więźniów – wszystko ma do niego należeć. Zarząd ten wybrał natychmiast ze swego łona czynną egzekutywę z dziesięciu osób, która bezpośrednio do urzędowania w całym zakresie przystępuje. Żydów do zarządu weszło około dziesięciu, do egzekutywy – dwóch. Straż bezpieczeństwa, warty, posterunki, obowiązki milicyjne i zbrojne objęła POW, która się zmobilizowała natychmiast i z bronią w szyku przybyła i przystąpiła do czynności.
Kolno jest całkowicie w ręku ludu. Oporu nie było, tak się dokonał przewrót w Kolnie.
Pojutrze opuszczam Kolno. Zdecydowany jestem nie zostawać w Sądzie Okręgowym w Łomży, lecz bezpośrednio z Łomży ruszyć do Warszawy i stamtąd prosto do Wilna – na stałe.
12 listopada, rok 1918, wtorek
Noc upłynęła spokojnie. Wszyscy Niemcy zostali rozbrojeni bez oporu przez milicję POW działającą pod komendą przybyłego wczoraj komisarza dowborczyka z Warszawy, o którym pisałem. Wszystkim Niemcom, od najwyższych szarżą i stopniem byłej hierarchii służbowej aż do najniższych, nie wyłączając ani żandarmów, ani członków Rady Żołnierskiej, odebrano całą broń, jaką posiadali, włącznie z bagnetami, rewolwerami i pistoletami. Gdy wczoraj Rada Żołnierska się utworzyła, wezwała na razie ludność cywilną do współdziałania i pomocy. Tymczasem skończyło się na zupełnym usamodzielnieniu się ludności, która już nie współdziałała, ale podporządkowała sobie wszystko, do Niemców włącznie. Naczelnik powiatu Cornberg stał się z butnego uległy i drżący jak liść osiny.
Nasz wczorajszy komitet dziesięciu był czynny niemal przez noc całą. Z wyższych powiatowych urzędników niemieckich jeden tylko, zdaje się, dr Rank usiłował się oprzeć oddaniu rewolweru, ale i ten skapitulował wobec wymierzonej mu w pierś broni. Nadleśnemu Hielscherowi powiodło się lepiej, bo komendant polski pozwolił mu zachować broń, a chociaż milicja go na ulicy zatrzymała, chcąc mu ją odebrać, Miętkiewicz mu ją ocalił.
Rano nie było już w mieście ani jednego Niemca. Wszyscy byli odstawieni na dworzec kolejowy, skąd ich zabrał i odwiózł do Dłutowa za granicę specjalny pociąg. Stachelski z innymi członkami komitetu sprawdził i przejął od Niemców kasy i urzędy, jak powiat, pocztę, magistrat. Było w nocy i rano kilka wystrzałów, ale to tylko swawolnych na wiwat przez młokosów z milicji; niepotrzebnie denerwowały one tłum, utrzymując stan naprężenia. Zdaje się, że z odbieraniem i zabezpieczaniem odebranej broni nie zachowano należytej ostrożności i dużo broni zostało rozchwytanej, wymykając się z rąk odpowiedzialnej komendy. Rano widać było na bocznych uliczkach i na rynku końskim przemykające się chyłkiem postacie, przeważnie kobiet, które pod chustką coś nosiły: pomimo straży milicji udało się ludności trochę dobytku, a zwłaszcza różnych drobiazgów po Niemcach rozchwytać.
Na dziesiątą był wyznaczony wiec jako konsekwencja i epilog wczorajszego. Dużo ludzi się zaczęło gromadzić przed teatrem. Dopiero wszakże koło godziny 11.00 zebrał się wybrany wczoraj zarząd tymczasowy w komplecie. Stachelski mu zakomunikował, że telegraficznie otrzymał mandat od starosty powiatu łomżyńskiego do objęcia starostwa, to znaczy zarządu powiatu w Kolnie, z poleceniem dobrania kogoś innego na kierownika aprowizacji, z tym, że ci dwaj w swoim zakresie mają w drodze kooptacji zorganizować służbę wszystkich potrzebnych wydziałów. Zarząd zaakceptował ten fakt i wybierając na kierownika aprowizacji Litwińskiego, podporządkował się władzy tymczasowej w powiecie tych dwojga, zrzekając się swej kompetencji na ich ręce, o czym został zawiadomiony wiec, który potwierdził tę decyzję przez aklamację. Wnet Stachelski i Litwiński rozpoczęli urzędowanie i przez dzień cały biura się organizowały i rozpoczęły czynności.
Stachelski i Zakrzewski na przedwiecowym zebraniu zarządu zawiadomili tamże o wieściach i ewentualnościach, z którymi się liczyć należało natychmiast. Było więc jakieś doniesienie telefoniczne z Jańsborka o wysłaniu rzekomo stamtąd do Kolna pociągu wojennego wobec alarmu, który powstał w Jańsborku, o rzekomych gwałtach, rzezi i wieszaniu Niemców w Kolnie. Nie wiedziano dokładnie, co oznacza ten pociąg wojenny: czy pociąg dla przyjęcia transportu Niemców z Kolna, czy pociąg zbrojny dla udzielenia pomocy Niemcom w Kolnie, względnie coś w rodzaju ekspedycji karnej. Były wnioski różne: albo uszkodzenie toru kolejowego dla niedopuszczenia tego pociągu do Kolna, albo też wysłania delegacji na dworzec kolejowy, która by na wypadek przybycia pociągu poinformowała załogę tegoż o sytuacji zupełnie spokojnej w Kolnie i w drodze układów starała się nie dopuścić do konsekwencji tej ekspedycji. Na mój wniosek postanowiono wysłać delegację do Wincenty, by ta na punkcie granicznym weszła w bezpośredni kontakt z organi [...].
Tekst jest fragmentem książki „Dzienniki. Tom III. 1916–1919” autorstwa Michała Römera:
Mareckiego, Goldberga i Wileńskiego wysłano na szosę w kierunku Łomży, skąd według pogłosek miało iść 9 tysięcy cofających się z Łomży uzbrojonych żołnierzy, którzy się w Łomży rozbroić nie dali. Delegacja ta miała wejść w układy ze zbliżającym się wojskiem, by zapobiec ekscesom i ewentualnościom przy ich przemarszu przez Kolno. Z naszej strony postanowiliśmy nie próbować rozbrojenia tego oddziału, co byłoby oczywiście szaleństwem. Ten oczekiwany przemarsz uzbrojonej siły przez Kolno utrzymywał niemal przez dzień cały stan nerwowego napięcia. Istotnie po obiedzie zaczęły przechodzić przez Kolno – przeważnie przejeżdżać automobilami ciężarowymi – oddziałki niemieckie ewakuujące się z Łomży do Prus, ale wszystko przeszło spokojnie. Zdaje się, że oddziałów uzbrojonych nie było.
13 listopada, rok 1918, środa
Dziś opuściłem Kolno. Wstałem raniutko, rozsegregowałem rzeczy, z których tylko część najniezbędniejszą ułożyłem do walizki do zabrania ze sobą. Resztę zaś odesłałem do przechowania do Remby, bo ponieważ chcę usiłować dotrzeć z Łomży do Warszawy i do Wilna, więc chcąc mieć jak najmniej bagażu, zlikwidowałem umeblowanie mego mieszkanka kolneńskiego, odsyłając część mebli właścicielom tychże, inną zaś część przenosząc do nowego mieszkania Stefusia, który pozostał w Kolnie (Stachelski dał mu posadę w biurze powiatowym, gdzie pracować będzie pod ręką Miętkiewicza). Wreszcie pochodziłem po mieście za ostatnimi interesami i – jazda.
Wstąpiłem i do sądu też przed wyjazdem na pożegnanie. Dziś właśnie odbywała się tam sesja. Postanowiono bez względu na wypadki nie przerywać regularnego trybu funkcjonowania sądu, pomimo że mechanizm jego został bardzo uszkodzony. Stachelski bowiem z objęciem starostwa powiatowego zmuszony został nawałem roboty do zaniechania funkcji faktycznego zastępcy sędziego. Jednocześnie Miętkiewicz zaczął pełnić czynnie obowiązki sekretarza w powiecie, ustępując przez to z sądu. Na zastępstwo sędziego powołany więc został doraźnie bez żadnego mandatu ławnik Rainko, człowiek nieskazitelnej prawości, ale bez żadnych kwalifikacji na to stanowisko, na miejsce zaś Miętkiewicza – Ranik.
Z Kolna wyjechałem o 11.00 przed południem. Już wczoraj zaczęły się ukazywać i ciągnąć przez Kolno pierwsze grupy jeńców rosyjskich zwolnionych przez rewolucję niemiecką z niewoli. Są to przeważnie Moskale lub ludzie innych narodowości z głębi Rosji lub Kaukazu, którzy wędrują pieszo z niewoli do ojczyzny. Z godziny na godzinę coraz więcej ich przepływa. Na razie to jeszcze nic, ale należy przewidywać, że fala tego przepływu przez Polskę jeńców wzrośnie do ogromnej liczby tłumów i że wtedy mogą oni stanowić istotnie groźne niebezpieczeństwo, bo się z głodu będą rzucać do rabunków masowych. Cała szosa od Kolna do Łomży roi się od tych jeńców. Płyną oni i płyną. W Łomży się widzi ich grupy i partie na każdym kroku. Niemców śpieszących w przeciwnym kierunku – do siebie – spotkałem zaledwie kilku po drodze. Tak oto teraz płyną przez wyzwoloną Polskę w dwóch różnych kierunkach – Moskale i Niemcy, rozbrojeni jedni i drudzy, jedni i drudzy zwyciężeni. W Małym Płocku, Rogienicach, Kisielnicy – posterunki peowiaków. W lesie małopłockim chłopi rabują drewno z lasu. O 3.00 przyjechałem do Łomży. Komunikacji kolejowej z Warszawą nie ma.
14 listopada, rok 1918, czwartek
Od rana zajęty byłem myślą jak najszybszego wyjazdu do Warszawy. Nie ujawniłem prezesowi Filochowskiemu moich dalszych projektów dostania się z Warszawy do Wilna i ewentualnego pozostania tam na stałe. Nie chcę jeszcze niczym zachwiać mojej posady w Sądzie Okręgowym, bo nie mogę być jeszcze zupełnie pewny, czy w ogóle uda mi się jeszcze dotrzeć do Wilna i czy zastanę tam ewentualnie warunki umożliwiające już pozostanie. Nie chcę więc jeszcze palić mostów za sobą, z drugiej zaś strony nie chcę odwlekać mojej podróży do Wilna przez starania o urlop specjalny. Powiedziałem więc prezesowi tylko tyle, że jadę na kilka dni do Warszawy, a już stamtąd, jeżeli będzie możność, wyruszę bezpośrednio do Wilna, zawiadamiając prezesa listownie. [...]
Doszły dziś jakoś do Łomży gazety warszawskie z dnia wczorajszego, ze środy. Nie czytałem ich. Słyszałem, że już Foch warunki rozejmu Niemcom podyktował. Są one bardzo ciężkie. Tymczasem w Niemczech rewolucja jest w pełni rozwoju.
Ukazały się dziś plakaty o przekazaniu przez Radę Regencyjną Piłsudskiemu zwierzchniej władzy wojskowej, którą Piłsudski zobowiązał się złożyć w ręce Rządu Narodowego po jego utworzeniu. Piłsudski nie stanął więc bezwzględnie na stanowisku ludowego rządu lubelskiego. Odezwa o przekazaniu władzy wojskowej Piłsudskiemu podpisana jest przez regentów i przez Piłsudskiego wspólnie. Podobno Piłsudski ma się zająć tworzeniem owego Rządu Narodowego.
Nie powiem, aby te wieści mnie zachwycały. Boję się, że Piłsudski zaufa zbytnio swym zdolnościom politycznym i zacznie tworzyć kombinację łączenia ognia z wodą, co ani dla Polski, ani dla sprawy ludowej, ani dla jego cudownego wpływu, jaki ma w narodzie, na dobre nie wyjdzie. Piłsudski-człowiek czynu może się zmarnować i zatracać w Piłsudskim-polityku. A politykiem on nie jest. Prawica może chcieć wyzyskać jego popularność na zahamowanie rewolucji i utrzymanie części władzy, a on stając się bezwiednie narzędziem tego, nic nie wskóra, ale sprowadzi zamęt i sam się zdyskredytuje. [...]
16 listopada, rok 1918, sobota
[...] Jestem więc w Warszawie. Zamieszkałem u Heli Ochenkowskiej w mieszkaniu Ludwika Abramowicza. Tego ostatniego nie ma. Wyjechał pozawczoraj automobilem przez Łomżę, Suwalszczyznę i Kowno do Wilna z mandatem przedstawicielstwa interesów polskich, raczej – nawiązania kontaktu. [...]
Zastałem tu oczywiście nowiny. Nie ma już Rady Regencyjnej, która zrezygnowała ze swej władzy. Piłsudski objął władzę zwierzchnią. On mianował prezydenta ministrów w osobie Daszyńskiego, polecając mu utworzenie gabinetu. Przybyli posłowie poznańscy z Seydą i Korfantym na czele. Z Korfantego zrobiła Narodowa Demokracja bożyszcze, którym rozwalić usiłuje niedoszły rząd Daszyńskiego. Przeciwko nominacji Daszyńskiego, którego rząd stałby się przedłużeniem rewolucyjnego rządu lubelskiego i którego nominacja ma cechę sankcjonowania przez Piłsudskiego rządu lubelskiego, organizuje endecja namiętną, demagogiczną kampanię. Kamieniem obrazy dla Narodowej Demokracji i wszystkich elementów burżuazyjnych, którym ona przoduje i w tej chwili łączy, jest rewolucyjny manifest byłego rządu lubelskiego], obwieszczający program reform społecznych z socjalizacją fabryk i wywłaszczeniem obszarów dworskich. Walka rozgorzała na śmierć i życie. Pada, zdaje się, w proch nawet niedawna wielka popularność Piłsudskiego.