Polska stanica na Wężowej Górze?
Ten tekst jest fragmentem książki Grzegorza Łysia „Bzik kolonialny. II Rzeczpospolitej przypadki zamorskie”.
Pierwszej gwiazdki w Batoli nie trzeba było, jak to w tropikach, długo wypatrywać. Tarcza słońca dotknęła horyzontu, a już po chwili zapadła za nim, jakby pochłonęła ją dżungla. Dom na wzgórzu i plantację otoczyły nieprzeniknione ciemności. Nad afrykańską ziemią, podobną do garnka napełnionego po brzegi czernią, zabłysły tysiące gwiazd, jasnych i bliskich jak na wyciągnięcie ręki. Na wigilijną wieczerzę dotarli owego roku, anno 1935, do Batoli, jednej z trzech pierwszych polskich plantacji w Liberii, dwaj goście aż z Monrowii – Stefan Paprzycki, delegat Ligi Morskiej i Kolonialnej (LMiK) w stolicy kraju, i Tadeusz Brudziński, doradca ekonomiczny rządu liberyjskiego. Z sąsiedztwa – dzień drogi w hamaku niesionym przez tragarzy – przybył plantator i kupiec Edward Januszewski. Ponadto zasiedli do stołu entomolog profesor Jan Hirschler ze Lwowa z małżonką Zofią, doktorem biologii, którzy prowadzili badania naukowe w Batoli, oraz gospodarze: Stanisław Szabłowski i Kamil Giżycki, podróżnik i pisarz. Wszyscy w białych, starannie wyprasowanych ubraniach, wyświeżeni, mężczyźni sumiennie ogoleni. Prosił o to już kilka dni wcześniej Giżycki, „aby w ten sposób nie tylko podnieść wobec czarnych znaczenie święta, ale także podnieść godność białego człowieka, gdyż dla tego nie ma nic gorszego jak zafrykanizowanie się, co się zaczyna od zapuszczania brody, a kończy konkubinatem w dżungli”.
O godność tę Polacy, jako sahibowie dopiero co upieczeni, pochodzący z kraju, który – jak pisano w szkolnych podręcznikach – „jeszcze” nie miał kolonii, choć usilnie się o to starał, musieli dbać szczególnie. Tęgi sum, który miał być głównym daniem wigilijnym, złowiony zbyt wcześnie, nie dotrwał niestety do tego wieczoru. Biesiadnicy musieli zadowolić się sardynkami z puszki i polską szynką konserwową. Tym żwawiej i częściej trącano się kielichami. Niełatwo jednak przychodziło uwolnić się od egzotycznej rzeczywistości i powrócić duchem do dalekiej, okrytej śniegiem ojczyzny. Z dżungli dobiegały podobne do donośnego skrzypienia butów wrzaski małp, pohukiwania nocnych ptaków, odgłosy jakichś tajemniczych nocnych wydarzeń naznaczonych przemocą i zbrodnią. Ciągnęło z tropikalnego gąszczu wilgotne, jakby piwniczne powietrze – woń przedwiecznej zgnilizny nieodłącznej od wszechobecnej tu śmierci i nieustająco odradzającego się życia. „Wtem zaszeleściło gwałtownie w koronach drzew, […] porywisty wiatr harmatan, lecący od jeziora Czad, przeleciał z furią przez okolicę i o mało nie zgasił jedynej lampy naftowej palącej się na wigilijnym stole”. Dbały o humory gości Giżycki, wyczuwając ich dziwny niepokój, zaintonował kolędę, którą wszyscy w lot podchwycili, i skinął na czarnego boya, by napełnił kieliszki. Wkrótce zrobiło się swojsko i miło, a zebranym z każdą chwilą przybywało fantazji. Ktoś rzucił, by święto Narodzenia Pańskiego uczcić salwą honorową. Goście i gospodarze uzbrojeni w karabiny stanęli przed domem i nie żałując amunicji, strzelali raz za razem w rozgwieżdżone niebo. Odpalono też zgromadzone na wieczór sylwestrowy czerwone rakiety, służące zwykle do wzywania pomocy – co chwila „wzlatywał w niebo czerwony snop światła, który się w setki ogni rozbijał i spadał świecącym deszczem na drzewa i krzaki, plantacje i bagna”.
Fajerwerki, które z ukontentowaniem podziwiali robotnicy plantacyjni i mieszkańcy okolicznych wsi, zapowiadały zbliżanie się nowego roku – wiele oznak wskazywało, że może on się okazać niezwykle pomyślny dla Polski i doniosły dla Liberii, a nawet całej zachodniej Afryki. Po latach próżnych starań pojawiła się oto nadzieja, że Polacy twardo staną na zamorskim, afrykańskim gruncie i wkrótce awansują do wybranego grona potęg kolonialnych. Z podręczników szkolnych można by usunąć wreszcie ów kłopotliwy fragment, w którym trzeba było przyznać, że Polska pomimo swej rangi mocarstwa kolonii „jeszcze” nie posiada. Przełom w tej kwestii miał się dokonać w wyniku zasadniczego umocnienia nawiązanych wiosną poprzedniego roku szczególnych relacji z jednym z dwóch – Etiopia wciąż jeszcze broniła się dzielnie przed inwazją wojsk Mussoliniego – niepodległych krajów afrykańskich. Liberią właśnie.
W umowie podpisanej w Monrowii w kwietniu 1934 roku – skądinąd dość osobliwej, bo zawartej między LMiK a rządem liberyjskim, czyli między organizacją społeczną a władzami innego państwa – Liberia udzielała stronie polskiej wielu wyjątkowych przywilejów – takich jak na przykład prawo do prowadzenia handlu w głębi kraju, co innym cudzoziemcom było zabronione. Pieczę nad finansami i stanem sanitarnym kraju sprawować mieli doradcy z Polski. Liberia zobowiązała się ponadto między innymi uzgadniać z polskim przedstawicielstwem wszelkie swe kroki na forum Ligi Narodów oraz projekty umów z państwami trzecimi. W warszawskich i lwowskich kawiarniach przekonywano się wzajemnie, że specjalne stosunki z Monrowią rzeczywiście zaowocują w niedługim czasie przyjęciem przez Polskę protektoratu nad Liberią. Redakcja krakowskiego „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” posunęła się jeszcze o krok dalej, pisząc brawurowo w komentarzu do jednego z reportaży z Afryki: „Liberię można już omal uważać za polską kolonię”. Zdanie to – według zapewnień polskiego MSZ wybryk lekkomyślnego dziennikarza – odnotowano z irytacją i niedowierzaniem nie tylko w Monrowii, lecz także w Londynie, Paryżu i Nowym Jorku.
Droga do celu zdradzonego przez „IKC” okazała się jednak nadspodziewanie mozolna. Ściśle mówiąc, w ciągu dwóch lat, jakie upłynęły od wigilijnej wieczerzy 1935 roku w Batoli, nie posunięto się w dziele podporządkowania Liberii ani o krok. A potrzeba posiadania kolonii stawała się z roku na rok w Polsce coraz bardziej paląca.
W Niedzielę Palmową 1938 roku obywatele naszego kraju mieli dzięki Lidze Morskiej i Kolonialnej niepowtarzalną okazję, aby oprócz święcenia palm publicznie zamanifestować pragnienie pozyskania posiadłości zamorskich. Na parę dni przed Świętami Wielkanocnymi konkretnym poparciem cieszył się zwłaszcza podnoszony od lat przez LMiK postulat dostępu do tańszych surowców z własnych plantacji zamorskich, dzięki czemu spadłyby niezawodnie ceny ananasów, pomarańczy, rodzynek czy kakao. Wkrótce, jak się spodziewano, sprawa ta zostanie rozstrzygnięta zgodnie z wolą naszego społeczeństwa, wyrażoną podczas trwających już niemal tydzień Dni Kolonialnych. Miały one pokazać Europie i światu, że kolonie nam się należą jak mało komu.
W tym szczególnym tygodniu, jak Polska szeroka i długa, wielkomiejskie gmachy, kamienice i zwykłe domy na przedmieściach aktywiści kolonialni i lokalne władze udekorowali flagami narodowymi oraz sztandarami LMiK. Na murach pojawiły się niezliczone plakaty, a na placach wielkie transparenty z napisem – „Żądamy dla Polski kolonij”. Na ulice miast i miasteczek spadł z samolotów deszcz miliona ulotek, w których domagano się dostępu do surowców i terenów dla ekspansji narodowej. W zakładach pracy, fabrykach, biurach, w szkołach, urzędach gromadzono się na apelach kolonialnych. Kolonii żądali na masówkach górnicy i włókniarki, inteligenci i włościanie. Entuzjazm tych ostatnich przejawiał się nieraz we wzruszających odruchach, kiedy to „siedzący na zapadłej wsi małorolny gospodarz krzyżykiem tylko podpisywał uchwaloną rezolucję, kładąc w ten swój niezgrabny krzyżyk całą mocną wiarę w celowość haseł i postulatów”.
Ukoronowaniem tej wielkiej kampanii miała być właśnie pełna imprez i atrakcji Niedziela Palmowa. Rano przez Warszawę przejechał korowód kilkudziesięciu udekorowanych egzotycznymi rekwizytami samochodów, a ulicami innych miast i miejscowości przeszły barwne pochody. Publiczność podziwiała zwłaszcza wozy konne strojne w tropikalną roślinność, wiozące towary kolonialne, takie jak kauczuk, bawełna, kawa oraz owoce południowe. W Radomiu harcerze uformowali malowniczą karawanę kupców arabskich. W Toruniu sensację wzbudził kolonialny oddział wojskowy w przewiewnych mundurach i kaskach tropikalnych, wystawiony przez pomorską LMiK.
Główny punkt programu dnia stanowiło zgromadzenie obywatelskie w Warszawie, podczas którego krzepko i konkretnie przemówił prezes Ligi, generał Stanisław Kwaśniewski:
Brak nam bogactw naturalnych, bez których nie mogą się obyć państwa przodujące w rodzinie narodów, a Polska do takich państw zalicza się w pierwszym rzędzie. Brak nam najpotrzebniejszych surowców, których dostarczyć nam mogą tylko tereny zamorskie, tylko kolonie zarządzane i eksploatowane przez Polaków. Społeczeństwo nasze dusi się w terytorialnych granicach Państwa, nie mogąc dostarczyć pracy i zabezpieczyć bytu rzeszom dzielnych synów Ojczyzny, rozporządzających energią, która za wszelką cenę musi być zachowana i wyzyskana dla kraju. W tym celu musimy jak najprędzej szeroko otworzyć nasze okno na świat, to znaczy wyzyskać w całej pełni nasz dostęp do morza i przez tę drogę morską skierować zastępy rodaków, skierować potężne moce polskiej pracy, tężyzny, energii, przedsiębiorczości ku polskim terenom kolonialnym.
Wśród niemilknących oklasków generał wzywał: „Gdy staje się zbyt duszno, trzeba otworzyć okno, którym jest nasz dostęp do morza, trzeba szeroko otworzyć okno, jakim jest Gdynia”. Na hasła te Warszawa zareagowała bardzo żywo. Wielu uczestników zgromadzenia doznało głębokiego wstrząsu wewnętrznego, który się dokonał pod wpływem entuzjazmu zebrania, entuzjazmu wywołanego rzeczowym, mocnym przemówieniem. Największą w Warszawie salę, udekorowaną zielenią i flagami o barwach narodowych, po brzegi wypełniał tłum słuchaczy. Jakkolwiek nie sposób nie zauważyć, że była to sala – a właściwie hala – znanego Cyrku Braci Staniewskich przy ulicy Ordynackiej.
W wydawnictwach Ligi przekonywano, że Dni Kolonialne zgromadziły miliony uczestników. W rzeczywistości były to raczej setki tysięcy. W Toruniu w niedzielnych imprezach i uroczystościach wzięło udział dwadzieścia tysięcy osób, w Poznaniu, gdzie żądano kolonii z największym chyba przekonaniem, liczbę manifestujących oszacowano na czterdzieści tysięcy. Niemniej jednak owe Dni Kolonialne – pierwsze i ostatnie zorganizowane z tak wielkim rozmachem – z pewnością były godnym uwagi osiągnięciem Ligi i środowiska działaczy kolonialnych. Kiedy w 1928 roku dążenie do zdobycia kolonii wpisano do programu założonej zaraz po odzyskaniu niepodległości Ligi Morskiej i Rzecznej, zasilonej dopiero co organizującą się garstką pionierów polskiego kolonializmu, te dążenia wydawały się niedorzeczne. Po dziesięciu latach LMiK była już jedną z najliczniejszych organizacji w II RP, cieszącą się niezawodnym wsparciem władz i wielką popularnością. Plany kolonialne przyciągały myśli i uczucia niemałej liczby obywateli, w tym zwłaszcza półmilionowej i rosnącej z roku na rok rzeszy członków Ligi. A przynajmniej tych spośród nich, których wiara w Polskę mocarstwową była szczera i żarliwa. W szczególności młodzież upatrywała w Lidze swej przyszłości i szans na spełnienie marzeń o szerokim świecie i ekscytującym życiu w polskich koloniach. Pionierzy kolonialni, podróżnicy i autorzy piszący o zamorskich lądach i ludach, otrzymywali setki podobnych do siebie listów:
Chciałbym podróżować, zwiedzić świat cały, a wiem doskonale, czem się to wszystko skończy! Ukończę szkołę średnią, może i uniwersytet, i otrzymam posadę w Warszawie lub w jakimś Pińsku za 300 złotych miesięcznie. Gdybym był jeszcze bogaty! Ale rodzice moi są niezamożni, naprawdę nie mam żadnej nadziei na spełnienie tych najgorętszych marzeń moich. Niech Pan poradzi, co mam robić.
Inny przyszły kolonizator mógł pochwalić się konkretnymi już planami dotyczącymi dalekiej Angoli: „Chciałbym wybudować w Lobito wielki piękny pałac, gdzie przybywający koloniści mogliby znaleźć chwilowy przytułek, opiekę i radę. Mam przed sobą jeszcze sporo lat nauki, lecz uczyć się będę zawsze z myślą o dalekiej Angoli. Niech mi Pan poradzi, w jakim kierunku mam się kształcić, czego się uczyć, by nauki te znalazły najlepsze zastosowanie w Afryce”. Do wyjazdu w tropiki skłaniały wielu także inne, od wieków aktualne powody. „Zdradziła mnie kobieta, nie mam w Polsce co robić – chcę w świat” – zwierzał się jeden z amatorów przygód kolonialnych. Inny kandydat otwarcie wyjaśniał: „Nie zdam matury jak amen w pacierzu. Więc co? Wyjechałbym”.
Rosnących szeregów zwolenników kolonizacji nie odstraszały przeróżne przykrości i okropieństwa nieodłącznie związane z wyprawą w tropiki, których zresztą propaganda LMiK wcale nie skrywała. Tak więc podczas obchodów Dni Morza w porcie gdyńskim w 1936 roku „W cichy szmer orkiestry wpadł hałaśliwy śpiew czarnych dzikusów płynących na egzotycznej wyspie palmowej, na której przy ognisku torturowano białego jeńca przywiązanego do pnia drzewa. Kwadrat basenu zaroił się od stworów dziwacznych, krokodyli, krabów, smoków i dzikich ludów”. Artystyczna wizja mąk zadawanych przez przedstawicieli ludności afrykańskiej, prawdę mówiąc, była raczej odległa od XX-wiecznych realiów życia w koloniach i młodzi Polacy interesujący się egzotycznym światem prawdopodobnie o tym wiedzieli. Uwięzienie przez wrogich tubylców, a nawet symboliczne przypieczenie boków przedstawiać się mogło zresztą jako stosunkowo mniejszy dyskomfort w porównaniu z wbiciem na pal czy rozerwaniem na strzępy przez „towarzystwo” siczowe, co z taką finezją ukazywał Henryk Sienkiewicz.
Poprzednie generacje żywiły swą imaginację rycerskimi przygodami na kresach, poematem Mohort Wincentego Pola, a w szczególności Trylogią. W drugiej dekadzie niepodległości pojawiła się alternatywa, niemniej zresztą romantyczna, w postaci „idei kolonialnej”. Szymona Mohorta, na wpół legendarnego XVIII-wiecznego bohatera, który kilkadziesiąt z ponad stu podobno lat swego życia spędził, broniąc granic Rzeczpospolitej na Dzikich Polach jako rotmistrz chorągwi królewskiej, zaczął rugować z wyobraźni i marzeń młodszego zwłaszcza pokolenia mniej może szlachetny, skromny i pobożny, lecz bardziej przedsiębiorczy i większą obdarzony fantazją Maurycy Beniowski, cesarz Madagaskaru. Godne uwagi, że do zwrotu z ukraińskich stepów ku krainom dalekiego południa przyczynił się w niemałym stopniu sam Sienkiewicz, strażnik kresowych legend i orędownik sarmackiej tradycji.
Pan, „który nadto patrzy na świat przez rurę od barszczu”, jak o nim szyderczo mówili i pisali krytycy, obejrzał jednak przez ów osobliwy przyrząd optyczny niemały kawał świata. W grudniu 1890 roku wybrał się w długą podróż do Afryki i dotarł aż do Zanzibaru, skąd wyruszył w głąb lądu na myśliwskie safari wzdłuż rzeki Kigami. Jej brzegi spowijały
…upięcia ljanów, poprzerzucane z drzewa na drzewo, zwieszające się – i tuż nad wodą, i dalej, w głębi – tworzą pozór kotar nad drzwiami mrocznych świątyń leśnych, […] głąb całkiem jest zakryta dla oka; wszędy spokój, milczenie; wody ocembrowane murem drzew – dziwne, prawie mistyczne zacisze! Pogrążony w niem człowiek mniema, że wdziera się w jakąś tajemnicę i że kogoś obraża. Wszelka nadprzyrodzona istota wydałaby się tu rzeczywistą, tak jak w obrazach Boecklina. […] Gdzieniegdzie z drzew kapią kwiaty i tuż nad zwierciadłem wodnem leżą w cieniu płatki krwawe lub różowe. W miejscach, gdzie lasu nie podszywa zbita gęstwina krzaków, widać grunt czarny i wilgotny, podobny do ziemi używanej w cieplarniach; wyżej nad nim wisi leciuchna koronkowa zasłona paproci, jeszcze wyżej pnie pookręcane jakby okrętowemi linami i wreszcie jedna wielka kopuła liści zielonych, czerwonawych, złotych, wielkich i małych, o kształtach wachlarzów, mieczy, piór, ostrzów od włóczni.
[…]
Jak przekonywał Pierre Paul Leroy-Beaulieu, znany ekonomista francuski, profesor College de France, „narody, które nie kolonizują, przeznaczone są na wymarcie, a przynajmniej na wstąpienie do grona najmniej licznych i najmniejszych na kuli ziemskiej”. Ta złowróżbna myśl należała do ulubionych cytatów naszych pionierów kolonialnych, służąc do straszenia i mobilizowania zarówno zwykłych współobywateli, jak i władz różnych szczebli. „Jest to kwestja, która ma w sobie Hamletowskie »być albo nie być«, sprawa, od której zależy, czy będziemy wielkim narodem, mocarstwowem państwem, czy zadusimy się w naszych dzisiejszych ciasnych granicach, jest to czyn, który musimy urzeczywistnić, bo zmusza nas do tego po prostu nasze prawo do życia” – dowodził prezes założonego w 1928 roku Związku Pionierów Kolonialnych, wcześniej pierwszy konsul polski w Kurytybie, Kazimierz Głuchowski.
W pierwszych latach niepodległości podnoszona wytrwale przez orędowników narodowej ekspansji kwestia kolonialna była głównie przedmiotem żartów i drwiących felietonów w gazetach. Czasem też – scysji politycznych. W czerwcu 1921 roku podczas dyskusji nad reformą rolną poseł Smoła z klubu lewicowej partii chłopskiej PSL „Wyzwolenie” oburzał się, że premier i ministrowie przyjmują delegatów z francuskiego ministerstwa rolnictwa, którzy mają werbować chłopów na Madagaskar albo do innych miejsc w Afryce, pełnych żółtej febry i różnych chorób. I, co gorsza, mówią z nimi o tym, „żeby tam chłopów wywozić jak bydło na wymarcie i wymordowanie przez żółtą febrę, żeby tylko mająteczki pozostały, żeby owych bolszewików, którzy mają głód na ziemię, ubyło […]. Nie mam za to dość słów potępienia w imieniu całego ludu, że takie rzeczy się dzieją”. Minister rolnictwa Józef Raczyński tłumaczył w odpowiedzi, że delegat francuski, botanik, agronom i badacz Afryki profesor Jean Dybowski – który, choć urodzony i wychowany we Francji, z ducha pozostał Polakiem – już podczas konferencji wersalskiej popierał myśl, by część kolonii zabranych Niemcom Francja odstąpiła Polsce. Francuzi mogliby jego zdaniem odstąpić Polakom pewne terytorium, które polscy rzeczoznawcy uznaliby za odpowiednie, i zezwoliliby na wyłączną kolonizację przez osadnictwo polskie wraz ze zgodą na rządy autonomiczne i polskich urzędników. „Zwróciłem jego uwagę, że po pierwsze, żyje jeszcze w narodzie naszym tragedja San Domingo, po wtóre, że Polska jest w stadjum koncentracji elementu narodowego, a nie jego rozpraszania” – podkreślił z godnością minister i zaręczył, że przybysz z Francji chciał tylko wiedzieć, czy Polska byłaby gotowa wystąpić o takie terytorium do rządu francuskiego.
Piętnaście lat później – być może trauma San Domingo, czyli dramat polskich legionistów na Haiti, wydawała się już mniej dotkliwa – inicjatywę Dybowskiego uważano za lekkomyślnie zaprzepaszczoną okazję oraz dowód, że uzyskanie kolonii lub zamorskich terenów o podobnym statusie jest całkowicie możliwe. „Kiedy w okresie konferencji pokojowej znaleźli się ludzie składający naszej delegacji memorjały z żądaniem tytułem spadku po Niemcach części ich kolonji, […] ludzie »poważni« uważali ich za warjatów, a memorjały poszły do kosza” – przypominali z goryczą prekursorzy kolonializmu. „Ale wszak mrzonką była jeszcze nie tak dawno niepodległość Polski, a dziś mrzonka ta przyoblekła się w ciało” – wywodził Głuchowski. „Wszak marzeniem był dostęp do morza, a dziś z dnia na dzień stajemy coraz bardziej krzepką stopą nad Bałtykiem, naprawiając błędy Ojców!”.
W połowie lat trzydziestych ubiegłego wieku o tym, że kolonie są Polsce potrzebne, a tak naprawdę konieczne, przekonana była niemała już część społeczeństwa. Słabym punktem idei kolonialno-mocarstwowej pozostawała wciąż jednak jej realizacja.
Przez wieki Rzeczpospolita, choć w czasach świetności sięgała od morza do morza, wydawała się przypisana do ziemi – bezkresnego lądu euroazjatyckiego. Stefan Żeromski, orędownik Polski otwartej ku morzu, w pierwszych latach niepodległości pisał z gniewem: „…zwracanie się twarzą, piersiami, natężeniem pasji i wszystkich sił do walki i zmaganie się jedynie ze Wschodem znowu toczy nasz organizm i nasze jestestwo. Wolimy leźć przez błota białoruskie ku starym dzikim polom, ażeby tam w spotkaniu z odwiecznym antagonistą, z rozpasanym nomadą, topić siły w błotach i rozpraszać je po obcym polu…”. Lecz historyczny zwrot już się dokonywał. W lipcu 1920 roku, gdy „rozpasany nomada” pod wodzą Tuchaczewskiego parł właśnie na Warszawę, rząd zatwierdził plany budowy portu i miasta na torfowiskach i łąkach w Pradolinie Kaszubskiej. W 1939 roku Gdynia z dziesięcioma milionami przeładunków rocznie była największym portem na Bałtyku i jednym z najnowocześniejszych w Europie, a polska flota handlowa osiągnęła łączną pojemność ponad stu dwudziestu tysięcy BRT (czyli ton brutto pojemności). Przedsięwzięcia morskie wszelkiego rodzaju cieszyły się ogromną popularnością wśród obywateli II RP, a wśród młodzieży budziły entuzjazm. W niedługim czasie, w ciągu dwudziestu międzywojennych lat, Bałtyk zawładnął wyobraźnią Polaków tak bardzo, że publicyści niemieccy pisali z przekąsem o polskiej mistyce dostępu do morza.
Powodzenie planów i inwestycji morskich bardzo podbudowało pionierów kolonialnych, pokazując, że społeczeństwo nasze chce i potrafi sprostać nowym całkiem wyzwaniom. Wprost prosiło się by dostęp do morza zagospodarować z większym jeszcze pożytkiem i w ślad za polityką morską obmyślić i wcielić w życie politykę „zamorską”, czyli w praktyce tak naprawdę kolonialną. Przez lata przybywało relacji zza mórz i reportaży z ekscytujących tropików, ale także najrozmaitszego rodzaju publicystyki oraz rozpraw ekonomicznych i geopolitycznych dowodzących niezbicie, że Polska kolonie mieć musi.
Ponure przepowiednie Leroya-Beaulieu na polskim gruncie – być może do czasu – nie znajdowały zastosowania. Polakom ani się śniło wymierać. Przeciwnie, zdawało się, że im bardziej kolonii nie było, tym szybciej zwiększał się przyrost naturalny. Już na przełomie XIX i XX wieku przedstawiał się on imponująco, ale wtedy niemal w całości pochłaniała go emigracja. Przed 1914 rokiem z ziem polskich emigrowało w niektórych latach około trzystu tysięcy ludzi, z czego dwieście tysięcy do Stanów Zjednoczonych, trzydzieści–czterdzieści tysięcy do Ameryki Południowej, prawie trzydzieści tysięcy do krajów europejskich i kilkanaście tysięcy do Rosji, między innymi na Syberię. Po wojnie kraje przyjmujące imigrantów zaczęły stopniowo zamykać swoje granice. Jeszcze przed wybuchem wielkiego kryzysu ustanawiano najróżniejsze restrykcje, ograniczenia czy kwoty imigracyjne – masowa emigracja do Stanów Zjednoczonych niemal ustała po wprowadzeniu w życie The Immigration Act of 1924. Od chwili odzyskania niepodległości do połowy lat trzydziestych wyjechało „bezpowrotnie” do krajów zamorskich już tylko pięćset tysięcy emigrantów. O taką samą niemal liczbę obywateli, czterysta–pięćset tysięcy, powiększała się – rok do roku – ludność kraju. Trzy czwarte owego żywiołowego procesu wyrażającego się wskaźnikiem przyrostu naturalnego 12,3/tysiąc mieszkańców (Włochy 10/tysiąc, Niemcy 3,1/tysiąc) przypadało na wieś. Była to katastrofa społeczna i ekonomiczna na niebywałą skalę. Szacowano, że dla pięciu–ośmiu milionów mieszkańców wsi – zwanych czasem nietaktownie „ludźmi zbędnymi” – nie ma pracy w rolnictwie ani szans na inne stałe źródła dochodów. Byli wśród nich bezrolni i rodziny gospodarujące na gospodarstwach karłowatych lub bardzo małych, do pięciu hektarów (ponad pięćdziesiąt procent wszystkich „ludzi zbędnych”). Wielu z nich żyło w skrajnym ubóstwie, na granicy egzystencji biologicznej. Całej tej biedocie wiejskiej i miejskiej – w miastach według szacunków były trzy miliony bezrobotnych – brakowało niestety wyobraźni, by zimowymi wieczorami, gdy nie starczało na naftę do lampy, marzyć o przygodach i życiu w dobrobycie w dzikich krajach.
[…]
Wizja rozwiązania polskich problemów ludnościowych i gospodarczych wypracowana przez działaczy kolonialnych była jasna i pociągająco prosta: trzeba żądać do skutku zamorskiego terytorium o odpowiednim klimacie, kolonii, kondominium lub mandatu Ligi Narodów, w ostateczności terenu w granicach innego państwa lub czyjejś kolonii z autonomiczną administracją i swobodą dla wszelkiej działalności narodowej. Na takiej ziemi osadzić należy zwartymi gromadami nieugiętych polskich chłopów, którzy zachowując wiarę, kulturę i łączność z Macierzą, dostarczaliby Polsce po godziwych cenach zamorskie płody rolne i kupowali wyroby polskich fabryk. Oprócz tego konieczne było pozyskanie kolonii „plantacyjnej”. A szerzej „gospodarczej”, w której Polacy wystąpić mieli w roli plantatorów, kupców i przemysłowców nadzorujących pracę ludności miejscowej. Byłaby ona źródłem surowców i produktów kolonialnych dla kraju, kupowanych taniej, bo bez udziału zagranicznych firm handlowych i armatorów. Znacznie wspomogłoby to krajowy przemysł, zwiększając jego konkurencyjność. To z kolei, spekulowano, przybliżyłoby perspektywę dynamicznej industrializacji kraju, dzięki której „ludzie zbędni” znaleźliby wreszcie pracę. Niestety, mimo ponawianych i coraz bardziej stanowczych żądań żadna konkretna oferta przydzielenia Polsce kolonii – czy to „osadniczej”, czy to „plantacyjnej” do LMiK przez cały okres jej działalności nie wpłynęła, a podejmowane próby ekspansji na własną rękę spaliły na panewce. Pod koniec lat trzydziestych coraz mocniejsze było jednak przekonanie, że nadchodzi czas globalnego przełomu – także gdy idzie o kwestie kolonialne. W trakcie swego przemówienia podczas Dni Kolonialnych prezes Ligi scharakteryzował zwięźle i wyraziście ówczesny stan świata: „toczą się walki, które zdecydują o losach ludzkości i zapewnią przodujące miejsce państwom gotowym do rzucenia na szalę rozstrzygnięć międzynarodowych całej swej mocy i woli wywalczenia tego, co im się słusznie należy. Takim właśnie najbardziej słusznym prawem Polski i nieodzowną dla niej koniecznością jest posiadanie własnych kolonij”.