Polowanie na „Solidarność”
W wielu miejscach zauważono ożywione ruchy wojska. Mimo to Lech Wałęsa i Andrzej Krupiński spokojnie zamknęli posiedzenie. Związkowcy „Solidarności” zaczęli się rozchodzić. Część postanowiła wracać do swoich regionów, inni udali się na spoczynek. Nie wiedzieli, że właśnie zaczął się stan wojenny.
Przygotowania
Trwające od 11 grudnia 1981 r. obrady Komisji Krajowej stanowiły dla Służby Bezpieczeństwa wymarzony prezent pod choinkę. Oto w przeddzień wprowadzenia stanu wojennego niemal całe kierownictwo „Solidarności” zgromadziło się w jedynym miejscu. Wystarczyło otoczyć stocznię i wyłapać zebranych w niej delegatów. Plan aresztowania „ekstremy «Solidarności»” – bo tak w partyjno-esbeckim żargonie określano przywódców związku – MSW przygotowywało od dłuższego czasu. Akcji nadano kryptonim „Jodła”. Z zachowanych dokumentów wynika, że do internowania wytypowano 4318 osób. Początek akcji wyznaczono na 12 grudnia 1981 r. Punktualnie o godzinie 23.30 – w ramach operacji „Azalia” – w całym kraju przerwano łączność telefoniczną i teleksową. Pierwsze aresztowania rozpoczęły się krótko po północy.
Przygotowując się do realizacji „Jodły”, gdańska SB opracowała osobny plan aresztowania członków „krajówki” obradujących w stoczniowej sali BHP. Nadano mu kryptonim „Mewa”. Na kilka godzin przed wprowadzeniem stanu wojennego założenia operacji zreferował swoim podwładnym dowodzący całą akcją płk Sylwester Paszkiewicz. Plan miał dwa warianty: ryzykowny i ostrożny. Wariant pierwszy zakładał przerwanie obrad Komisji Krajowej i bezpośredni atak na stocznię. Wariant drugi – odczekanie do końca posiedzenia i wyłapanie działaczy w ich domach i hotelach, w których nocowali. Oprócz funkcjonariuszy gdańskiej MO i SB, do akcji ściągnięto posiłki ze szkół milicyjnych w Słupsku i Szczytnie. Z zachowanych dokumentów wynika, że do realizacji „Mewy” skierowano ponad 1300 funkcjonariuszy, co dawało proporcję trzynastu funkcjonariuszy MSW na jednego członka „krajówki”. Fakt ten najlepiej dowodził ogromnego znaczenia, jakie przywiązywały do tej operacji władze PRL. Rozmach akcji, zdawał się zaś świadczyć, iż kierownictwo MSW spodziewało się czynnego oporu ze strony działaczy „Solidarności”. Zapewne dlatego – pomimo olbrzymiej przewagi liczebnej, technicznej i organizacyjnej – SB nie odważyła się zaatakować stoczni. Pamiętajmy, że zakład ten był nie tylko miejscem obrad „krajówki”, lecz także symboliczną kolebką „Solidarności”. Według szacunków bezpieki aż 90 proc. pracowników Stoczni Gdańskiej należało do „Solidarności”. W tej sytuacji płk Paszkiewicz wybrał wariant ostrożniejszy. Z punktu widzenia SB było to rozwiązanie bezpieczniejsze, dawało jednak członkom „krajówki” szansę ucieczki.
Z ustaleń bezpieki wynikało, że działacze solidarnościowi zakwaterowani byli w dwóch hotelach. Trzynaście osób nocowało w gdańskim hotelu Monopol, a dziewięćdziesiąt pięć w sopockim Grand Hotelu. Plan był bardzo prosty. Milicjanci ze Słupska i Szczytna otaczali hotele, a pozostałe siły mundurowe (w tym pluton specjalny) wchodziły do środka. Funkcjonariusze MSW opanowywali korytarze i centralę telefoniczną. Następnie przystępowali do aresztowań. Do hoteli skierowano też specjalne grupy medyczne, a nawet filmowe, które miały dokumentować całą operację. Akcją w Monopolu dowodził mjr Ryszard Berdys, a nalotem na Grand Hotel kierował mjr Zdzisław Sobański.
Nocna obława
Aresztowania rozpoczęto około godziny 2.00. W Monopolu zatrzymano między innymi wiceprzewodniczącego Komisji Krajowej Stanisława Wądołowskiego. Jak wspomina Antoni Tokarczuk:
Byłem półprzytomny, ale widok dwóch potężnych milicjantów w jakichś kosmicznych uniformach z naramiennikami, w kaskach, z pałami i tarczami szybko postawił mnie na nogi. Między nimi nieruchomo stał cywil, niższy od mundurowych blondyn, którego twarz i niebieskie oczy bez wyrazu zapamiętam do końca życia.
Po odczytaniu decyzji o internowaniu, milicjanci dali Tokarczukowi zaledwie kilka minut na spakowanie się i zaprowadzili go do samochodu. Warto zauważyć, że do aresztowania nocujących w Monopolu członków „krajówki” skierowano aż 355 funkcjonariuszy MSW. Operacja zakończyła się o godzinie 3.15. Zbigniew Bujak wspomina:
Około trzeciej ZOMO spod «Monopolu» zwinęło się i odjechało. Wtedy ja mówię do [Zbigniewa] Janasa: «Idziemy zobaczyć, co tam było». W hotelu drzwi zamknięte, ale dostrzegliśmy asystentkę Janusza Onyszkiewicza, która macha nam, żeby uciekać. Na to ja: «Nie gorączkuj się, sprowadź kogoś, kto otworzy drzwi, bo chcemy pogadać». Idziemy na górę po schodach, a ona mówi, że Janusza wzięli. Na to ja: «Czy oni zwariowali, Janusza Onyszkiewicza...? Przecież to taka znana osoba, przecież to strajk w całym Regionie będzie zaraz». Ale idziemy dalej, a ona mówi, że widziała, jak Wądołowskiego z pokoju w kajdankach wyprowadzili. Noo, jak ja usłyszałem, że wzięli pierwszego wiceprzewodniczącego «Solidarności», to mi trochę nogi w kolanach zmiękły. Pytam, kogo jeszcze, a ona płacze i mówi, że całe prezydium aresztowane, uratowali się chyba tylko [Eugeniusz] Szumiejko i [Andrzej] Konarski. Rany boskie! Pytamy, czy ktoś jeszcze został w hotelu, na co ona: «Służba Bezpieczeństwa chodzi po pokojach i sprawdza». Wtedy już żeśmy z nią dłużej nie gadali, tylko w dół po schodach i do drzwi.
Bujak, Janas, Konarski i Szumiejko uniknęli aresztowania, rozpoczynając niebawem podziemną działalność antykomunistyczną.
W tym czasie po Trójmieście grasowały wydzielone grupy operacyjne i wyłapywały miejscowych działaczy „Solidarności” w ich własnych mieszkaniach (operacja „Jodła”). Z zachowanych dokumentów wynika jednak, że realizacja tej operacji wywołała w MSW spore kłopoty logistyczne. Jak zanotowano w jednym z meldunków:
W związku z tym, że na wykazie wytypowanych do zatrzymania było ponad 120 osób, a grup operacyjnych było tylko 22, to niektóre grupy wyjeżdżały do akcji zatrzymania 3- i 4-krotnie. Powyższa akcja trwała od dnia 12 grudnia 1981 r. od godz. 23.30 do dnia 14 grudnia 1981 r. Ogólnie zatrzymano ok. 40 osób, które odtransportowano do punktów zbornych m.in. do Strzebielinka i Pruszcza. Większość osób wytypowanych do zatrzymania w czasie akcji «Jodła» nie zastano w domu.
Dziękujemy, że z nami jesteś! Chcesz, aby Histmag rozwijał się, wyglądał lepiej i dostarczał więcej ciekawych treści? Możesz nam w tym pomóc! Kliknij tu i dowiedz się, jak to zrobić!
Szczęście dopisało między innymi Bogdanowi Lisowi, który wspominał:
Szedłem ulicą Jana z Kolna, później robotniczą i wtedy nagle wyprzedziły mnie dwa ciężarowe wozy wypełnione zomowcami. Miałem pod pachą teczkę z napisem «Komisja Krajowa NSZZ Solidarność», a oni zakręcili i zatrzymali się jakieś sto metrów od mnie. Nie wiedziałem, czy pryskać, czy nie, ale w końcu poszedłem prosto i nikt mnie nie zatrzymał. Doszedłem do domu i w zasadzie położyłem się spać. Po pół godzinie przyjechali dwaj koledzy […] i mówią, że należy wiać z domu, bo coś niedobrego się dzieje – hotele obstawione, Zarząd Regionu też”.
Od tego momentu Bogdan Lis stał się jednym z najbardziej poszukiwanych działaczy „Solidarności”.
Wśród zatrzymanych znalazł się przewodniczący „Solidarności” Lech Wałęsa. Jego aresztowanie miało niecodzienny przebieg. W środku nocy pierwszy sekretarz KW PZPR w Gdańsku Tadeusz Fiszbach otrzymał drogą telefoniczną polecenie udania się do mieszkania Wałęsy i przekonania go, aby zgodził się wyjechać do Warszawy w celu podjęcia rozmów z przedstawicielami władz centralnych. Szef partii zabrał ze sobą wojewodę gdańskiego Jerzego Kołodziejskiego. Wałęsa jednak odmówił. Po konsultacjach z Mieczysławem Rakowskim, Fiszbach i Kołodziejski przyjechali do niego po raz drugi. Było już po trzeciej w nocy. Tym razem udało im się przekonać przewodniczącego „Solidarności” do opuszczenia mieszkania. W razie odmowy groziła mu zresztą interwencja grupy zomowców. Jak wspominał Lech Wałęsa:
Nie miałem wyboru, zszedłem do oczekującego samochodu. Wojewoda dorzucił: – Panie Lechu, to nie zabierze dużo czasu. Jeśli moja obecność może być dla pana gwarancją, że powróci pan zdrów do domu, mogę pojechać z panem. […] Tadeusz Fiszbach musiał być lepiej zorientowany w sytuacji, bo mało się odzywał. Pierwszy sekretarz stał jak skamieniały wobec obrotu wydarzeń. Pożegnałem się z nimi mówiąc: – Panowie, pojadę sam. Niech pan idzie, panie sekretarzu, i pan, panie wojewodo, do domu. Ta sprawa panów także nie ominie.
Z relacji Danuty Wałęsowej wynika, że obaj nocni goście byli bardzo zdenerwowani. Kołodziejski miał na sobie dwa różne buty, a Fiszbach z roztargnienia zostawił w mieszkaniu Wałęsów czapkę. Wydaje się, że naprawdę byli oni zaskoczeni sytuacją. Warto wspomnieć, iż po 13 grudnia 1981 r. w Trójmieście rozeszła się pogłoska, że Fiszbach i Kołodziejski zostali internowani. Były szef gdańskiej partii komentuje to następująco: „Po latach dowiedziałem się, że wtedy decydowały się nasze losy. Jeszcze się zastanawiano, czy kontynuować misję do Wałęsy, czy nas internować”. Jak dotąd żadnemu badaczowi nie udało się potwierdzić tej informacji.
ZOMO wtargnęło też do mieszczącej się przy ulicy Grunwaldzkiej siedziby Komisji Krajowej i Zarządu Regionu Gdańskiego NSZZ „Solidarność”. Arkadiusz Rybicki wspominał:
W tym momencie rozległ się hałas, wyjrzeliśmy przez okna. Z ciężarówek wysypywały się dziesiątki zomowców. Biegli na górę, po nas. Zabarykadowaliśmy się w centrali telefonicznej, której strzegła gruba, stalowa krata. Wydawało nam się, że jest nie do sforsowania. Włączyliśmy syreny alarmowe, przez głośniki wzywaliśmy pomocy na cały Wrzeszcz. W oknach sąsiednich bloków pozapalały się światła. Przed delikatesami, w śnieżnej aurze, stała kolejka po mięso. Usłyszałem nieśmiałe okrzyki: «Bandyci!». […] Krata w naszej centrali została rozwalona błyskawicznie. Na czele milicjantów stał cywil z pistoletem w ręku. […] Miałem wrażenie, że jest przyjemnie zaskoczony, pistolet w jego ręku okazał się niepotrzebny. Widocznie przygotowali się na zbrojny opór, a tu kilkunastu młodych ludzi, kobieta w ciąży i pytanie o formalności.
Relację tę potwierdzają dokumenty SB. Milicjanci skonfiskowali również w siedzibie związku dokumenty, wydawnictwa i taśmy magnetofonowe. Zniszczono drukarnię. „Z maszyn drukarskich – zanotowano w esbeckim meldunku – wymontowano i zakwestionowano wałki, uniemożliwiając tym samym kontynuację prac drukarskich materiałów antypaństwowych i antyrządowych”. Zatrzymane w biurze „Solidarności” osoby przewieziono na komendę MO w Pruszczu Gdańskim.
Tej nocy siły MSW największą akcję przeprowadziły jednak w sopockim Grand Hotelu. Z zachowanych materiałów wynika, że wzięło w niej udział co najmniej 948 funkcjonariuszy. Oddajmy głos Lechowi Dymarskiemu:
Wychodząc z baru zderzyłem się z człowiekiem, który bardzo przejęty zapytał, czy jestem z Komisji Krajowej «Solidarności». Po czym poprowadził mnie do frontowego okna, a tam na zewnątrz sprzętu i ludzi uzbrojonych tyle, jakby odbywały się manewry. [...] Więc spytałem tego człowieka:
– Czy tu się da kędyś spieprzyć?
I poszliśmy do innego okna, w stronę plaży – tam też desant. Człowiek wtedy odpowiedział spokojnie:
– Nie, w tej sytuacji nikt stąd nie ucieknie.
Przebywający w Grand Hotelu związkowcy znaleźli się w potrzasku. Według relacji Krzysztofa Czabańskiego w hotelowym barze przebywali wtedy między innymi: Krzysztof Wyszkowski, Jan Strzelecki i Tadeusz Mazowiecki. „Błyskawicznie znaleźliśmy się na górze – wspominał Czabański. – Widok z okna na plażę nie był zachęcający: łokieć przy łokciu stali milicjanci uzbrojeni po zęby, w hełmach i z wielkimi tarczami”. Hotel był otoczony podwójnym kordonem. Zdaniem Czabańskiego w tej dramatycznej chwili ludzie zastanawiali się tylko nad jednym: ci za oknem to Polacy czy Rosjanie?
Nieco inaczej wspomina tamtą atmosferę hotelowa recepcjonistka Bożena Murawska:
Niektórzy członkowie «Solidarności» zauważyli, że hotel został otoczony. Jeden z nich z telefonu przy recepcji zadzwonił do baru nocnego i opowiadał to komuś ze śmiechem i rozbawieniem. Nikt się tym nie przejął. Bawiono się nadal”.
Jak dodaje Lech Dymarski:
Wróciłem do baru gdzie była jeszcze grupa naszych i zanim zdążyłem potwierdzić informację na ucho Tadeuszowi Mazowieckiemu (który wpierw zareagował słowami: «Co pan powie... a dużo ich jest?»), siedząca przy barze nocna niewiasta przestała chichotać, wypuściła kieliszek z okrzykiem: «O Jezu!» i uciekła. W ciągu minut na sali została tylko «Solidarność» – nocny element rutynowo zbiegł. W tym czasie powoli, nierówno wygasała orkiestra, ale po krótkim czasie jej trzeźwy lider zarządził: – Grać, jakby się nic nie stało!” Atmosfera panująca w hotelowym barze zaczynała przypominać ostatnie chwile rejsu „Titanica”.
Polecamy e-book Tomasza Leszkowicza – „Oblicza propagandy PRL”:
Książka dostępna również jako audiobook!
Tadeusz Mazowiecki wspominał:
Upływały minuty a wraz z nimi oswojenie się z sytuacją, która ma nastąpić; takie, jakie następuje w tej krótkiej chwili, kiedy mysz widzi czającego się kota. Do mojego pokoju przyszło kilkanaście osób. […] Siedzieliśmy czekając na rozwój wypadków. Od czasu do czasu podchodziłem do okna”.
W hotelu znalazł się także Karol Modzelewski, który wspominał po latach:
Ledwie wszedłem do pokoju, ujrzałem przez okno, jak podjeżdżają nyski i wzdłuż ulicy ustawiają się rzędem milicjanci w mundurach «moro», kaskach i z pistoletami maszynowymi. Rzuciłem się na korytarz, skąd okna wychodziły na plażę, ale tam też zobaczyłem funkcjonariuszy rozstawionych co metr i przytupujących z zimna na śniegu. Zrezygnowany, zajrzałem piętro wyżej do obszernego pokoju Tadeusza Mazowieckiego. Zastałem tam poza gospodarzem spore grono kolegów, którzy z powagą dyskutowali, co też może oznaczać otoczenie hotelu przez ZOMO. Zapytałem, czy ktoś chce wziąć prysznic. Spojrzeli na mnie okrągłymi ze zdumienia oczami i zaprzeczyli. «To może ja» – powiedziałem i wszedłem do łazienki. Nie zachowałem się ładnie wobec kolegów. Z nich wszystkich tylko ja znałem regulamin więzienny i wiedziałem, że łaźnia jest raz na tydzień. Zdążyłem wziąć prysznic, zanim do pokoju weszło ZOMO. Na nową, a w moim życiu właściwie nie nową drogę, wyruszyłem czysty i odświeżony podczas gdy koledzy skuci jak ja, siedzieli w «budzie» uznojeni jak po młócce. Pocieszałem się, że wszyscy i tak nie zmieściliby się pod prysznicem, a stary więzień ma więcej praw niż nowicjusze”.
Milicjanci i esbecy znali rozkład pomieszczeń. Wiedzieli, kto i w jakim pokoju był zakwaterowany. Do zatrzymania każdego członka „krajówki” wyznaczono po trzech funkcjonariuszy: esbeka w cywilnym ubraniu i dwóch umundurowanych milicjantów. „Gdy będące w pokoju osoby nie chciały otworzyć drzwi, zagrożono im, że zostaną wyważone. Wtedy to bez oporu drzwi otwierano” – czytamy w raporcie SB. Jak wspominał Tadeusz Mazowiecki:
Po trzeciej nastąpiło krótkie ostre pukanie w drzwi pokoju i bez czekania na odpowiedź – wejście. Nie umiem już odtworzyć sobie, ilu ich było. W każdym razie w pokoju zaroiło się od umundurowanych, uzbrojonych ludzi, którzy objęli nas kołem i otoczyli. Zjawiło się też kilku cywilnych, z których jeden robił wrażenie wydającego polecenia. Wykonywane czynności wydawały się absurdalne i gdyby nie cała groza sytuacji byłyby śmieszne: otwieranie szafy, szuflad, balkonu, zaglądanie pod łóżka. Padło nawet bodajże pytanie, czy nie ma ktoś broni. Pytań i słów było w ogóle niewiele. Żadnego wyjaśnienia.
Po ustaleniu personaliów zatrzymanych osób, esbecy i milicjanci rozpoczęli aresztowania. Tadeusz Mazowiecki wspominał dalej:
Założono mi kajdanki, a gruby, wysoki, barczysty milicjant wziął moją torbę i lekko jakby za rękę mnie podtrzymując, skierował na korytarz ku wyjściu. Tu stali jeden przy drugim uzbrojeni w hełmy wraz z zasłonami, pałki i broń. Im bliżej schodów, tym było ich coraz więcej, coraz gęściej. Szedłem tym szpalerem równo i spokojnie, czułem na sobie ich wzrok. Na dole drzwi «Grand Hotelu» były otwarte; za nimi jako przedłużenie szpaleru, którym mnie prowadzono, widać było zbitych w gromadę, jeden przy drugim, ludzi w hełmach, pośrodku zostawiona droga wolna.
Aresztowanych działaczy wprowadzano do samochodów i przewieziono na komendę MO przy ulicy Kurkowej. Tam umieszczono ich w obszernej piwnicy. Henryk Wujec wspomina to następująco:
Siedzieliśmy pod ścianami ponurzy, nie wiedząc, co się stanie. W którymś momencie przeszył mnie dreszcz: zobaczyłem sprowadzanego, skutego Mazowieckiego. To przekraczało moją wyobraźnię, wielokrotnie byliśmy zatrzymywani, wsadzani na tzw. dołki, skuci – wiadomo ekstrema, ale Mazowiecki! To prawie tak, jakbym zobaczył Prymasa w kajdankach.
Nocna łapanka była traumą dla wielu internowanych. Zaskoczeniu towarzyszył lęk o własne życie. Jak wspominał Arkadiusz Rybicki:
Atomsfera w budzie była katastroficzna, siedzieliśmy w ciemnościach. Starsi działacze «Solidarności» snuli przypuszczenia: – Do Rosji nas wywiozą! Ktoś próbował przez szparę w wywietrzniku na dachu ciężarówki odczytać kierunek na podstawie położenia gwiazd. Stanęliśmy w lesie. – Będą nas rozwalać! – rozległ się głos. Wtedy w pełni dotarło do mnie, w jakiej jesteśmy sytuacji. Ale samochody ruszyły w drogę. Przypominając sobie lektury opisujące okupację, poszukałem kartki papieru i długopisu. Napisałem: «Dnia 12 grudnia 1981 roku następujące osoby zostały aresztowane i wywiezione w nieznanym kierunku», po czym następowała lista imion i nazwisk. Po ciemku pisanie szło opornie i trwało długo. Robienie listy wyczytywanie nazwisk wzmagało uczucie niepokoju wśród siedzących w więźniarce. Ustaliliśmy, że jak będą nas prowadzić na rozwałkę, ja postaram się wyrzucić gdzieś zwinięty w kulkę papier, na pewno ktoś kiedyś znajdzie listę nazwisk….
Lista okazała się zupełnie niepotrzebna, gdyż ciężarówka zawiozła Rybickiego i jego kolegów do ośrodka internowania w Strzebielinku koło Wejherowa.
Podobne skojarzenia miał Andrzej Drzycimski. Wiozący go samochód wyjechał z Gdańska, minął Gdynię i pojechał w stronę Wejherowa:
W pewnym momencie zobaczyłem, że mijamy Piaśnicę. No i zrobiło mi się gorąco”. Po jakimś czasie samochód zatrzymał się, a prowadzący go funkcjonariusze kazali mu wyjść na zewnątrz. Zdezorientowany działacz w myślach przygotowywał się na najgorsze. Jak wspomina: „Stałem pod tą nyską a dowódca tego zomowskiego patrolu mówi do mnie: «Pchać, pchać… Musimy wyjechać z zaspy». W tym momencie pomyślałem, że narodziłem się po raz drugi.
Dodajmy, że nawet tak doświadczony działacz opozycyjny jak Jacek Kuroń, spodziewał się tamtej nocy, że zostanie zastrzelony.
Pomimo skrupulatnego planowania całej akcji, nie obyło się bez nieprzewidzianych trudności. Wskutek przerwania łączności telefonicznej (operacja „Azalia”) kierujący obławą w Grand Hotelu mjr Sobański nie otrzymał rozkazu od płk. Paszkiewicza. Jego ludzie czekali i marzli w trzaskającym mrozie. W końcu zniecierpliwiony Sobański samowolnie podjął decyzję o rozpoczęciu akcji. Sytuację dodatkowo komplikował fakt, że – jak raportował mjr Kazimierz Kaziszyn – personel hotelowy starał się ukryć niektóre osoby. W efekcie, funkcjonariusze zmuszeni byli przetrząsać ogromny hotel pokój po pokoju. Wydłużyło to całą operację do godziny 5.15. Z zachowanych dokumentów wynika, że podczas akcji w Grand Hotelu zatrzymano aż dwadzieścia sześć osób, wobec których w momencie aresztowania nie podjęto jeszcze decyzji o internowaniu. Na liście tej figurowali, między innymi, faktycznie później internowani: Krzysztof Czabański, Tadeusz Chmielewski, Tadeusz Mazowiecki, Bogdan Szybalski i Krzysztof Wyszkowski. Oznacza to, że wykaz osób przeznaczonych do internowania modyfikowano już po rozpoczęciu pierwszych aresztowań.
Polecamy e-book Pawła Sztamy pt. „Inteligenci w bezpiece: Brystygier, Humer, Różański”:
Jakie były rezultaty nocnych łowów? W esbeckich dokumentach są na ten temat pewne rozbieżności. Z podsumowania operacji „Mewa”, sporządzonego przez mjr Kaziszyna wynika, że aresztowano zaledwie trzydzieści siedem osób spośród stu czternastu figurujących na wykazie przeznaczonych do internowania. Raporty mjr Romana Guzikowskiego wspominają zaś o pięćdziesięciu dwóch zatrzymanych osobach, z których zwolniono dziesięć, a czterdzieści dwie internowano. Widać w tym wszystkim sporo zamieszania. Obławę na członków „krajówki” trudno uznać za zwycięstwo bezpieki i dowód jej skuteczności. Tym bardziej, że niezadowalające okazały się też wyniki prowadzonej równolegle do „Mewy” operacji „Jodła”. W marcu 1982 r. mjr Kazimierz Kaziszyn raportował:
W czasie tej akcji nie zatrzymano czołowych działaczy antysocjalistycznych, którzy od początku powstania «opozycji» na naszym terenie byli aktywnie zaangażowani w organizowaniu nielegalnych związków i organizacji, np. Bogdan Borusewicz, [Aleksander] Hall i [Bogdan] Lis.
Warto zwrócić uwagę, że dokumenty MSW zawierają niekiedy sprzeczne ze sobą informacje. W meldunku opracowanym przez Zespół Informacyjno-Dokumentacyjny Sztabu MSW zanotowano na przykład, że 13 grudnia 1981 r. do godziny 22.00 zatrzymano 135 osób „z kierownictwa KK NSZZ «Solidarność»”. W świetle przytoczonych wyżej danych było to po prostu niemożliwe, tym bardziej, że Komisja Krajowa liczyła tylko 106 członków. Trudno stwierdzić, czy zawarta w meldunku błędna informacja wynikała ze zwykłej pomyłki, czy była przykładem celowej manipulacji i chęci podkoloryzowania sprawozdania.
Rozbieżności w esbeckich raportach nie zmieniają faktu, że skala użytych sił i środków okazała się niewspółmierna do realnych efektów działań MSW. Już 13 grudnia 1981 r. o godzinie 3.30 gen. Władysław Ciastoń wysłał do podległych sobie komendantów wojewódzkich MO następujące polecenie:
W związku z tym, że wielu przewidzianych w operacji «Jodła» członków KK i innych działaczy przebywających w Gdańsku nie udało się dotychczas zatrzymać, należy podjąć działania w celu zatrzymania ich w rejonie miejsca zamieszkania.
Polowanie na „ekstremę” trwało więc nadal. Oficjalnie kierownictwo MSW starało się nie okazywać niezadowolenia. Gen. Czesław Kiszczak podziękował nawet swoim podwładnym z wykonaną pracę, stwierdzając:
Funkcjonariusze i żołnierze! Zadania jakie przypadły dotychczas organom resortu spraw wewnętrznych w warunkach stanu wojennego wykonaliście wzorowo. Dziękuję Wam za to ze szczerego serca w imieniu kierownictwa resortu.
Mimo zaskoczenia wprowadzeniem stanu wojennego, część działaczy „Solidarności” zdołała uniknąć aresztowania i przeszła do podziemia. Jak wspomina Bogdan Lis:
Co jakiś czas zmieniałem nazwisko, a także pseudonim, którym posługiwałem się wewnątrz struktur podziemnej «Solidarności». Zasadą była też zmiana – co 2-3 tygodnie lokalu, w którym się ukrywałem. Mieszkania te, wyszukiwane przez osoby współpracujące ze mną, były wcześniej sprawdzane. Ważne było na przykład, by wcześniej nikt tam nie prowadził żadnej działalności, by właściciel mieszkania nie był wcześniej aktywnym działaczem «Solidarności» itp. Lokale takie służyły tylko do czasowego zamieszkiwania w nich osób ukrywających się. Mieszkania kontaktowe lub lokale, w których odbywały się spotkania, stanowiła inna grupa mieszkań lub domów jednorodzinnych i tam nigdy nie zostawałem na noc.
Do końca 1981 r. aresztowania uniknęło dwudziestu siedmiu członków „krajówki”. Tym samym, na wolności przebywało przeszło 25 proc. składu osobowego kierownictwa „Solidarności”. Wśród ukrywających się działaczy znalazło się też trzech członków prezydium KK: Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk i Andrzej Konarski. Aresztowania uniknęli przede wszystkim ci działacze, którzy nocą z 12 na 13 grudnia 1981 r. zrezygnowali z noclegu w trójmiejskich hotelach i od razu rozjechali się do swoich regionów. Część z nich w ostatniej chwili dostała „cynk” o szykującej się obławie. Zbigniew Bujak i Władysław Frasyniuk nie wrócili do Grand Hotelu. Z kolei Eugeniusz Szumiejko i Andrzej Konarski wymknęli się z kotła zastawionego pod Monopolem. Bardzo ciekawy był przypadek Zbigniewa Romaszewskiego, który do godziny 5.00 spokojnie przesiedział na dworcu w Gdyni. Następnie wsiadł do pociągu jadącego do Warszawy. Po drodze ze zdziwieniem spostrzegł, że „ani w Sopocie, ani w Gdańsku moi koledzy nie wsiadali do pociągu”. W jednym z przedziałów natknął się natomiast na Jana Olszewskiego i Władysława Siłę-Nowickiego. „Jak to, to pan nic nie wie? – wrzasnął Siła. – Wszyscy są zaaresztowani, tylko nas wypuścili” – wspominał po latach Romaszewski, który tuż przed Warszawą wyskoczył z pociągu.
Historycy i publicyści od lat zastanawiają się, czy dramatyczne wydarzenia pierwszej nocy stanu wojennego mogły potoczyć się inaczej. Jak pisze Andrzej Friszke:
Gdyby przywódcy Związku wiedzieli, że 13 grudnia będzie wprowadzony stan wojenny, to być może jedynym sposobem, by do tego nie dopuścić, byłoby ogłoszenie – najpóźniej po południu 11 grudnia – strajku generalnego. W praktyce mógłby się on rozpocząć dopiero w poniedziałek, a więc już po wprowadzeniu stanu wojennego. A na «Solidarności» ciążyłaby odpowiedzialność za rozpoczęcie konfrontacji. Z pewnością jednak od poniedziałku opór byłby dużo większy. SB wielu przywódców nie zdołałaby ująć. Oznaczałoby to perspektywę obrony wielu zakładów i zniweczyło plan wprowadzenia stanu wojennego z zaskoczenia. Z pewnością polałaby się krew, ale ostatecznie «Solidarność» takiego starcia wygrać nie mogła.
Zarysowany wyżej scenariusz znacznie różni się od faktycznego przebiegu wydarzeń. Nie jest to jednak wizja optymistyczna.
Zapisz się za darmo do naszego cotygodniowego newslettera!
Internowanie
Aresztowanych działaczy „Solidarności” przewieziono do ośrodków internowania. W całym kraju było ich około pięćdziesięciu. Wciąż nie sporządzono kompletnej listy osób internowanych w skali całej Polski. Z dotychczasowych ustaleń wynika, że w samym województwie gdańskim internowano 373 osoby. Większość z nich osadzono w obozie w Strzebielinku. Gorliwi funkcjonariusze MSW przekroczyli początkowe założenia planu „Jodła” i do 22 grudnia 1981 r. internowali ponad 5 tys. ludzi. Według powszechnie przyjętych szacunków, w okresie całego stanu wojennego internowano około 10 tys. osób. Zamykano nie tylko działaczy związkowych. Wśród pensjonariuszy „internatów” znaleźli się również pospolici przestępcy, a nawet kilkudziesięciu byłych prominentów, z Edwardem Gierkiem na czele.
Czas internowania bywał bardzo różny. Dla przykładu, kierowcę i asystenta Lecha Wałęsy, Mieczysława Wachowskiego, zwolniono już 13 grudnia 1981 r. o godzinie 14.00. Jak wspominała Anna Walentynowicz, Wachowski tłumaczył później, że wypuszczono go, aby… zabrał ręcznik i szczoteczkę do zębów przewodniczącego „Solidarności”. Dla odmiany, jednym z najdłużej internowanych działaczy związkowych był Andrzej Gwiazda, który wraz ze swoją żoną Joanną został aresztowany we własnym mieszkaniu. W sumie w „internatach” Gwiazda spędził ponad rok, po czym przeniesiono go do Centralnego Aresztu Śledczego, z którego wyszedł dopiero w sierpniu 1984 r. W jednym z wywiadów zwrócił on uwagę na pewien interesujący szczegół, który niekiedy zdaje się umykać historykom:
Dla mnie osobiście aresztowanie to po raz pierwszy od 16 miesięcy zdjęcie jarzma odpowiedzialności za każdą decyzję, każde słowo, każdy gest. To po raz pierwszy od dwóch lat możliwość wyspania się do oporu i posiłek trzy razy dziennie, do syta, gdyż kolegom nie smakowało i jedzenia był nadmiar.
Podobne zachowanie zauważył u Janusza Onyszkiewicza Antoni Tokarczuk, który wspomina:
Zaimponował mi w tamtych godzinach Janusz Onyszkiewicz, który nie tracił czasu i zwinięty pod ścianą ze stoickim spokojem przysypiał, wykorzystując nocne godziny zgodnie z ich przeznaczeniem.
Andrzej Gwiazda zwraca też uwagę, że z czasem reżim obozowy wyraźnie zelżał, co było efektem zarówno skutecznych protestów samych internowanych, jak i wizyt przedstawicieli Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Mimo to spokój ducha w tak ekstremalnej sytuacji potrafiły zachować tylko osoby wyjątkowo silne psychicznie, lub zahartowane wcześniejszymi aresztowaniami.
Wielu internowanych załamywało się. Szczególnie bolesne były rozstania z rodzinami, a zwłaszcza z małymi dziećmi. Bezpieka wykorzystywała wszelkie możliwe środki, aby złamać ducha internowanych. Na podstawie zachowanych zapisów ewidencyjnych możemy stwierdzić, że co najmniej czterdziestu internowanych działaczy „Solidarności” z województwa gdańskiego zostało zarejestrowanych w charakterze tajnych współpracowników SB. Większość (dwadzieścia siedem osób) podpisała deklarację współpracy w „internacie” lub już po jego opuszczeniu. Wśród aresztowanych znaleźli się także byli TW oraz kilku aktualnych współpracowników. Zamknięto ich zapewne w nadziei na dalszą współpracę, albo zwyczajnie kazano im donosić na współwięźniów. Trudno powiedzieć, czy rzeczywiście donosili, czy tylko symulowali współpracę. Materiały archiwalne na ten temat zostały zniszczone na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku.
Redakcja: Mateusz Balcerkiewicz