Podwójna gra Erdoğana?
Ten tekst jest fragmentem książki Marka Leonarda „Wiek nie-pokoju. Współzależność jako źródło konfliktu”.
Prezydent Recep Tayyip Erdoğan nie jest typem człowieka, który lubi się płaszczyć. Urodził się w ubogiej rodzinie jako jedno z pięciorga dzieci, a jego sposób bycia i osobowość nasuwają skojarzenia z ulicznym zabijaką. Kiedy był w wieku szkolnym, sprzedawał na ulicach lemoniadę i bułki sezamowe, a później, żeby zarobić na studia z zarządzania biznesem, grał półzawodowo w piłkę nożną. Kiedy rozpoczął działalność polityczną, jako islamista regularnie doświadczał prześladowań. Kiedyś stracił pracę w Zarządzie Transportu w Stambule za to, że nie zgodził się zgolić wąsów, jak polecił mu jego szef, zwolennik świeckości. W 1998 roku Erdoğan trafił nawet do więzienia pod zarzutem podżegania do nienawiści religijnej po tym, jak publicznie odczytał wiersz religijny, który zawierał słowa: „[…] meczety to nasze koszary, [ich – przyp. tłum.] kopuły to nasze hełmy, minarety to nasze bagnety, a wierni to nasi żołnierze…”. Na arenie międzynarodowej prezydent Turcji zyskał reputację samca alfa, który nie boi się wszczynać bójek zarówno z przyjaciółmi, jak i z wrogami.
Kiedy poszedłem się z nim spotkać – w okazałym kompleksie prezydenckim z tysiącem pomieszczeń, który dla siebie wybudował, podobno za kwotę 615 milionów dolarów – Erdoğan emanował pewnością siebie i traktował mnie z uprzejmością i wdziękiem sułtana przyjmującego hołd od zagranicznego gościa. Był dowcipny i asertywny, atakował Europę za jej stosunek do muzułmanów, a Stany Zjednoczone za błędy popełnione w Syrii i snuł opowieści o spotkaniach z Nicolasem Sarkozym i jego żoną Carlą Bruni.
Jednego tematu starał się jednak unikać: swoich relacji z prezydentem Rosji Władimirem Putinem. Zanim wyszedłem, wręczył mi krawat ze swoimi inicjałami i poprosił fotografa o zrobienie zdjęcia, na którym ściskamy sobie dłonie. Kiedy później mi je przysłano, nie uszło mojej uwadze, że celowo zrobiono je pod takim kątem, aby prezydent wyglądał na nim tak, jak gdyby górował nade mną wzrostem. Złociste tło fotografii stanowił widok „sułtańskiego pałacu” Erdoğana.
Putin nie był przedmiotem naszej dyskusji między innymi dlatego, że kilka dni przed spotkaniem – dosłownie w tym samym tygodniu – okoliczności zmusiły prezydenta Turcji do okazania czegoś, z czym zazwyczaj się nie obnosił: pokory i skruchy. Wydał bowiem oświadczenie, w którym przepraszał prezydenta Rosji. Tłem był długotrwały spór między Ankarą a Moskwą dotyczący wojny domowej w Syrii. Dwóch przywódców twardzieli znalazło się po przeciwnych stronach barykady: Putin wspierał prezydenta Asada, a Erdoğan różne grupy rebeliantów, które próbowały go obalić. Rosyjskie zaangażowanie militarne w Syrii rosło, aż w końcu rozpoczęły się bombardowania oddziałów rebeliantów tuż przy granicy z Turcją – ucierpiało między innymi kilka ugrupowań turkmeńskich, które wspierała Ankara. Tureckie wojsko wielokrotnie protestowało przeciwko tym działaniom – na próżno.
W końcu Erdoğan stracił cierpliwość i w listopadzie 2015 roku wydał rozkaz zestrzelenia rosyjskiego myśliwca Su-24M, który naruszył turecką przestrzeń powietrzną. Zdjęcie strąconego samolotu momentalnie rozeszło się po sieci. Rosyjskie media i internet huczały od wezwań do odwetu. Protestujący obrzucili turecką ambasadę w Moskwie kamieniami i jajkami. Gospodarz głównego rosyjskiego programu politycznego porównał zestrzelenie samolotu do zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda w 1914 roku – incydent ten doprowadził do wybuchu I wojny światowej. Jak zatem uznawany za „jastrzębia” przywódca Rosji, Władimir Putin, zareagował na okrzyki bojowe swojego ludu?
Podpisał dekret, który wstrzymywał import tureckich owoców i warzyw, zakazywał lotów czarterowych i sprzedaży zorganizowanych wyjazdów wakacyjnych do Turcji oraz likwidował ruch bezwizowy pomiędzy nią a Rosją.
Kiedy w sierpniu 2016 roku spotkałem się z prezydentem Erdoğanem, dowiedziałem się, że kontratak Władimira Putina przyniósł efekty. Sankcje okazały się brutalnie skuteczne. W 2014 roku Turcję odwiedziło 3,3 miliona Rosjan; oficjalne dane opublikowane w czerwcu 2016 roku wykazały, że liczba rosyjskich turystów spadła o 92 procent. Rosja stanowiła również główny rynek zbytu dla tureckich towarów – od warzyw, przez odzież, po materiały budowlane – a za sprawą działających tam tureckich pracowników i drobnych przedsiębiorców do Turcji nieprzerwanie płynął strumień pieniędzy. W ciągu pierwszych czterech miesięcy 2016 roku dwustronna wymiana handlowa spadła do 45 procent w stosunku do poziomu, jaki osiągnęła w tym samym okresie rok wcześniej. Szacuje się, że łączny koszt tureckich strat w turystyce, drobnym handlu i oficjalnym eksporcie – od rolnictwa i wyrobów stalowych po tekstylia – wyniósł około 14–15 miliardów dolarów. Dlatego też Erdoğan, choć to do niego niepodobne, zwrócił się do Moskwy z przeprosinami za strącenie samolotu i z prośbą o poprawienie stosunków.
Putin nie waha się stosować siły militarnej. Wysyłał już wojska i broń do Czeczenii, Gruzji, na Ukrainę, do Syrii i Libii. Ale w konflikcie z Turcją pokazał, że najważniejszym polem bitwy w starciu wielkich mocarstw nie będzie ani powietrze, ani ziemia. Będzie nim raczej wzajemnie powiązana infrastruktura gospodarki światowej: zakłócanie handlu i inwestycji, przepływu ludności, połączeń transportowych, prawa międzynarodowego i działania internetu. Oczywiście to, co zrobił, nie było wyłącznie rosyjską sztuczką. Putin doskonale wiedział, jak szkodliwe mogą być sankcje dla innych, ponieważ dwa lata wcześniej sam doświadczył skutków embarga nałożonego przez Unię Europejską i Stany Zjednoczone po tym, jak dokonał aneksji Krymu. Mógł wtedy przekonać się naocznie, jak każda z pięciu globalnych sieci, które miały zapewnić pokój, przemienia się w pole bitwy.