Pierwsze chwile Witolda Pileckiego w Auschwitz
Ciężarówki zatrzymały się przed stajniami. Więźniowie zostali zapędzeni do budynku ujeżdżalni, gdzie przebiegła ich rejestracja. Niemcy od razu pozbawili aresztowanych większości wartościowych przedmiotów. Potem przez dwa dni ponad tysiąc mężczyzn leżało pokotem na twardej ziemi. W tym czasie niewielka liczba osób została zwolniona lub wysłana do pracy w III Rzeszy. O świcie 21 września resztę znów załadowano na ciężarówki i przewieziono na dworzec kolejowy, gdzie na więźniów czekały już wagony towarowe. Witold trafił do jednego z nich razem z sześćdziesięcioma innymi osobami. Niemcy nie dali im nic do jedzenia ani picia, nawet wody. W każdym wagonie było jedno wiadro na nieczystości. W drodze wkrótce szybko zaczęło się z niego ulewać na podłogę pokrytą wapnem. Więźniowie otaczający Witolda wyglądali na nieobecnych. Miarowe kołysanie pociągu i ciepłe, cuchnące powietrze sprawiło, że wielu z nich po prostu zasnęło na podłodze lub w pozycji półleżącej, opierając się plecami o współpasażera. Kilku mężczyzn zerkało przez szczeliny w ścianach wagonu. Obserwowali okolicę, licząc, że się dowiedzą, gdzie zostali wysłani.
Pociąg zatrzymał się po zmroku. Najpierw usłyszeli dochodzące z zewnątrz pierwsze odgłosy: odsuwanie drzwi innych wagonów, a potem krzyki, wrzaski i ujadanie psów. Za chwilę również w wagonie Witolda zapanowało poruszenie. Drzwi zostały otwarte. Oślepiło ich jaskrawe światło. Krzyki: „Heraus! Rrraus! Rrraus! – padały wrzaski i kolby esesmanów na ramiona, plecy, głowy kolegów” – wspominał Witold. Więźniowie przesuwali się w kierunku krawędzi wagonu i zeskakiwali lub zsuwali się na ziemię. Witold z trudem utrzymywał równowagę pod ich naporem. Gdy stanął nad krawędzią, oświetlił go wielki reflektor. Zdążył zerknąć na nocne niebo i uświadomić sobie, że mży. A potem wpadł w tłum. Opadł na kamienie przy torach, potknął się, gdy pałka zaświstała nad jego głową. Ludzie uzbrojeni w kije okładali tych, którzy przewrócili się na ziemię, wyciągali maruderów z wagonów. Pochwyciły go czyjeś ręce. Wyrwał się i dołączył do pozostałych, potykając się i grzęznąc w błocie podczas biegu.
Kolumny więźniów pilnowali strażnicy w mundurach SS. Palili papierosy i śmiali się do siebie. W pewnej chwili jeden z nich kazał jakiemuś przypadkowemu nieszczęśnikowi pobiec do słupa znajdującego się obok drogi. Zdezorientowany mężczyzna wykonał rozkaz, a po chwili strażnicy puścili za nim serię z karabinu i zabili go na miejscu. Kolumna stanęła. Strażnicy wyciągnęli z tłumu na chybił trafił dziesięciu ludzi i też od razu ich rozstrzelali. Jeden z Niemców zaraz wyjaśnił wstrząśniętym mężczyznom, że tak wygląda zbiorowa odpowiedzialność za próbę „ucieczki”. Kolumna podjęła przerwany marsz. Więźniowie w ostatnich rzędach ciągnęli ciała zabitych. Psy esesmanów wściekle ujadały, doskakując do tych, którzy choćby tylko trochę odstawali.
Witold był tak oszołomiony chaosem, że w ciemności ledwo zdawał sobie sprawę z tego, że poruszali się wzdłuż płotu z drutu kolczastego, a potem przekroczyli bramę zwieńczoną napisem głoszącym: Arbeit macht frei. Praca czyni wolnym. Za bramą majaczyły rzędy ceglanych bloków z pustymi i ciemnymi oknami. Kolumna dotarła w końcu do jasno oświetlonego placu apelowego, na którym czekała już grupa mężczyzn w pasiastych drelichach i z pałkami w dłoniach. Mieli na sobie kurtki z napisem kapo na rękawach. W charakterystycznych czapkach bez daszków niektórym więźniom przypominali marynarzy. Ustawili więźniów w rzędach po dziesięciu, przy okazji obszukując ich i zabierając zegarki, pierścionki i inne przedmioty uznane za wartościowe.
Jeden z uczestniczących w tym procederze kapo zapytał stojącego przed Witoldem mężczyznę, czym się zajmuje. Ten odpowiedział, że jest sędzią. Wtedy kapo wydał z siebie okrzyk triumfu i uderzył go drągiem tak, że człowiek padł na ziemię. Szybko dołączyli do niego pozostali kapo, kopiąc więźnia po głowie, w krocze, zupełnie bez patrzenia. Wkrótce z nieszczęśnika została tylko krwawa miazga. Prowodyr całego zajścia, kapo w poplamionym krwią ubraniu, zwrócił się następnie do tłumu przerażonych więźniów, oświadczając: Hier ist K.L. Auschwitz – mein lieber Mann !
Kapo wybierali z grupy więźniów lekarzy, prawników, profesorów i wszystkich Żydów. Oddzielali ich od reszty i bili bez opamiętania. Witold po jakimś czasie zrozumiał, że oprawcy świadomie koncentrują się na osobach wykształconych. To miało sens, biorąc pod uwagę jasno zadeklarowany przez Niemców cel, jakim było zredukowanie polskiego społeczeństwa do zwykłej siły roboczej.
Ten, kto padł na ziemię, był bezceremonialnie przeciągany na koniec któregoś z rzędów stojących więźniów. Zanim rozległ się dźwięk uderzeń w kawałek metalu, który pełnił funkcję gongu, oznaczający rozpoczęcie apelu, na placu wznosiło się już kilka stosów ciał. SS-Obersturmführer Fritz Seidler, trzydziestotrzyletni mężczyzna spod Lipska, który w cywilu był budowlańcem, zwrócił się do przybyszów z podwyższenia przy placu apelowym. „Niech nikt z was nie sądzi, że kiedykolwiek wyjdzie stąd żyw... porcja jest tak obliczona, że żyć tu będziecie sześć tygodni; kto będzie żył dłużej… znaczy, że kradnie, a kto kradnie, znajdzie się w S.K. – gdzie żyje się naprawdę krótko”.
Po tej przemowie na więźniów spadały kolejne ciosy, a grupy liczące około stu mężczyzn były odprowadzane do jednopiętrowego budynku przy placu apelowym. Kazano im się rozebrać i umieścić swoje rzeczy w workach stojących przed wejściem. Posiadane jedzenie każdy po kolei miał odkładać do stojących obok taczek. Kiedy nadeszła kolej Witolda, ten znalazł w kieszeni kawałek chleba i oddał go, zupełnie się nie zastanawiając nad tym, co robi.
Wewnątrz budynku w małej, bielonej sali utworzyła się kolejka nagich więźniów czekających na odbiór numerów identyfikacyjnych. Witold otrzymał numer 4859. W sąsiednim pomieszczeniu grupka fryzjerów zajmowała się goleniem tępymi ostrzami głów, pach i okolic genitaliów siedzącym na niskich ławach mężczyznom. Czerwoną podrażnioną skórę pobieżnie dezynfekowano. Dalej była łaźnia. Witold wspomina, że dostał cios w twarz od kapo, ponieważ – jak twierdził ów mężczyzna – trzymał kawałek materiału z numerem identyfikacyjnym w ręku, a nie w ustach, jak powinien. Stracił wtedy dwa zęby, plując krwią. Żydzi – rozpoznawani po tym, że byli obrzezani – stawali się w takiej sytuacji natychmiast pierwszymi celami agresji. Bito ich z furią i wściekłością, a potem nieprzytomnych układano w stosy na gładkiej podłodze. W kolejnym pomieszczeniu za łaźnią Witold otrzymał niebiesko-białe więzienne drelichy zapinane pod szyję, spodnie i parę spadających z nóg drewniaków. Niektórzy więźniowie dostawali też czapkę.
Gdy opuszczał budynek łaźni, zaczynało robić się już jaśniej. W szarówce przedświtu można było przyjrzeć się placowi apelowemu, który znajdował się na nieznacznie opadającym terenie. W jednym z narożników zbierała się woda, tworząc sporych rozmiarów szarą, błotnistą kałużę. Budynki na obrzeżach kwadratu placu miały dwuspadowe dachy. Na ogół tynkowano je na biało, chociaż na niektórych pozostawiono gołe ściany z czerwonej cegły. Dwie strony kwadratowego placu były otwarte. Z jednej znajdowało się pole, przez które w takich trudnych warunkach się przedzierali, a z drugiej strony droga i szpaler drzew, który musiał oznaczać bliski brzeg rzeki. Ogrodzenie wokół obozu zabezpieczono drutem kolczastym. W równych odstępach na całej długości ogrodzenia wznosiły się wieżyczki strażnicze.
Więźniów ponownie ustawiono w szeregach, po czym każdego z nich przydzielono do konkretnego bloku, na parter lub piętro. Szalejący kapo wciąż rozdawali razy na prawo i lewo, jednak w świetle poranka nie wyglądali już tak strasznie jak w nocy. Więźniowie zaś z wielkim trudem rozpoznawali towarzyszy niedoli z pociągu. Ludzie wyglądali inaczej: pozbawieni cywilnych ubrań, ostrzyżeni na krótko, w niedopasowanych pasiakach lub starych mundurach.
Ten tekst jest fragmentem książki Jacka Fairweathera „Ochotnik. Prawdziwa historia tajnej misji Witolda Pileckiego”:
Witold trafił na pierwsze piętro bloku 17. Na powierzchni kilkuset metrów kwadratowych musiała się zmieścić setka mężczyzn. Nagie ściany, stare dachówki i słabe oświetlenie sprawiały, że blok przywodził na myśl utrzymany w surowym wiktoriańskim stylu internat poprawczaka. Kazano im przyszyć do pasiaków numery i czerwony trójkąt, który był symbolem ich statusu: więźniów politycznych. Wyczerpani nieszczęśnicy zalegli na rozłożonych na podłodze cienkich jutowych siennikach, licząc na choć trochę snu po tej ciężkiej nocy. Witold dzielił materac z dwoma mężczyznami. Musieli się ułożyć tak, żeby nie przeszkadzać sobie nawzajem, używając chodaków owiniętych w pasiaste koszule jako poduszek pod głowy. Okna bloku pozamykano, a na ścianach osadzała się wilgoć. Mężczyźni jęczeli, chrapali i przeklinali się nawzajem, próbując lepiej się ułożyć. Wstrząs związany z wydarzeniami kilku ostatnich godzin ustąpił miejsca odrętwieniu. Trafił do obozu. Dopiero teraz zaczynała się jego prawdziwa praca.
Wydawało mu się, że dopiero co zamknął oczy, gdy zabrzmiał gong na pobudkę. Po chwili do sali wpadł kapo bloku Alois Staller, bijąc brutalnie drągiem wszystkich tych, którzy nie zdążyli jeszcze wstać. Więźniowie pospiesznie układali sienniki w stos, chwytali za miski i czmychali na korytarz, podczas gdy Staller biegł do kolejnych pomieszczeń. Kapo wyganiał wszystkich z sal przy akompaniamencie stukotu drewnianych chodaków na schodach. Ubieranie kończono dopiero na zewnątrz.
Znad rzeki napłynęła mgła, otulając obóz mlecznobiałym całunem. Witold podążał za szarymi zjawami więźniów, którzy wzdłuż tylnej ściany budynku biegli w kierunku latryn, czyli długiego wąskiego i otwartego wykopu z jedną wzdłużnie ustawioną belką. Tam tworzyła się długa kolejka. Kapo odliczał dwudziestu ludzi i dawał każdej grupie kilka sekund. Utrzymanie higieny było obowiązkiem więźniów, ale ci nie mieli swobodnego dostępu do wody, bowiem na podwórku znajdowała się tylko jedna pompa, wokół której tłoczył się tłum ludzi. Witold walczył, żeby nabrać trochę niezbyt świeżej wody do miski, zanim na jakiś niewidzialny sygnał tłum rozproszył się na wszystkie strony niczym stado wystraszonych ptaków.
Potem wszyscy biegli znów z powrotem na blok, gdzie jeden z pomocników Stallera wydawał gorzki płyn, który uchodził za kawę. Ludzie wypijali tę lurę, po czym odkładali naczynia i wracali na zewnątrz, gdzie więźniowie z wcześniejszych transportów, wychudzeni, z szarymi twarzami zbierali się wokół nowych przybyszów, aby podpytać o to, co się dzieje na świecie. Ci nowi z kolei wypytywali, jak się żyje w obozie. Wszyscy więźniowie zgadzali się co do jednego – powtarzali, że trzeba mieć oczy dookoła głowy.
Za więźniami z budynku wypadł Staller. Pochodzący z Nadrenii blokowy przed wojną pracował na budowach. Miał trzydzieści pięć lat, długi, cienki nos i uszy odstające pod dziwnymi kątami. Ten komunistyczny aktywista został aresztowany w 1934 roku w swoim rodzinnym mieście za naklejanie antynazistowskich plakatów. Wysłano go do obozu na czas nieokreślony. „Więzień nierokujący resocjalizacji, którego należy uważać za wroga państwa” – brzmiała opinia szefa więzienia w raporcie odradzającym zwolnienie warunkowe.
Teraz jednak najmniejsza wola oporu tego człowieka przeciwko mechanizmowi nazistowskiej opresji całkowicie zniknęła. Staller został nagrodzony za swoją wiernopoddańczość stanowiskiem kapo w Auschwitz. Jego brat trafił do wojska. Zginął podczas kampanii wrześniowej w Polsce. Dlatego Staller z całego serca nienawidził Polaków. Obwiniał ich za rozpętanie wojny. Żądał, aby wszyscy nazywali go „Herr Kapo”, rozmawiając z nim, zdejmowali czapki i stawali na baczność. Więźniowie nazywali go „Krwawym Alojzem”.
Ludzie tacy jak kapo Staller odpowiadali za codzienne funkcjonowanie obozu. Za swoje „usługi” otrzymywali różne przywileje, na przykład dodatkowe racje żywnościowe. Byli zwalniani z ciężkiej pracy, pod warunkiem że na podległym im bloku panował ład i porządek. System dobrze się sprawdził w innych obozach koncentracyjnych, ale deklarowane przez Hitlera pragnienie zniszczenia wrogów rasy aryjskiej doprowadziło do zwiększenia i tak morderczej intensywności ciężkiej pracy i ćwiczeń na modłę wojskową, zarządzanych przez kapo z Auschwitz. Więźniowie, którzy byli księżmi lub Żydami – stanowiącymi wtedy w obozie niewielką grupę – trafiali od razu do specjalnej karnej kompanii, w której panowały najcięższe warunki.
Kapo nie mieli innego wyjścia, jak tylko stale udowadniać hitlerowcom swoją użyteczność i bezwzględność. „Jego [czyli kapo] zadaniem było dopilnowanie, żeby praca została wykonana… musiał więc bić swoich ludzi. Jeśli nie wywiązywał się należycie z obowiązków, przestawał być kapo i wracał do więźniów” – wyjaśniał później szef SS Heinrich Himmler. „Wiedział, że zatłuką go na śmierć pierwszej nocy po powrocie”. W Auschwitz kapo rekrutowano spośród więźniów niemieckich z wieloletnimi wyrokami, którzy znali już system obozów koncentracyjnych, ponieważ zostali przeniesieni z obozu Sachsenhausen pod Berlinem. Z kolei oni sami wybierali potem sobie pomocników spośród więźniów na bloku, zwykle Polaków z okolic, którzy znali język niemiecki.
Tamtego pamiętnego pierwszego ranka Staller nakazał więźniom ustawić się w rzędach po dziesięciu z najwyższymi na końcu każdego rzędu. Starsi więźniowie wiedzieli, o co chodzi, i odpowiednio pokierowali nowo przybyłymi, nazywanymi „zugangami”. Więźniowie musieli odliczać po niemiecku. Za błąd czekało ich bicie.
Staller wskazał Witolda i kilku innych więźniów, po czym wysłał ich na korytarz na piętrze bloku. Ustawił ich naprzeciwko ściany i kazał się pochylić. Każdy otrzymał „drągiem po pięć uderzeń”. Więźniowie mocno zaciskali zęby, żeby nie krzyczeć z bólu. Wyglądało na to, że cała grupka zdała ten „egzamin” blokowego celująco, ponieważ kapo wyjaśnił po chwili, że powierza im funkcje porządkowych na bloku, i obiecał, że dostaną własne pałki. A te uderzenia były tylko po to, żeby „wiedzieli, jak to smakuje, i (…) w ten sposób kij stosowali, dbając o czystość i porządek na bloku”.
Po tym nieoczekiwanym „awansie” Witold dołączył do towarzyszy na placu apelowym. Więźniowie z innych bloków też już ustawili się w równych rzędach. Rozległ się metaliczny brzęk od strony gongu zwisającego ze słupa na podwórku. Dopiero wtedy pojawili się pierwsi esesmani ubrani w zielone mundury i wysokie skórzane buty z cholewami za łydki. Dwukrotnie sprawdzono liczbę więźniów każdego bloku, a następnie dane te zostały podsumowane przez Niemca o twarzy dziecka, który dał się później poznać jako kat obozu SS-Hauptscharführer Gerhard Palitzsch. Na placu zebrało się pięć tysięcy ludzi, sądząc po numerze identyfikacyjnym Witolda. Ci, którzy zmarli tego dnia, leżeli teraz w stosach na końcach każdego rzędu. Więźniowie musieli stać na baczność do końca odliczania, a następnie na rozkaz jednocześnie zdjąć nakrycia głowy, jeśli je mieli, uderzając zarazem rękami w uda. Ten, kto nie miał żadnej czapki, musiał udawać, że ją zdejmuje. Część więźniów nie radziła sobie z taką synchronizacją, dlatego ćwiczenia te powtarzano wielokrotnie tak długo, aż zastępca komendanta SS-Hauptsturmführer Karl Fritzsch nie pokazał, że jest usatysfakcjonowany. Zwrócił się wtedy do więźniów chrapliwym głosem: „Waszą Polskę szlag trafił raz na zawsze. Polska jest martwa. Przyjechaliście tutaj, żeby się nauczyć pracować i naprawić krzywdy wyrządzone narodowi niemieckiemu. Kto nie będzie pracował, ma zawsze otwartą drogą do wolności… przez komin” – wskazał budynek za rzędami baraków.
– Popatrzcie, to jest krematorium. Wszyscy pójdziecie do krematorium. Trzy tysiące stopni ciepła. Komin to jedyna droga na wolność.
Po tym przemówieniu esesmani upatrzyli sobie ofiarę, którą kapo wywlekli z szeregu. Mężczyzna ten został na oczach więźniów zakatowany na śmierć. Kapo skakali po nim, bili go pałkami, aż przestał się ruszać. Wszystko to obserwowali ze swoich wieżyczek strażnicy z karabinami maszynowymi gotowymi do strzału. Władysław Bartoszewski wspomina: „Chcieli nas złamać, odczłowieczyć. Osiągnęli efekt, zaczęliśmy się bać”.