Pierwsza zbrodnia Kaliguli
Była już późna noc, kiedy roztrzęsiony Kaligula wrócił wraz z Helikonem do swej niewielkiej izdebki z jednym małym okienkiem. Rzucił się na miękkie łoże pokryte zieloną atłasową kapą. Oczy utkwił w znajdującej się przed nim ścianie ozdobionej marynistycznym freskiem z wizerunkiem Perseusza walczącego z morskim potworem Ketosem. Serce waliło mu jak młot, złowieszcze myśli przelatywały przez głowę.
– Co ja zrobiłem!! – rozpaczał. – Co ja najlepszego zrobiłem!!! Zabiłem princepsa! Zabiłem najwyższego kapłana! Bogowie nigdy mi tego nie przebaczą!
– Panie, jestem pewien, że twoi bogowie mają inne zmartwienia. – Helikon wzruszył ramionami, jakby powaga czynu nie robiła na nim żadnego wrażenia.
– „Śmierć zagląda przez wrota domu tego, a deszcze krwi skrapiają jego ściany”! – krzyknął Gajusz.
– Że też masz jeszcze siłę szukać cytatów z greckich tragedii… – rzekł kwaśno wyzwoleniec. – Nie ty pierwszy i nie ostatni przelałeś cudzą krew.
– Bogowie nigdy nie zapominają zbrodni! – zawołał Kaligula.
– W Rzymie morderstwo jest zwykłym narzędziem polityki. A mimo to bogowie z jakiegoś powodu właśnie to miasto sobie upodobali i nad nim roztoczyli opiekę. Widać, zbrodnie władców im niestraszne! – rzekł wyzwoleniec ze śmiechem.
– Bo składamy im ofiary! Dopełniamy pradawnych rytuałów, dzięki którym jeszcze się od nas nie odwrócili!
– A ja myślę, że bogowie cieszą się, że ukochany Tyberiusz wreszcie do nich dołączył – odparł Helikon. – Jeśli zostaniesz cesarzem, jego samego też ogłosisz bogiem, jak on uczynił bogiem Augusta. I każesz wybudować mu świątynię, tak jak Tyberiusz swemu poprzednikowi. Bogowie będą zachwyceni! Będziesz każdego ranka palił kadzidło przed jego posągiem, a raz w tygodniu składał ofiarę z dorodnego byczka! Potem będziesz wracał do swego pałacu i ku czci Tyberiusza posuwał jakąś zgrabną niewolnicę. Albo i dwie naraz, by tym większą miał Tyberiusz uciechę, spoglądając na ciebie z chmur.
– Tak! Trzeba zająć się tym natychmiast! – Kaligula nie zwrócił uwagi na kpinę, którą wyzwoleniec zakończył swą tyradę. – Jak tylko dotrę do Rzymu, poproszę babkę, żeby zapłaciła za wybudowanie świątyni! Nie można zwlekać!
Helikon podszedł do stolika, na którym stały szklany puchar i srebrny dzban z winem. Napełnił kielich do połowy i podał Kaliguli.
– Uspokój się, Gajuszu! Świątynia Augusta przy Vicus Tuscus wciąż jest w budowie, a ofiary ku czci swego poprzednika Tyberiusz nie złożył ani razu i nie sprowadziło to na niego boskich gromów ani klęsk! Bogowie nie znają pośpiechu. Ufundujesz nowe miejsce cesarskiego kultu we właściwym czasie…
– Nie, nie! Nie mogę tak długo czekać! Nie mógłbym usnąć! Muszę działać szybko, by czym prędzej zmyć winę!
Widząc daremność swych wysiłków uspokojenia Kaliguli, Helikon zmienił ton.
– Dobrze. Rzymscy bogowie są mi obcy, ty znasz ich lepiej. Jeśli uważasz, że należy ich szybko przebłagać, na pewno masz rację.
– Ale jak? Jaka ofiara zmaże ze mnie piętno królobójcy?
Wyzwoleniec zawahał się chwilę, po czym powiedział:
– Jest nieopodal słynna wyrocznia, czynna jeszcze w czasach, gdy rządzili tu Grecy… Może ona ci podpowie?
– Wyrocznia? Masz na myśli… Wyrocznię Śmierci?… Myślałem, że już od kilkudziesięciu lat jest zamknięta!
– Oficjalnie tak, ale dawni kapłani wciąż odprawiają tam modły.
– Zaprowadzisz mnie do niej?
– Daj mi, panie, dzień lub dwa. Coś wymyślę.
Helikon dotrzymał słowa i następnego dnia o umówionej porze przemknęli chyłkiem przez Lukullusowe ogrody w stronę muru okalającego rezydencję. Szli tak ostrożnie, by nawet żwirek chrzęszczący pod ich stopami nie zaalarmował strażników. Wreszcie dotarli do granic posiadłości. Sobie tylko znanym sposobem wyzwoleniec sprawił, że akurat żaden z pretorianów nie strzegł bocznej furty pozwalającej się wydostać na zewnątrz. Gajusz był podekscytowany – pierwszy raz od kilku lat samowolnie opuszczał miejsce, w którym z rozkazu Tyberiusza powinien przebywać. Helikon cichutko otworzył wrota i poszedł przodem, rozglądając się bacznie dokoła.
– Tędy! – szepnął wyzwoleniec. Ruszyli ścieżką wśród kolczastych krzewów i rozrośniętych bambusowych zarośli. Po chwili dotarli do ubitej drogi prowadzącej wąskim lądowym przesmykiem z willi Lukullusa wprost do Bajów. Z obu stron dochodził szum fal obmywających plaże. Zatrzymali się.
– Już są! Czekają na nas! – powiedział Helikon.
W świetle księżyca można było dostrzec nieopodal pierwsze zabudowania Misenum, pojedyncze domy, siedzibę kolegium Augustalów i – nieco bardziej na prawo – niewielki półokrągły teatr. Między zabudowaniami stał ledwo widoczny wóz o szczelnie zabudowanym pudle i dwa zaprzęgnięte do niego muły. Gdy podeszli bliżej, woźnica zeskoczył i pomógł im się dostać do środka. Drzwiczki się zatrzasnęły. Ruszyli. Jechali nie więcej niż pół godziny, podskakując na każdej nierówności drogi. Kaligula nasłuchiwał dochodzących z zewnątrz dźwięków – szumu fal obmywających pobliskie plaże, wesołych odgłosów biesiady w jakimś domu, śpiewów świątynnych w sanktuarium Wenus…
Wreszcie wóz się zatrzymał. Gdy wyszli na zewnątrz, Kaligula od razu rozpoznał miejsce – znaleźli się w centralnej części Bajów, uwielbianego przez wszystkich patrycjuszy kurortu.
Helikon szarpnął Kaligulę za rękaw tuniki.
– Wyrocznia jest tam! – powiedział, wskazując niepozorny kompleks zabudowań u stóp wzgórza, które niczym olbrzymie ramiona obejmowało miasto i zatokę z dwóch stron. Ruszyli przed siebie, mijając po drodze spóźnionych przechodniów spieszących do swych domów. Wyzwoleniec wprowadził młodzieńca do niewielkiego pomieszczenia, w którym czekali na nich brodaci kapłani w białych, spływających do ziemi szatach.
Jeden z nich wskazał Kaliguli miejsce za stołem. Inny przyniósł talerz z posiłkiem, jeszcze inny zapalił kadzidło.
– Musisz się, synu, przygotować na spotkanie z bogami. Oddychaj głęboko! – rzekł z greckim akcentem takim tonem, że Gajuszowi nie przyszłoby nawet do głowy się sprzeciwić. Wszystkie oczy skierowane były w jego stronę, poczuł się nieswojo. Podejrzliwie spojrzał na talerz, potem przeniósł pytający wzrok na Helikona. Wyzwoleniec tylko kiwnął głową na potwierdzenie, że jest bezpieczny.
Wziął do ust kilka kawałków mięsa doprawionego dziwnymi orientalnymi przyprawami. Kapłan podał mu kielich z mocnym i bardzo słodkim winem. Zapach kadzidła, który na początku wydał mu się gryzący i przykry, teraz zaczął mu się podobać. Po chwili poczuł się lekki – wcześniejszy niepokój gdzieś uleciał, wspomnienia okrucieństw z dzieciństwa się rozmyły, śmierć Tyberiusza wydała się już incydentem bez znaczenia.
– Jesteś gotów, synu! – powiedział kapłan po jakimś czasie. Spojrzał na Helikona: – Ty zostajesz. Czekaj tu na nas.
Mężczyźni narzucili na głowy białe kaptury, następnie podnieśli za ramiona lekko chwiejącego się Kaligulę i wyprowadzili go z pomieszczenia, po czym skierowali do niewielkich drzwiczek w ścianie. Jeden z nich otworzył furtkę. Ze środka buchnęło cuchnące siarką powietrze – gorące i wilgotne.
– Wchodzisz teraz do państwa podziemnego, do królestwa Hadesa i Persefony, do krainy śmierci. Przejdziesz tę samą drogę, którą pokonują dusze umarłych. Tam poprosisz bogów podziemi o wskazówki.
Ktoś wcisnął Kaliguli w dłoń gałązkę jemioły. Potem kapłan pchnął go w stronę podziemnego korytarza, rozświetlonego gdzieniegdzie lampkami oliwnymi ustawionymi w kamiennych wnękach. Zaczął się krztusić – duszne, śmierdzące powietrze wypełniało płuca, utrudniając złapanie tchu. Przejście zwężało się coraz bardziej, tak że nawet jedna osoba musiała się przeciskać. Za nim szło trzech mężczyzn w białych szatach, nie było więc odwrotu. Stracił rachubę czasu. Nagle zauważył, że tunel się rozwidla.
Ten tekst jest fragmentem powieści Michała Kubicza – „Kaligula. Wyznania szaleńca”:
– Pójdziesz w prawo – usłyszał zza pleców. – Nie możemy ci już towarzyszyć. Pamiętaj, gdy zobaczysz bogów, złóż im jemiołę i gołębia w ofierze!
– Gołębia? Ale skąd?!…
Nie dokończył pytania, czyjeś dłonie pchnęły go w stronę, w którą miał podążyć. Ostrożnie przeciskał się między skałami, kierując się światłem lampek, które jak mu się zdawało, były coraz rzadsze. Nagle przejście nieoczekiwanie się rozszerzało, a w poprzek niego płynęła podziemna rzeka. Gorąca woda była bliska wrzenia, unosiły się z niej cuchnące siarkowe opary. Dostrzegł niewielką łódeczkę zacumowaną na brzegu i pilnującego jej starca.
– Witaj, synu – powiedział starzec po grecku, zapraszając do zajęcia miejsca w łódce. – Przygotuj się na pokonanie granicy świata żywych i umarłych!
– To… Styks? – wybełkotał Kaligula.
Starzec skinął głową.
– Jestem Charon, przewoźnik dusz.
Przerażony Gajusz wsiadł na chybotliwy pokład, starzec zaś kilkoma ruchami drewnianego kija przepchnął łódź na drugą stronę. Potem zaś uniósł rękę, pokazując wejście do kolejnego korytarza.
Młodzieniec ruszył we wskazaną stronę. Przejście tonęło w mroku. Nagle kątem oka zauważył cień ruszający w jego kierunku. Rozległo się przeraźliwe szczekanie, które echem poniosło się po korytarzach. Dopiero wtedy dostrzegł czarnego psa, który z bocznej wnęki próbował go dosięgnąć swymi kłami, lecz jakaś niewidzialna siła przytrzymywała hałaśliwe zwierzę w bezpiecznej odległości. Serce załomotało Gajuszowi z przerażenia.
Minął ujadające zwierzę i cały czas posuwał się do przodu. Po kilkudziesięciu krokach tunel znów się poszerzał. Kaligula ujrzał sporej wielkości salę wspartą na czterech masywnych filarach z grubsza obrobionych dłutem. Po drugiej stronie znajdował się niewielki ołtarz, za którym była głęboka, oświetlona pochodnią nisza. Było duszno, płuca wypełniał mu dym, w gardle go drapało, nie miał czym oddychać. Wtem jego uwagę zwróciły postaci: ulotna zjawa, której kolor szaty zlewał się z barwą kamiennych ścian wnęki, i wysoki mężczyzna w czarnym powłóczystym płaszczu, tuż przy ołtarzu.
– Po co przybywasz i czego oczekujesz od bogów podziemnego świata? – rozległ się głos, którego źródła Gajusz nie mógł ustalić. Przez chwilę pomyślał, że to same mury sanktuarium przemawiają głosem bogów.
– Chcę zrzucić piętno okrutnej zbrodni i błagać o wybaczenie! – szepnął przejęty.
– Kim jesteś, by mieć czelność zanosić do bogów taką prośbę? – Znów ten sam głos rozległ się jakby z każdej strony.
– Gajusz Juliusz Cezar Germanik – nowy władca Rzymu!
Przez chwilę panowało milczenie. Wreszcie głos rozległ się ponownie.
– Rzeczą władców jest dokonywać wyborów, niekiedy trudnych, niekiedy okrutnych. I także rzeczą władców jest dźwigać ten ciężar do końca życia. Bogowie ci wybaczą, jeśli ty wybaczysz sam sobie.
Kaligula padł na kolana.
– Złóż ofiarę, a posłyszysz radę bogów! – znów rozległ się tajemniczy głos.
Podniósł głowę i dostrzegł, że odziany na czarno kapłan trzyma w jednej dłoni szarego gołębia, a w drugiej nóż. Podszedł do niego i odebrał zwierzę ofiarne wraz ze sztyletem. Potem wykonał dwa kroki w stronę kamiennego ołtarza przed wnęką. Tam położył jemiołę i jednym ruchem odciął szamoczącemu się gołębiowi głowę, brocząc gałązkę krwią. Martwego ptaka położył przed bóstwem.
– A zatem słuchaj, Gajuszu, cesarzu Rzymu! Strzeż się duchów przeszłości! Strzeż się Kasjusza!… Strzeż się Kasjusza!…
Imię „Kasjusz” pobrzmiewało jeszcze wielokrotnie. Kaligula poczuł, jak pchnęły go czyjeś ręce i znowu znalazł się w ciemnym korytarzu. Przeciskał się nim, nie zastanawiając się, gdzie ani po co idzie. Wreszcie na końcu dostrzegł światło. Szedł ku niemu z nadzieją, że może wreszcie opuści to przerażające miejsce. Przyspieszył kroku. W oddali zauważył postać Helikona. Gdy do niego dotarł, ten narzucił mu na plecy pelerynę – po wyjściu z parnych i gorących podziemi marcowe powietrze wydawało się niemal mroźne.
– Czy usłyszałeś to, czego pragnąłeś, panie? – spytał wyzwoleniec.
– Tak! Usłyszałem! – odparł, przytomniejąc, Kaligula. – Głowa mi pęka…
Makron jechał do Rzymu bez przerwy. Korzystając z pełni księżyca, podążał przed siebie pomimo nocy. Co kilkanaście mil zatrzymywał się przy przydrożnej mutatio postia, stawiając na nogi niczego niespodziewających się niewolników. Zaspani, klnąc pod nosem na czym świat stoi, odprowadzali jego konia do stajni i podstawiali nowego. Czekając na wierzchowca, miał czas jedynie, by zaczerpnąć nieco wody ze studni i przegryźć kawałek chleba z serem. Wreszcie dotarł do Miasta. Przybywszy do Domus Tiberiana, natychmiast wezwał do siebie heroldów, którym przekazał napisany jeszcze na Kaprei następujący komunikat: „Obywatele! Imperator Caesar Divi Filius Augustus, Princeps Senatus, Pontifex Maximus, Tribunus Plebis, nasz umiłowany Tyberiusz, zmarł wczoraj wieczorem w Misenum! Niechaj bogowie mają w opiece Miasto i jego mieszkańców! Chwała niech będzie jego dziedzicowi, Gajuszowi Juliuszowi Cezarowi Germanikowi!”.
Wkrótce wieść o śmierci cesarza czytana przez promulgatores na wszystkich placach stolicy dotarła do mieszkańców. Lecz na ich policzki nie spłynęła ani jedna łza. Przeciwnie. Rzym ogarnęła radość, wpierw skrywana, by bogów nie obrazić deptaniem pamięci zmarłego, lecz wnet okazywana coraz śmielej. Zmierzch już zapadał, a na ulicach ludzie tańczyli i śpiewali niewybredne piosenki, szydzące z nielubianego Tyberiusza.
Najbardziej cieszyło mieszkańców stolicy, że spadkobiercą starego imperatora miał zostać Kaligula – ostatni syn ukochanego Germanika i jedyny, który przeżył Sejanowe knowania.
Tylko nieliczni odczuli niepokój, niepewni, jak potoczą się sprawy państwa po zmianie na szczycie władzy. Niepokój tym większy, że nawet ludzie nieorientujący się w polityce dostrzegali, że Tyberiusz nie zadbał o wychowanie sobie dojrzałego następcy. Nie poszedł w ślady Augusta, który miał w zanadrzu kilku kandydatów na sukcesorów i metodycznie przygotowywał ich do rządzenia Imperium, powierzając im coraz to nowe misje wojskowe i dyplomatyczne, a także ucząc administrowania państwem. Czy Kaligula sięgnąwszy po władzę, zdoła ją utrzymać? Czy mocno przetrzebiona Rodzina będzie mu wystarczającym wsparciem? Mglista przyszłość wzmagała strach przed jutrem.
Powiadomieni o nadzwyczajnym wydarzeniu senatorowie zebrali się następnego dnia na zwołanym ad hoc posiedzeniu, na które zaproszono także Makrona, jako że przyniósł do Rzymu wieść o śmierci cesarza i mógł najwięcej powiedzieć o tym, co się wydarzyło w Misenum.
W Curia Julia nobilowie siedzieli na ławach po obu stronach przejścia, prefekt pretorianów stał na środku, czując na sobie spojrzenia wszystkich zebranych. Pod ścianą na wprost wejścia, obok posągu Wiktorii, z niewielkiego ołtarzyka unosił się dym ofiarny za pomyślność decyzji podejmowanych przez senatorów.
Gdy Makron opowiedział o okolicznościach śmierci Tyberiusza, zaległa cisza. Słychać było jedynie łopot skrzydeł gołębi przelatujących pod stropem.
– A zatem potwierdzasz, że cesarz zmarł śmiercią naturalną, tak? – padł głos z sali.
– Klnę się na duchy moich przodków! Bodajbym sczezł, jeśli było inaczej! – odparł żarliwie Makron.
– A pamiętasz, jakie były jego ostatnie słowa?
– Polecał Rzym opiece bogów! Modlił się, by obdarzyli jego następcę mądrością, męstwem i siłą!
– Skoro już o tym mówisz: wspominał coś o następcy?
– W ostatnich dniach życia wielokrotnie wzywał Gajusza Juliusza Cezara Germanika zwanego Kaligulą, by przekazywać mu tajemnice państwa – skłamał Makron. – Nie raz mówił, że chce go widzieć jako władcę Rzymu.
– Zostawił testament?
– Tak.
– Co w nim jest?
– Wedle mojej wiedzy jedynym spadkobiercą uczynił właśnie Kaligulę.
– Czemu zatem nie masz testamentu ze sobą?
– Dostojni ojcowie! Testament Tyberiusza został na Kaprei. Uznałem, że waga sprawy powoduje, że powinniście bezzwłocznie dowiedzieć się o śmierci Tyberiusza, dlatego przybyłem do Rzymu wprost z Misenum – Makron odpowiedział tak, jak mu doradzili Antonia i Klaudiusz.
Znów chwila ciszy.
– Chcielibyśmy kontynuować posiedzenie wyłącznie we własnym gronie – powiedział prowadzący obrady najstarszy wiekiem senator. – Czy możesz nas opuścić?
Makron się skłonił i odwróciwszy na pięcie, ruszył w stronę ciężkich wrót prowadzących na Forum. Gdy je otworzył, oczom senatorów ukazał się niezwykły widok tłumu zgromadzonego przed schodami Curia Julia i skandującego „KALIGULA! KALIGULA! KALIGULA!” oraz „Precz z Tyberiuszem! Tyberiusza do Tybru!”.
Nim wyszedł, odwrócił się ku zebranym w sali ojcom narodu i wskazując ręką manifestujących na placu ludzi, rzekł:
– Lud Rzymu już zdecydował! Pamiętajcie o tym!
Ten tekst jest fragmentem powieści Michała Kubicza – „Kaligula. Wyznania szaleńca”:
Wieczorem w domu Makrona na Oppius rozległo się stukanie do drzwi. Gdy odźwierny je otworzył, ujrzał stojących na zewnątrz ośmiu zbrojnych z pochodniami, między nimi zaś Domicjusza Ahenobarbusa i Marka Winicjusza. Przybyli spojrzeli po sobie – z wnętrza dochodziły powtarzające się w regularnych odstępach czasu krzyki. Weszli do środka, do ciemnego przedsionka, za którym znajdowało się szerokie atrium z basenem na środku.
Pod ścianą niedbale rozwalony w fotelu siedział obnażony do pasa Makron. W świetle płonących lamp oliwnych na jego torsie widać było ślady zakrzepłej krwi. Krew była także na jego dłoniach. Dyszał ciężko. Kilka kroków od niego dwóch muskularnych niewolników trzymało pod ramiona trzeciego, całkiem nagiego. Czwarty stał obok i rytmicznie uderzał w plecy nieszczęśnika cienką rózgą.
Zamach–świst–aaaaa!
Zamach–świst–aaaaa!
Zamach–świst–aaaaa…
Mężczyzna nie miał już siły stać i gdyby nie podtrzymujący go towarzysze, byłby niechybnie upadł na podłogę. Jego plecy, pośladki i uda były poranione – długie czerwone pręgi, z których spływały strużki krwi, znaczyły poprzecinaną skórę.
Po drugiej stronie atrium chłoście przypatrywała się wezwana przez Makrona służba: dorośli, dzieci i starcy, aby zobaczyli, jak jeden z nich doświadcza gniewu pana.
– Jakże miło was widzieć! – rzekł na powitanie Makron, dostrzegłszy wchodzących gości. Pstryknął palcami, nakazując przyniesienie krzeseł dla Winicjusza i Domicjusza.
– Wzajemnie! – uśmiechnął się Domicjusz. Po czym kwaśno dodał: – Chyba przyszliśmy nie w porę. Jeśli bawisz się w rzeźnika, nie będziemy ci przeszkadzać.
– Niedługo skończę. Cały wieczór go sam batożyłem, ale już opadłem z sił, więc teraz tylko sycę wzrok widokiem krwi.
Podszedł doń młody chłopiec z misą wody, w której Makron zanurzył dłonie, by obmyć z nich krew. Nie wycierając ich ręcznikiem, przetarł nimi swe owłosione przedramiona.
Zamach–świst–aaaaa!…
– Kazałeś wszystko odnowić, jak widzę – powiedział Winicjusz, siadając na podstawionym mu przez niewolnika krześle.
– Gdy przejmowałem dom po upadku Sejana, był w nędznym stanie. Sejan mieszkał w Domus Tiberiana na Palatynie, więc zaniedbał tę rezydencję. Ale udało mi się przywrócić jej dawną świetność – odparł gospodarz, po czym krzyknął do służby: – Podajcie wina!
Winicjusz rozejrzał się wokół. Makron tchnął w stary dom nowe życie. Zniszczone i niemodne freski zniknęły. Teraz ściany były pokryte kolorowymi wzorami, w których namalowano elementy architektury: łuki, fryzy, kolumny, płyciny imitujące kolorowe kamienie i panele ze scenami mitologicznymi. Były tam złociste palmy i krokodyle nilowe, i małe amorki, i kwietne festony.
Zamach–świst–aaaaaaa…
– Mamy wieści z senatu, których – jak sądzimy – oczekujesz… – Domicjusz przeszedł do sedna. Makron był jednak tak zajęty przypatrywaniem się wymierzanej jego niewolnikowi karze, że na swych gości niemal nie zwracał uwagi.
Zamach–świst–aaaaaaa…
Widząc, że uwaga gospodarza skupiona jest na jednym, Winicjusz spytał:
– Czym zawinił?
– Rozbił cały dzban pełen najlepszego garum sociorum.
Zamach–świst–aaaaaaa…
– Wiem, że dzielą nas dawne zatargi – powiedział Gnejusz, ponawiając próbę przyciągnięcia uwagi Makrona. – Wiem też, że gdyby nie zgon Tyberiusza, pewnie udałoby ci się uzyskać na mnie wyrok śmierci.
– Dość! Starczy tego! – przerwał mu Makron i wstał z fotela. Zaniepokojony jego reakcją Marek spojrzał na Domicjusza i dopiero po chwili zrozumiał, że ostre słowa skierowane były do niewolników biorących udział w kaźni. Odetchnął z ulgą.
Znów do Makrona podbiegł chłopiec z mokrą ściereczką i zaczął wycierać krew z torsu swego pana. Mężczyźni przytrzymujący karanego sługę ostrożnie opuścili go na podłogę, a po chwili wynieśli do części domu przeznaczonej dla niewolników.
– Beze mnie ciężko wam będzie wepchnąć tego smarkacza na tron – powiedział Makron i odepchnął chłopca ze ściereczką.
– Bez Kaliguli na tronie będziesz nikim – odparował Winicjusz. – Liczymy, że Gajuszowi i nam będziesz służył równie gorliwie, jak Tyberiuszowi.
Makron sięgnął po puchar z winem i pociągnął duży łyk.
– A jeśli odmówię? – spytał.
– Hm – westchnął Winicjusz. – Doceniamy twój wkład w uczynienie Kaliguli cezarem, ale nie przeceniaj swojej roli. To my od wielu już dni nieustannie rozmawiamy z senatorami, przekonując ich do poparcia Gajusza.
– Senat i tak nic nie może zrobić. – Makron uśmiechnął się szyderczo.
– Może i tak, niemniej jednak przejęcie władzy siłą zrobiłoby złe wrażenie na mieszkańcach Miasta – rzekł z uśmiechem Gnejusz. – Toż bez przyznanych przez senat uprawnień czyniących z Kaliguli princepsa będzie on zwykłym tyranem. Władza młokosa nad Miastem w takich warunkach nie trwałaby długo! A twoja pozycja skończyłaby się wraz z jego panowaniem.
– Panowie! Prawda jest taka, że każdy z nas potrzebuje Kaliguli – powiedział Marek. – Ba! W obecnej sytuacji nawet senat miałby bez niego nie lada problem. Nie możemy się zwalczać, bo każdy z nas by na tym stracił.
Makron patrzył na nich chwilę w milczeniu, po czym powiedział:
– Cóż, wygląda zatem, że wszyscy się potrzebujemy.
– Wiem, że wiele nas dzieliło w przeszłości, ale może dla wspólnego celu warto zapomnieć o wcześniejszych urazach – rzekł Domicjusz. – Jestem gotów puścić w niepamięć wszystko, co uczyniłeś przeciwko mnie jako prefekt.
– Nie mam chyba wyboru – odpowiedział Makron. – Będę wam bratem! – Wstał i podszedł do pozostałych, którzy także powstali. Rozwarł ramiona, by ich objąć. Oni zaś spojrzeli po sobie i odwzajemnili znak przyjaźni.
– Umowa stoi! – rzekł Marek. – Ty pomagasz Kaliguli wspiąć się na tron i zapewniasz lojalność gwardii, my opanujemy senat.
– A! właśnie! Wspominaliście o wieściach z Kurii? Jaka decyzja senatorów? – zaciekawił się prefekt.
– Dyskusja była burzliwa – kontynuował Marek. – Ale wszystko idzie po naszej myśli. Senat przyzna Gajuszowi uprawnienia princepsa. Niechaj Kaligula przybywa do Rzymu. Przygotujemy Miasto na jego przyjęcie.
– A zatem za naszą owocną współpracę! – Gnejusz i Winicjusz wznieśli toast, a Makron do nich dołączył.
– Jeszcze jedno! – zaniepokoił się prefekt. – Czy Klaudiusz będzie honorował nasze ustalenia?
– Klaudiusz? – zaśmiał się Winicjusz. – Nim się nie przejmuj. On nic nie znaczy i nie będzie znaczył bez względu na to, kto zasiądzie na tronie.