PRL - skandale z golizną w tle
Oprócz kontrowersyjnego, według niektórych dosłownie ociekającego seksem, filmu Dzieje grzechu, w pamięci widzów pozostaną zmysłowe obrazy z Ziemi obiecanej, z niezapomnianą Kaliną Jędrusik, Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny czy komedyjki Och, Karol. Erotyką epatowało też nieco zapomniane Medium z Grażyną Szapołowską, od scen seksu nie stronił także film opowiadający dzieje 1. Dywizji Piechoty Do krwi ostatniej, gdzie widzowie mogli oglądać wdzięki Anny Dymnej. W kioskach w latach siedemdziesiątych pojawiały się co prawda gazety czy też czasopisma zawierające zdjęcia roznegliżowanych dam (z reguły jedno w danym piśmie), więc egzemplarze „Playboya”, pisma niemającego nic wspólnego z pornografią, były dosłownie przemycane i oglądane z niemałym nabożeństwem.
Nic więc dziwnego, że kiedy w 1970 roku gruchnęła wieść, iż Krakowskie Towarzystwo Fotograficzne planuje otwarcie wystawy aktu kobiecego, pod nazwą Venus 70, wywołało to spore poruszenie. Fakt, iż na wystawie miały być także prezentowane portrety, a wszystkie pokazywane tam zdjęcia miały być dziełem wybitnych fotografików, nie zwrócił niczyjej uwagi. Wystawa odbyła się w galerii Krakowskiego Towarzystwa Fotograficznego w pałacu Pugetów, mieszczącym się przy ulicy Bohaterów Stalingradu 13, która obecnie nosi nazwę Starowiślnej. Impreza odniosła olbrzymi sukces, a ludzie walili na nią drzwiami i oknami. Ale organizatorzy wystawy zadbali, by nie oskarżano ich o sianie zgorszenia wśród młodzieży, więc do galerii mogły wejść jedynie osoby, które ukończyły już szesnasty rok życia. Eksponowane tam kobiece akty budziły nie tylko ciekawość osób płci męskiej, żądnych widoku nagich kobiecych wdzięków, czy koneserów sztuki, ale przede wszystkim złodziei. A ponieważ wystawa nie była należycie chroniona, prezentowane tam zdjęcia stały się łatwym łupem przestępców.
Do pierwszej kradzieży doszło w nocy z 22 na 23 maja, kiedy nieznani sprawcy podjechali pod pałac Pugetów samochodem, by włamać się na teren wystawy i najzwyczajniej w świecie ukraść osiemnaście fotografii. Zaalarmowana rano milicja przeprowadziła co prawda śledztwo, ale zakończyło się ono fiaskiem, nie ustalono ani personaliów złoczyńców, ani miejsca ukrycia skradzionych dzieł. Na finał całej tej sprawy trzeba było czekać półtora roku, kiedy pewien mężczyzna, spożywszy nadmierną ilość napojów wyskokowych, wygadał się, że zrabowane zdjęcia znajdują się w pewnym krakowskim mieszkaniu. Czujni obywatele zawiadomili funkcjonariuszy MO, którzy odwiedzili to mieszkanie. Jak się okazało, był to nielegalny dom schadzek, a powieszone na ścianach obrazy odgrywały rolę swoistego afrodyzjaku.
Innym złodziejem, pragnącym posiadać na własność kilka aktów, był pewien niezidentyfikowany młodzieniec, który pewnego pięknego dnia, tuż przed zamknięciem wystawy, bezczelnie zaczął zdejmować wybrane przez siebie fotografie. Tym razem czujnością obywatelską wykazała się kasjerka, która nie namyślając się wiele, zaczęła złodzieja okładać gdzie popadnie. Ponieważ jako się rzekło, było już późno i galerię trzeba było zamknąć, krewka kobieta zagoniła zaskoczonego mężczyznę do pomieszczeń znajdujących się na piętrze. Jednak ten okazał się desperatem i w obawie przed spotkaniem z milicją wyskoczył przez okno. Kasjerka jednak nie dała za wygraną i wybiegła za nim na ulicę, a przed pościgiem nie powstrzymało jej nawet zgubienie butów. Przechodnie, widząc osobliwy pościg, przezornie zatrzymali uciekiniera, ale kiedy pytali goniącą go kobietę, czym zawinił, ta była tak zdyszana, że nie mogła wykrztusić słowa. Niedoszły złodziej odszedł wolny, unikając karzącej ręki wymiaru sprawiedliwości.
Kradzież udała się innemu mężczyźnie, ale trzeba przyznać, że wykazał się pomysłowością i sprytem, gdyż udawał pracownika Krakowskiego Towarzystwa Fotograficznego. Dzięki temu nikomu nie przyszło nawet do głowy, by go zatrzymywać, kiedy ściągał ze ściany wybrane przez siebie fotografie, a następnie zwinął w rulon i wyniósł je z sali.
Ale nie tylko złodzieje zakłócali krakowskie wystawy, które były organizowane cyklicznie w latach siedemdziesiątych, lecz także obrońcy moralności. Ci spokojniejsi dawali upust swemu niezadowoleniu, wpisując się do księgi pamiątkowej, co bardziej krewcy głośno wyrażali swoje niezadowolenie, oskarżając organizatorów o propagowanie wyuzdania i pornografii. W księdze czytamy np.: „Rozkazuję zamknąć wystawę”, ale też znajdujemy ostrzeżenie pewnej stroskanej nauczycielki: „Jako nauczycielka wyrażam swe oburzenie z powodu pokazywania zdjęć pornograficznych, które rozwijają niskie instynkty, co w rezultacie prowadzi do prostytucji (a w związku z tym do szerzenia się chorób wenerycznych) oraz masowych gwałtów”. Na szczęście obawy pani pedagog okazały się mocno przesadzone, przypadków masowych gwałtów w okresie prezentowania wystawy nie zanotowano. Nie wszystkim podobały się również modelki przedstawione na zdjęciach, o czym świadczy notatka pana podpisującego się jako „Marynarz”: „Jako pierwszy zwiedzający wystawę marynarz stwierdzam, że wystawa tylko częściowo daje odpowiedź moim gustom”, a inny, pragnący zachować anonimowość mężczyzna twierdził, iż w domu ma lepsze zdjęcia. Pojawiły się też sugestie, by zmienić fotografowane obiekty: „My, mając do czynienia z szynami i podkładami, uważamy je za ładniejsze i więcej stosowne, niż fotografie tu prezentowane – Kolejarze”. No cóż, o gustach się nie dyskutuje. Pewna anonimowa pani, najwyraźniej o dość postępowych poglądach, odważyła się na wpis: „Kiedy zorganizuje się wystawę męskiego aktu? – kobiety”. Zgłoszony przez nią postulat nie znalazł jednak uznania w oczach organizatorów wystawy i panie musiały obejść się smakiem. Wśród wpisów znalazł się jeden stanowiący dowód, iż pozornie gorsząca wystawa może przynieść wiele dobrego w dziedzinie edukacji seksualnej młodego pokolenia. A osoba dokonująca owego wpisu wiedziała, co pisze, wszak była dyplomowanym seksuologiem: „z dużym zdumieniem obserwowałem reakcję młodzieży na eksponowane fotogramy. Reakcje te były zdrowie, bardziej zdrowe, niż przypuszczałem. Jestem przekonany, jako naukowiec, że tego typu wystawy powinny być kontynuowane dalej i przez to spełnią swą rolę wychowawczą”.
Tekst jest fragmentem zeszytu Afery i skandale wydanego w serii „Życie w PRL”:
Przejdź na stronę Kolekcji i zamów prenumeratę!
Niestety, obrońcy moralności mieli inne zdanie, a najbardziej zdesperowani pisali listy do prasy. Autorka jednego z nich, który na łamach zamieścił miesięcznik pracy twórczej „Radar”, z oburzeniem stwierdzała: „Oglądałam dwie wystawy fotograficzne (»Venus ’70«, »Venus ’71«) i mam po prostu tej bezwstydnej chałtury dość. Jeżeli takie wystawy mają na celu propagowanie piękna kobiecego ciała, to niechaj organizatorzy tej pseudofotograficznej imprezy mają na uwadze, iż niedorozwinięty umysłowo szesnastolatek wchłania tę ohydną pornografię, interpretując ją sobie odpowiednio”. Co gorsza, okazało się, iż wystawę odwiedzają nie tylko mniej lub bardziej umysłowo rozwinięci szesnastolatkowie, lecz także młodsi chłopcy, którzy by wejść do tej jaskini zła, podrabiali legitymacje szkolne. Autorka przytoczonego listu dostrzegła nawet „u jednej z modelek twarz bezmyślnego i »wampiropodobnego« kudłacza”. Nie zabrakło też akcentu patriotycznego, jej uwagi nie uszedł bowiem fakt, iż na jednym ze zdjęć modelka stoi wokół rozrzuconych na podłodze płyt „z nagraniami zagranicznych wokalistów (pewnie naszych już nie można słuchać)”. Zapewne gdyby na fotografii znajdowałyby się płyty Skaldów lub Maryli Rodowicz, autorka listu byłaby spokojniejsza. Autorem owego zdjęcia, które tak oburzyło tę panią, był fotograf o nazwisku, nomen omen, Cipkowski, który co prawda sam nie uznał za stosowne bronić się przed atakami autorki listu, najwyraźniej ignorantki w dziedzinie sztuki, ale na szczęście w jego obronie wystąpiła inna czytelniczka pisma „Radar”. Kobieta postanowiła wyjaśnić, co „artysta miał na myśli”: „Życie ludzkie to nie tylko praca, uparte dążenie do celu, radość. Są również chwile zadumania i te właśnie momenty utrwalił p. Stanisław Cipkowski” – czytamy w opublikowanym na łamach pisma liście.
Spokoju i rozwagi zabrakło pewnej trzydziestopięcioletniej pani, Stanisławie R., która postanowiła położyć tamę zepsuciu, jakie jej zdaniem szerzyła wystawa kobiecych aktów. 30 grudnia 1975 roku owa dama przybyła na spotkanie z amerykańskim fotografem polskiego pochodzenia, Kazimierzem Pudzianowskim. Artysta miał wygłosić prelekcję, ilustrowaną przezroczami z różnych dalekich i egzotycznych zakątków, które miał okazję odwiedzić. Tak się złożyło, że imprezę zorganizowano właśnie w galerii, w której prezentowano wystawę Venus 1975, a na ścianach wciąż wisiały kobiece akty i to właśnie one, a nie spotkanie z fotografem, interesowały krewką niewiastę. Podczas gdy reszta przybyłych osób zajęła miejsca i z zainteresowaniem słuchała opowieści Pudzianowskiego, pani Stasia krążyła wokół zdjęć. W pewnym momencie, ku zaskoczeniu zebranych, wyjęła z torebki naczynie z lizolem i oblała nim fotografie, krzycząc: „Międzynarodowy Rok Kobiet, a wy bezcześcicie ich ciała!”. Zanim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać, kobieta w ramach „obrony bezczeszczonych” ciał niewieścich zniszczyła aż czternaście zdjęć. Wyrządzone wówczas szkody wyceniono na 49,5 tysiąca złotych. Sytuacja uległa zaognieniu, gdy wojowniczka o kobiecą godność zbliżyła się do Pudzianowskiego, najwidoczniej biorąc go za autora owych zdjęć. Pod Bogu ducha winnym fotografem ugięły się nogi, gdy usłyszał od pani Stanisławy: „Gdybym miała jeszcze, oblałabym ci twarz”. Na szczęście zapas lizolu się wyczerpał, ale krewka kobieta zdążyła wcisnąć prelegentowi do kieszeni zaklejoną kopertę z jakimś tajemniczym proszkiem. Na kopercie widniała informacja, iż jej otwarcie grozi śmiercią.
Przeczytaj:
Na szczęście do akcji wkroczyli wezwani wcześniej funkcjonariusze MO, którzy obezwładnili awanturnicę i przewieźli ją do aresztu. Zabrali również kopertę z tajemniczym proszkiem, który po zbadaniu w laboratorium okazał się sproszkowanym lekarstwem na ból głowy. Ostatecznie pani Stanisława, którą reporter piszący sprawozdanie z procesu określił jako kobietę przystojną i elegancką, odpowiadała przed sądem z wolnej stopy. Przyznała się do winy, argumentując, iż jej wystąpienie było jedynie protestem przeciwko szarganiu godności kobiety, jaką niewątpliwie stanowią prezentowane na wystawie akty. Niestety, sąd nie podzielił jej stanowiska i, choć podkreślił, że oskarżona ma prawo do takiej opinii, to uznał, że wybrana przez nią forma protestu jest absolutnie niedopuszczalna, i skazał ją na pół roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata.
Afera była oczywiście szeroko komentowana w prasie, a jeden z dziennikarzy, chcąc zniechęcić ewentualne naśladowniczki pani Stasi, pisał: „Pozory omamiły ob. R. tak dalece, że nie dostrzega, ba – nawet nie próbuje dostrzec innych, bardziej zaangażowanych treści, jakie niosą ze sobą dzieła fotograficzne, Przecież np. taki zżarty przez lizol fotogram pt. »Biust energetyczny« czyż nie jest wyrazem twórczej dojrzałości artysty, który nie potrafi przejść obojętnie wobec kryzysu energetycznego, jaki wstrząsa światem, i problemów związanych z szukaniem nowych źródeł energii”. Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, aby kobiece piersi były akurat odpowiednim obiektem do prezentowania problemów energetycznych współczesnego świata, ale nie jestem krytykiem i na sztuce znać się nie muszę.
Znacznie łagodniejszą formę protestu niż pani R. wybrała inna mieszkanka Krakowa, która odbyła trwającą dobę głodówkę od godziny 14.00 10 czerwca. Motywy podjęcia tej decyzji wyjaśniał umieszczony nad jej głową transparent. Zgodnie z napisem głodówka miała być protestem przeciwko wystawie, propagującej nawrót „do pogańskich obyczajów: kult »Wenus«, kokietowanie rozpaczy, gorszenie nieletnich przez zwyrodniałą sztukę”. Ciekawa jestem, co też protestująca miała na myśli pisząc o kokietowaniu rozpaczy.
W roku 1972 obrońcy moralności musieli mieć swoich ludzi we władzach miasta, skoro niektórzy notable wychodzili ze skóry, by nie dopuścić do zorganizowania wystawy. Co więcej, na pomysłodawcę imprezy, Władysława Klimczaka, rozpętała się prawdziwa nagonka, a władze nakazały mu wręcz wyprowadzkę z szacownego grodu Kraka. Oczywiście razem z wystawą, która, głównie dzięki wstawiennictwu artystycznych autorytetów, ostatecznie się odbyła. W jej trakcie, zapewne aby uspokoić wątpiących w artystyczne walory prezentowanych tam zdjęć, urządzono swoisty happening, czyli „sąd nad Venus”, do udziału w nim zapraszając sędziów, prokuratorów i ławników miejscowego sądu oraz znanych adwokatów. „Proces” udowodnił, że wystawa nie ma nic wspólnego z pornografią i demoralizacją.
Tekst jest fragmentem zeszytu Afery i skandale wydanego w serii „Życie w PRL”:
Przejdź na stronę Kolekcji i zamów prenumeratę!
Choć w księdze co rusz pojawiały się wpisy w rodzaju: „Czy Kraków jest aż tak biedny, aby się na babskiej dupie (przepraszam) bogacić?”, miasto zyskało wiele na owej kontrowersyjnej wystawie, gdyż dzięki dochodom ze sprzedaży biletów mogło powstać Muzeum Historii Fotografii. Z biegiem czasu impreza budziła coraz mniej emocji, a prasa pisała o niej wyłącznie jako o wydarzeniu artystycznym. Warto odnotować, iż zwiedzanie wystawy stanowiło żelazny punkt wszystkich wycieczek z bratniego ZSRR, odwiedzających w latach siedemdziesiątych podwawelski gród.
Przeczytaj:
- Krzysztof Tomasik – „Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u” - recenzja
- „Kłopoty z seksem w PRL” – red. Marcin Kula
O ile jednak w aferze związanej z wystawą Venus ucierpiały głównie fotogramy, ewentualnie małoletni chłopcy fałszujący legitymacje szkolne, by móc zobaczyć kobiece ciała w pełnej krasie, o tyle ofiarami kolejnej afery byli ludzie, których jedynym przewinieniem było to, że „kochali inaczej”. Chodzi o akcję „Hiacynt”, przeprowadzoną w latach 1985–1987 na rozkaz generała Czesława Kiszczaka, polegającą ni mniej, ni więcej, tylko na zbieraniu materiałów o homoseksualistach oraz środowisku, w którym się obracali. Oficjalnie władzy chodziło wyłącznie o dobro społeczeństwa, a konkretnie – o przeciwdziałanie wybuchowi AIDS. Dziś mało kto pamięta, że w owych czasach w powszechnym mniemaniu to właśnie gejów oraz narkomanów dziesiątkował wirus HIV, „heterycy” musieli mieć wyjątkowego pecha, aby zapaść na zespół nabytego niedoboru odporności. Dziś wiemy, że jest to mit, a zachorowanie na AIDS zależy od wielu czynników, a przypadkowe kontakty seksualne, zarówno homoseksualne, jak i heteroseksualne, stwarzają wysokie ryzyko. Ale ówczesne władze, jak również, niestety, większość społeczeństwa, uważały homoseksualistów za środowisko kryminogenne. Zresztą troszczono się też o samych gejów, bowiem, jak informowała prasa: „Wiktymolodzy wychodzą z założenia, iż niektóre osoby odznaczają się zwiększoną podatnością na to, by stać się ofiarą przestępstwa. Homoseksualiści z pewnością należą do takich właśnie osób”. Należało otoczyć ich opieką, skoro, jak przekonywał rzecznik rządu na łamach „Polityki”: „wszyscy bez wyjątku pederaści stanowią intelektualną elitę”. A cóż to za państwo, które nie dba o „intelektualną elitę” narodu? Za tymi frazesami krył się prawdziwy cel akcji: zbieranie kompromitujących materiałów, potrzebnych służbom specjalnym do ewentualnego szantażu osób; akcja mogła również być wymierzona w działaczy opozycyjnych, na których zbierano kompromitujące materiały.
Homoseksualiści nie po raz pierwszy znaleźli się w orbicie zainteresowania polskich służb bezpieczeństwa. Pierwsze rejestry osób o orientacji homoseksualnej pojawiły się w aktach SB już pod koniec lat pięćdziesiątych, a w następnym dziesięciolecia milicja, co prawda stosunkowo dyskretnie, nadzorowała miejsca spotkań gejów, w tym także… miejskie szalety. Co ciekawe, interesowano się wyłącznie mężczyznami wykazującymi pociąg do przedstawicieli własnej płci, lesbijki mogły spać spokojnie. Tak też było w przypadku akcji „Hiacynt”, rozpoczętej 15 listopada 1985 roku. Rankiem tego dnia funkcjonariusze zjawili się w mieszkaniach mężczyzn podejrzewanych o homoseksualizm i bez nakazu aresztowania zabierali ich na komendę. Przygotowano też znacznie trudniejsze operacyjnie zadania, polegające na zasadzkach w miejscach spotkań homoseksualistów, gdzie specjalne grupy operacyjne miały zatrzymać, a następnie zawieźć na komendę osobników płci męskiej, o – jak się wyrażono – mało męskim wyglądzie.
Przeczytaj:
- Jerzy Urban - wirtuoz niegodziwości
- Sympatyczniejsza twarz Jerzego Urbana? Od wroga władzy do piewcy stanu wojennego...
Choć oficjalnie akcja miała na celu ewidencję osób uprawiających prostytucję homoseksualną oraz cel profilaktyczny i zdrowotno-sanitarny, u żadnego z zatrzymanych 11 tysięcy mężczyzn nie przeprowadzono testów na obecność HIV ani nie wręczono im skierowań na takie badania, nikt nawet nie poinformował ich o niebezpieczeństwie, jakie stanowią przypadkowe kontakty seksualne. Funkcjonariuszy interesowały za to wyłącznie ich relacje z innymi mężczyznami, zwłaszcza z tymi przyjeżdżającymi z Zachodu, co więcej, próbowano pozyskać wśród nich konfidentów, nie wahając się przed groźbami i szantażem. Zakładając homoseksualistom teczki, po pobraniu odcisków palców zmuszano ich do napisania oświadczenia, iż nigdy nie uprawiali i nie będą uprawiać seksu z nieletnimi oraz do spisania stosowanych przez nich technik seksualnych.
Akcja nie przyczyniła się do spadku zachorowań na AIDS, ale za to spowodowała wzrost emigracji osób o orientacji homoseksualnej. Część z nich starała się ukrywać swoje upodobania, udając „heteryków”.
Tymczasem, zupełnie niespodziewanie, cała akcja odbiła się echem w prasie, przedostając się do wiadomości opinii publicznej. Na łamach „Polityki” opublikowano artykuł homoseksualisty, który nie krył się ze swoją orientacją, pt. Jesteśmy inni. Owym odważnym dziennikarzem, domagającym się tolerancji dla gejów, był Dariusz Prorok, ukrywający się pod pseudonimem Krzysztof T. Darski. Wkrótce, również na łamach „Polityki”, odpowiedział mu sam Jerzy Urban, dowodząc, że w Polsce socjalistycznej homoseksualistom nie dzieje się krzywda i nie widzi powodów, by udzielać im jakichkolwiek przywilejów ani, jak ironizował, do powołania ministerstwa ds. pederastii. Zresztą, jego zdaniem, geje mają wręcz obowiązek wspomagać państwo w walce z AIDS, dziesiątkującym ich środowisko. A tymczasem milicja i służby bezpieczeństwa w najlepsze urządzały łapanki na homoseksualistów, a liczba tzw. „różowych teczek”, w których przechowywano ich akta osobowe, rosła bardzo szybko.
W końcu sprawą zainteresowały się zachodnie media i znów Urban wyjaśniał dziennikarzom z Zachodu, iż w Polsce nie prześladuje się gejów ani nikogo z powodu homoseksualizmu nie zamyka się w więzieniach. Odmowę na wydanie zgody rejestracji stowarzyszenia osób o tej orientacji tłumaczył tym, że ani obyczajowość społeczna, ani zakres tolerancji w Polsce nie dojrzały do funkcjonowania tego rodzaju organizacji.
Osoby homoseksualne w końcu postawiły na swoim, doprowadzając do rejestracji organizacji LGBT. Tą organizacją było Stowarzyszenie Grup Lambda, zarejestrowane w lutym 1990 roku, a więc już po zmianach ustrojowych. Co ciekawe, choć w trakcie akcji zebrano od 10 do 12 tysięcy podpisów, zarówno Urban, jak i generał Kiszczak, zaprzeczają, że operację „Hiacynt” przeprowadzono. Kiszczak przyznał, że osobom o homoseksualnej orientacji teczki co prawda zakładano, ale chodziło wyłącznie o przestępców.