Ostatnie dni powstania węgierskiego
5–10 listopada
O świcie, gdy się przejaśniło, Rosjanie rozpoczęli szturm. Pod osłoną czołgów T-34 i T-54 znów przeprowadzili silne natarcie piechoty przeciwko Corvinowi. W efekcie przemykający się i kryjący na ulicy rosyjscy żołnierze padali jak muchy pod nawałnicą ognia bojowników o wolność. Walka była dla nich ciężka, ponieważ takiego oporu nie mogli się spodziewać. Olbrzymią różnicą między nami było to, że my wiedzieliśmy, o co się bijemy, i podjęliśmy walkę z własnej woli. Wszyscy byliśmy przygotowani na śmierć w obronie ojczyzny. Nie ma wznioślejszego celu, za który człowiek mógłby poświęcić życie. Ich natomiast zmusili do ataku oficerowie polityczni. Rosyjscy żołnierze walczyli jakby wbrew swojej woli; czuło się, że czynią to niechętnie. Nie mieli innego wyjścia: albo zginą od kul swoich oficerów politycznych, albo będą kontynuowali natarcie. Wiktor, rosyjski żołnierz, który nie chciał wrócić do swego korpusu i prosił, żeby go raczej zastrzelono, opowiadał historie wywołujące dreszcze. Wyraźnie ukazały nam one morale żołnierzy Armii Czerwonej na Węgrzech. Szczerze i z całego serca im współczuliśmy, ponieważ bezcelowo, pod przymusem przełożonych i oficerów politycznych musieli oddać swe młode życie. Rozwiązania tego problemu jednak nie znaliśmy. Oni atakowali, my się broniliśmy. Przede wszystkim temu należy przypisać ogromne straty, które poniosła rosyjska armia w 1956 roku na Węgrzech – o czym nie mówią ani Rosjanie, ani propagandyści Jánosa Kádára, ani historycy i żyjące na Zachodzie osoby pisujące książki. A przecież jest to problem, którym warto byłoby się zająć. To prawda, że wielkie mocarstwo sowieckie utopiło we krwi węgierską walkę o wolność, lecz słono za to zapłaciło. Na temat strat mieszkańców Budapesztu natomiast istnieją dane statystyczne, które na podstawie krajowych wydawnictw przytacza Péter Gosztonyi:
Stracili życie w wyniku akcji zbrojnych na terenie Budapesztu:
październik 1956 roku 757
listopad 1956 roku 926
grudzień 1956 roku 36
styczeń 1957 roku 6
nieznany\a 220
łącznie w Budapeszcie 1945
łącznie na prowincji 557
Ranni między 23 października a 30 grudnia 1956 roku:
w Budapeszcie 16 700
na prowincji 2526
W powyższych danych prawdopodobnie nie uwzględniono tych, których skazały na śmierć i straciły w masowych procesach doraźnych zainstalowane w Budapeszcie rosyjskie sądy wojskowe. Jeden z nich działał w Akademii Kossutha, skąd jeden „stracony” powstaniec uciekł i gdy go odwiedziłem w 1960 roku w Niemczech, opowiedział mi, co się z nim wtedy działo.
Sándor Gazdagh należał do najmłodszych dowódców plutonu zaułka Corvina. W sierpniu skończył czternaście lat. Był jednym z tych chłopców, których wiele razy chcieliśmy odesłać z powrotem do domu – bezskutecznie. W czasie walk spisywał się doskonale, a jego kompani z grupy, mimo jego młodego wieku, wybrali go na przywódcę. W tych dniach to nie wiek się liczył, tylko serce, a w Sanyim biło prawdziwie węgierskie. Wywalczył dowódcze stanowisko nie tylko w trakcie rewolucji, ale i walki o wolność. Wytrwał przy nas do ostatniego dnia; 15 listopada, gdy moja grupa została rozwiązana, on też, płacząc, wrócił do domu.
17 listopada na ulicy zatrzymał go rosyjski patrol i przeszukano mu kieszenie. Znaleźli przy nim nabój i za to zaprowadzili go do Akademii Kossutha, gdzie w sali reprezentacyjnej składający się z sześciu osób rosyjski sąd wojskowy skazał to czternastoletnie dziecko na śmierć.
Rosyjski żołnierz odprowadził Sanyiego z tej sali na tylne podwórko, gdzie opodal izby chorych, przy kamiennym murze piętrzyła się już sterta zwłok, a bezpośrednio przy niej był olbrzymi dół, świeżo wykopany. Zatrzymał się około pięciu–sześciu metrów przed murem, a Sanyiego wysłał przed siebie. Dziecko czekało na strzał, który wciąż nie padał. Gdy Sanyiego od kamiennej ściany dzielił już tylko metr, chciał się obrócić, by zobaczyć, dlaczego żołnierz nie strzela. Gdy rozpoczął ten ruch, pistolet wypalił, a strzał wymierzony w potylicę trafił Sanyiego pod prawym uchem. Pocisk wyszedł pod lewym okiem. Sanyi upadł, lecz nie stracił przytomności. Rosyjski żołnierz podszedł do leżącego na ziemi chłopca i drugi strzał wymierzył z bliska, w tchawicę. Sanyi, opierając się na łokciach, spróbował lewą ręką odepchnąć lufę. Gdy padł drugi strzał, stracił przytomność.
Ocknął się, czując, że coś przygniata mu plecy i nogi. To były zwłoki ludzi rozstrzelanych po nim. Stracił bardzo dużo krwi i kosztowało go mnóstwo wysiłku, by wydobyć się spod ciał. Brakowało mu sił, by stanąć na nogi, ale był w pełni świadomy. Wiedział, że jest noc. Rozumiał też, że potrzebuje pomocy, bo jeszcze ciągle krwawił. Czołgając się w stronę izby chorych, minął kamienną ścianę i w końcu dotarł do bramy. W furtce brakowało dolnej drewnianej wstawki, dzięki czemu mógł się przez ten otwór przecisnąć. Wiedział, gdzie jest, bo dobrze znał okolicę. Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, stały rzędem lecznice, jedna obok drugiej. Modlił się, żeby starczyło mu sił, by dotrzeć do jednej z nich. Wytężając wszystkie siły zdołał sięgnąć dzwonka, po czym znów stracił przytomność.
Gdy ją odzyskał, leżał w białym łóżku. Pielęgniarki powiedziały mu, że jest tu już od trzech dni. Nie był w tej samej klinice, do której zadzwonił. Lekarze się obawiali, że Rosjanie zauważą, iż ktoś im uciekł i odnajdą go po śladach krwi, które zostawił, czołgając się. Przez ogródki zanieśli go do lecznicy, w której był już bezpieczny.
Od pierwszej kuli stracił lewe oko. Druga całkowicie rozszarpała mu żuchwę, w konsekwencji czego nie mógł ani jeść, ani mówić. Karmili go dożylnie. Stracił wiele krwi, to cud, że w ogóle przeżył. Drugi strzał rozszarpał mu też lewy kciuk.
Sanyi wszystko słyszał i rozumiał, lecz odpowiadać na pytania mógł, tylko pisząc na kartce to, co chciał przekazać. Opisał, co mu się przytrafiło, i prosił, aby powiadomić jednego z jego kolegów, bo chciałby, aby odwiedził go w lecznicy. Napisał jego imię i adres.
Lekarze zrobili wszystko, aby Sanyiego czym prędzej postawić na nogi. Przeszedł trzy operacje, a w połowie stycznia był już w takim stanie, że mógł opuścić klinikę. Dzięki pomocy dwóch kompanów corvinistów nie wrócił do domu, lecz wspólnie obrali kierunek na Jugosławię, bo granica austriacka była już wtedy bardzo niebezpieczna. Z Jugosławii trafił prosto do Niemiec, skąd przez Światowy Związek Bojowników o Wolność jeszcze latem 1957 roku nawiązał kontakt ze mną. Odwiedziłem go w Niemczech jesienią 1960 roku, kiedy to opowiedział mi swą kalwarię.
W Niemczech przeszedł kolejne operacje. Lekarze wstawili mu szklane oko, a z talerza biodrowego wyjęli kawałek kości i za jej pomocą próbowali zrekonstruować strzaskaną żuchwę. Ciągłe bóle głowy był w stanie znosić jedynie dzięki lekom przeciwbólowym. Wykazywał siłę ducha zupełnie jak w zaułku Corvina. Na moje pytanie odpowiedział, że w jednej sekundzie zacząłby to wszystko od nowa, nawet ze świadomością tego, przez co będzie musiał przechodzić. W Niemczech zdał maturę i studiował prawo. Otrzymywał stypendium i mieszkał w akademiku. Został adoptowany przez niemiecką rodzinę.
Przypadek Sanyiego opisałem dość pobieżnie, przecież na ten temat można by stworzyć powieść – mrożącą krew w żyłach i pouczającą. Muszę jeszcze coś dodać. Jestem bardzo dumny z tego, że Sanyiego i podobnych mu Peszteńskich Chłopaków mogę nazywać kompanami, przyjaciółmi i braćmi. Sanyi udowodnił, że jest niezniszczalny, w końcu przeżył nie tylko rewolucję i walkę o wolność, ale nawet własną egzekucję. Dopóki ten rewolucyjny duch żyje w młodych, dopóty jest nadzieja na utworzenie wolnych, niezależnych i naprawdę socjalistycznych Węgier.
Ten tekst jest fragmentem książki Gergely’ego Pongrátza „Zaułek Corvina 1956”:
5 listopada o świcie, gdy Rosjanie rozpoczęli natarcie na zaułek Corvina, zastali nas już przygotowanych. Atak ten, podobnie jak poprzednie, skutkował twardą walką z obu stron. Mieliśmy jednak nad Rosjanami olbrzymią przewagę, walczyliśmy o wolność naszej ojczyzny. Broni, amunicji, pożywienia i zasobów ludzkich mieliśmy pod dostatkiem, a morale bojowników o wolność rosło po odparciu każdego rosyjskiego uderzenia. Kilku, co prawda, odeszło, lecz na ich miejsce przybywali nowi. To właśnie oni przynosili nam wieści, bo wtedy byliśmy już całkowicie odcięci od świata zewnętrznego. Czasem, zwłaszcza wieczorami, gdy walki cichły, odwiedzali nas również goście, którzy przychodzili do nas oficjalnie lub półoficjalnie. W takich sytuacjach mogliśmy liczyć na małe pocieszenie lub to my musieliśmy pocieszać ich. Wiedzieliśmy, że wujka Szabó i jego ludzi Rosjanie rozbili na placu Széna. Rozeszła się również grupa Jóski Dudása. Ci z placu Barossa jeszcze walczyli, ale trzymali się już tylko na słowo honoru. Goście przybywali z rządu, ze Związku Pisarzy albo z którejś rady robotniczej i przekazywali nam informacje o smutnym losie Budapesztu. Nowsi bojownicy byli członkami grupy, którą Rosjanie już zniszczyli. Kolejni dołączyli 6, 7 i 8 listopada i stali się corvinistami. Jeszcze i wtedy była to chwała, kompani czuli to głęboko w sercach. Każdego dnia i w każdej godzinie rodziły się bohaterskie czyny, które zasługiwały na najwyższe uznanie i najwyższe odznaczenia. Oni sami jednak zadowalali się pochwałą – lub jeśli akurat byli blisko – poklepaniem po plecach.
Najbliżej nas stały koszary Kiliána i dziwnym trafem o nich nie wiedzieliśmy nic. Przed południem, koło jedenastej szukałem ochotnika, który pójdzie do Kiliána zobaczyć, czy jeszcze istnieje, czy może w całości trzymają go już Rosjanie. Zgłosił się około szesnastoletni powstaniec. Zapytałem go, czy się nie boi pod tak silnym ostrzałem przejść Üllői. Czy wie, jakie są szanse na to, by tam dotarł, a potem wrócił cały i zdrowy?
– Wiem – odpowiedział. – Bardzo małe, ale spróbuję.
– Skoro znasz niebezpieczeństwo, dlaczego się zgłosiłeś? – zdziwiłem się.
– Dlatego, Wąsu, że skoro ty tam kogoś wysyłasz, to musi to być ważne – odpowiedział i było widać, że nie widzi w swoim zachowaniu niczego nadzwyczajnego lub bohaterskiego.
– Bardzo się mylisz, bratku! Twoje życie jest dla mnie o wiele ważniejsze niż koszary Kiliána. I skoro do tej pory jakoś się bez nich obyliśmy, teraz też sobie poradzimy. Nigdzie nie idziesz – odpowiedziałem poruszony.
Zachowanie chłopaka jednak mnie zastanowiło i wtedy wykrystalizowała się we mnie świadomość, kim jest bohater. Jeśli ktoś nie dostrzega zagrożenia, które na niego czyha, i w nie wchodzi, to jest albo lekkomyślny, albo po prostu szalony, lecz jeśli je zna i ryzykuje dla wyższego celu, jest bohaterem.
Bojownicy walczący o wolność bardzo dobrze zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Nawet gdy przypadkiem, na ułamek chwili, o nim zapominali, upadający obok towarzysze broni natychmiast im o nim przypominali.
Bez przesadnej skromności muszę wyznać, że największe wyróżnienie w życiu spotkało mnie wtedy, gdy ci bohaterowie, corviniści, wybrali mnie na swego naczelnego dowódcę. Ta funkcja zobowiązuje mnie, bym – póki żyję – dbał o ducha i bronił pamięci tych bohaterów, którzy oddali wszystko za ojczyznę. Być może Pan Bóg utrzymał mnie przy życiu do tej pory, abym napisał tę książkę w obronie Peszteńskich Chłopaków, których duch będzie żył wiecznie i którzy własną krwią wpisali na węgierską flagę narodową trzy krótkie słowa, które – bez żadnego patosu – najdoskonalej ich opisują: „Wszystko za Ojczyznę!”.
Na temat poddania się Corvina w Białych Księgach znajdują się kolejne bajki:
Jednostki sowieckie 9 listopada okrążyły zaułek Corvina i tym samym walka się zakończyła. Pozostali tam bojownicy złożyli broń i się rozpierzchli. […] W domu numer 4 znaleziono niewyobrażalne ilości materiałów wojskowych. Między innymi siedem ciężarówek amunicji i dwa balony nitrogliceryny.
9 listopada w późnych godzinach popołudniowych zewnętrzna straż Corvina pojmała skradającego się rosyjskiego pułkownika i jakiegoś sierżanta. Odprowadzono ich do dowództwa, gdzie rozpoczęło się przesłuchanie. Obaj mieli na sobie ubrania cywilne, a strażnicy aresztowali ich tylko dlatego, że nie mówili po węgiersku. Padło na nich poważne podejrzenie, bo w ich dużych aktówkach znaleziono różne przyrządy. To właśnie dlatego trafili do dowództwa. W trakcie przesłuchania niczego nie ujawnili, wiedzieliśmy po prostu, że to, co mówią, to kłamstwo. Twierdzili, że wybrali się do ambasady sowieckiej, ale zabłądzili. Zamknęliśmy ich w łazience dowództwa, której czasem używaliśmy jako aresztu, gdy sytuacja nas do tego zmuszała.
Tego dnia walki ucichły już wczesnym popołudniem. Fakt ten był zauważalny, bo w poprzednich dniach rosyjskie natarcia musieliśmy odpierać do późnych godzin wieczornych, a ze trzy razy przeprowadzano też ataki nocne. Mimo wszystko nikt nie przypuszczał, że szykuje się coś wielkiego. Uważaliśmy, że pójdzie silne uderzenie następnego dnia, dziesiątego, lub przygotowują się do kolejnego ataku w nocy. Wieczorem około dziesiątej wezwano mnie do biura, ponieważ rosyjski pułkownik chciał ze mną rozmawiać. Na próżno pytali go, czego chce, powtarzał tylko w kółko, że chce mówić z dowódcą. Tylko jemu jest skłonny przekazać ważną informację.
Tłumaczem był pewien student, który całkiem dobrze mówił po rosyjsku. Pułkownik powiedział, że jest oficerem mierniczym, a Corvin został już zmierzony. O świcie zacznie się ostrzał z ciężkiej artylerii i nie zostanie kamień na kamieniu. Teraz, gdy już wiemy, co nas czeka, zrobimy, co chcemy, ale prosi nas, aby jego i sierżanta zabrać z Corvina jak najdalej.
Zwołałem dowództwo i tych, którzy stanowili trzon zaułka Corvina. Doktorka, Pulchnego i Jutkę – trzech lekarzy Corvina, Zsuzsę (która była jedną z moich najlepszych towarzyszek broni tak w czasie walk, jak i pokoju), Erdősa i Szabó – dwóch moich zastępców, i pozostałych czterech dowódców. Omówiliśmy sytuację, która w tych okolicznościach wydawała się beznadziejna. Uważałem, że powinniśmy poddać Corvina. Odparcie ataków piechoty i czołgów nie byłoby, do pewnego czasu, ostatecznym problemem, ponieważ broni, amunicji i ludzi mieliśmy tyle, by jeszcze przez parę dni stawiać opór. Uderzenia ciężkiej artylerii jednak nie bylibyśmy w stanie odeprzeć. Wiedziałem, że nie mamy jak się bronić i jeśli nie jesteśmy samobójcami, musimy poddać Corvina. W naszych rozmowach pojawił się wątek kapitulacji Görgeiego pod Wilagoszem w 1849 roku, kiedy to znalazł się on w sytuacji, w jaką my wpadliśmy teraz. Stwierdziłem, że całkowicie rozumiem decyzję Görgeiego, bo on też nie chciał prowadzić na rzeź tego, co zostało z armii węgierskiej, gdy zrozumiał, że nie ma już nawet cienia szansy na zwycięstwo. Koszary Kiliána upadły 4 listopada. Nawet tych corvinistów, którzy utrzymywali Bulwar przy Kiliánie, rozbili Rosjanie z kilkoma awoszami na czele. Chłopacy od wujka Szabó na placu Széna trzymali się przez sześć godzin. O Dudásie, znanym podczas rewolucji raczej z powodu działalności politycznej, nie wiedzieliśmy nic. 9 listopada w Budapeszcie wystrzały karabinowe dochodziły już tylko z okolic Corvina i kilku nielicznych miejsc.
Ten tekst jest fragmentem książki Gergely’ego Pongrátza „Zaułek Corvina 1956”:
Wszelako ani siły pancerne, ani piechota nie zdołały zająć Corvina, a próbując tego dokonać, poniosły ogromne straty. To dlatego Rosjanie byli zmuszeni użyć ciężkiej artylerii, aby za wszelką cenę zlikwidować ostatnią grupę stawiającą opór. Teraz już wiedzieliśmy, że znikąd nie możemy oczekiwać wsparcia. Węgierskie siły zbrojne ani podczas rewolucji (od 23 do 28 października), ani w czasie walki o wolność (po 4 listopada) nie walczyły przeciwko Rosjanom czy awoszom. Peszteńskie Chłopaki natomiast się wykrwawiły i teraz jakoś się trzymali już tylko corviniści. Wieść, którą otrzymaliśmy od rosyjskiego pułkownika, wymusiła na nas podjęcie decyzji, ale ja nie chciałem tego robić sam. Przedstawiłem swoje zdanie, a wybór powierzyłem obecnym. Jeśli się weźmie pod uwagę wydarzenia historyczne, wyglądało na to, że mieliśmy dwie możliwości. Pod Mohaczem Turcy zmasakrowali węgierską armię, a pod Wilagoszem w celu uniknięcia masakry złożono broń. Myśmy natomiast mieli też trzecią opcję – poddamy Corvina, ale walkę będziemy kontynuować gdzie indziej. Broni nie złożymy i wytrwamy tak długo, jak będzie to możliwe.
Wybraliśmy tę ostatnią możliwość, co do której wszyscy, z wyjątkiem jednego dowódcy, byliśmy zgodni. Powiedział on, że ze swoimi ludźmi powiadomi mieszkańców o sytuacji i zadba o ewakuację ludności cywilnej. Oni też się wycofają, lecz niezbyt daleko, i gdy tylko zakończy się ostrzał artyleryjski, natychmiast wrócą, by przywitać ruskich. Wie, że zaułek Corvina zostanie przez nich zajęty, ale nie odda go za darmo. Będą musieli za niego słono zapłacić.
Corviniści podzielili się na trzy grupy. Pod dowództwem Erdősa, Szabó i moim około trzeciej nad ranem zaczęliśmy się wycofywać. Miałem jednak jeszcze coś do zrobienia. Rosyjskiego pułkownika wezwałem do biura dowództwa i zanim trzon corvinistów się rozproszył, powiedziałem, że poddajemy Corvina. Jeśli to, co przekazał, jest zgodne z prawdą, to będzie mógł wraz z sierżantem odejść wolno, ale jeżeli okaże się to kłamstwem i był to jedynie podstęp, byśmy poddali Corvina, to z tego pistoletu – wskazałem na swoją broń – dostaną obydwaj po kuli.
– Po tym wszystkim nadal twierdzi pan, że o świcie zacznie się ostrzał artyleryjski? – zapytałem.
– Tak – odpowiedział pułkownik i poprosił tylko, abyśmy się pośpieszyli.
Nadzór nad pułkownikiem i sierżantem powierzyłem czterem naszym ludziom uzbrojonym w pistolety maszynowe. Przy pomocy dwóch innych bojowników i Zsuzsy zebraliśmy wszystkie dokumenty, pisma, pamiętając, by zabrać listy nazwisk corvinistów. Dokumenty te włożyliśmy do pustej skrzyni na amunicję i znieśliśmy ją na ulicę Kisfaludyego. Oblaliśmy benzyną, podpaliliśmy i poczekaliśmy, aż wszystkie papiery się spalą. Pozostały po nich popiół podeptaliśmy. W ten sposób upewniliśmy się, że wykaz nazwisk corvinistów nie trafi w niepowołane ręce.
Wydaje mi się, że kiedy rozpoczął się wymarsz, wszyscy płakaliśmy. Erdős i Szabó już poszli, każdy z jedną grupą, a dowódca, który zdecydował się zostać, wciąż szukał ochotników, którzy by mu towarzyszyli. W tej jednostce było mniej więcej pięćdziesięciu bojowników, którzy rzeczywiście wytrwali do samego końca.
Może to wiele bezsennych nocy, może poddanie zaułka Corvina lub obie te rzeczy naraz sprawiły, że mój organizm, który do tej pory uważałem za silny, odmówił posłuszeństwa. Nie miałem nawet dość sił, aby wstać, gdy Zsuzsa poprosiła, byśmy ruszali. Ująwszy mnie z dwóch stron pod ramiona, Éva i Zsuzsa – moje dwie wierne towarzyszki broni – wspierały mnie, podtrzymywały i prowadziły przez czarne jak smoła ulice Budapesztu. Zajęliśmy budynek za halą towarową przy placu Rákócziego, którego mieszkańcy schronili się w piwnicy.
O poddaniu zaułka Corvina Białe Księgi piszą następująco:
Kwaterę, która stała się niebezpieczna, opuścili i zbili się w niewielkich grupach w hotelu „Continental” oraz w domach przy Bulwarze i ulicy Rákócziego. Przeprowadzonymi z nich atakami sprowokowali ostrzelanie domów przy Bulwarze, ulicach Rákócziego i Üllői.
Doszedłem do siebie dopiero 10 listopada w późnych godzinach popołudniowych. Byłem w jakimś pokoju na drugim piętrze, gdzie Jutka i Zsuzsa położyły mnie w posłanym łóżku, lecz niczego nie pamiętałem. Gdy się obudziłem, ubrałem się i wyszedłem z pomieszczenia. Przed moimi drzwiami, na korytarzu zastałem dwóch kompanów uzbrojonych w pistolety maszynowe, którzy mnie strzegli. Ich troskliwa opieka dobrze mi zrobiła. Jeden z nich zszedł ze mną, żeby pokazać mi, gdzie jest mieszkanie dozorcy, w którym zorganizowano nowy punkt opieki medycznej. Drugi pozostał na straży, ponieważ pokój, w którym wcześniej przebywałem, wyznaczono na nowe biuro dowództwa. (Dokąd, jak mi się wydaje, już nigdy nie wróciłem). W punkcie opieki medycznej zastałem troje naszych lekarzy, Zsuzsę i kilka lżej rannych osób, które przyszły na zmianę opatrunku. Byli tam również rosyjski pułkownik i sierżant, rozmawiający z Pulchnym, który bardzo dobrze znał rosyjski. Jutka wspomniała, że Doktorek zaledwie pół godziny wcześniej wrócił z Corvina, dokąd poszedł jeszcze koło południa, by sprawdzić sytuację. W tym czasie został ranny. Przez oba jego uda przeszła kula, lecz na szczęście nie trafiła w kość i nie spowodowała większych obrażeń.
– Położył się w drugim pokoju, ale polecił, aby kiedy zejdziesz – to Zsuzsa powiedziała, mając na myśli mnie – natychmiast go obudzić, bo chce z tobą porozmawiać i przekazać ci wszystko, co zobaczył.
Wszedłem do drugiego pokoju, usiadłem na łóżku Doktorka i go obudziłem. Poinformował, że Rosjanie dokonali niewyobrażalnych spustoszeń w Corvinie. Ich ostrzał obrócił okolicę w ruinę! Doktorek spotkał powstańca, jednego spośród tych, którzy zostali, i to on opowiedział o przebiegu zdarzeń.
Rosjanie około szóstej rano rozpoczęli ostrzał za pomocą ciężkiej artylerii, który trwał mniej więcej półtorej godziny. Oni na ten czas schronili się w jednej z piwnic na ulicy Práter i czekali na koniec ataku. Wszyscy mieli po dwa pistolety maszynowe i dziesięć–piętnaście magazynków. Granatów ręcznych również mieli pod dostatkiem. Ich dowódca wyznaczył każdemu stanowisko, które po zakończeniu ostrzału artyleryjskiego powinni byli natychmiast zająć. Rosjanie nacierali czołgami, bojowymi wozami opancerzonymi i piechotą, ale wygląda na to, że nie liczyli się z oporem przeciwnika, ponieważ ich piechota szła razem z pojazdami. Nasi bojownicy czekali na nich na rumowiskach i po ciężkiej ponadgodzinnej walce Corvin upadł. Spośród naszych towarzyszy broni może sześciu zostało przy życiu. Ich dowódca również poległ. Zabitych Rosjan było tak wielu, że ich ciała pokryły teren Corvina niczym dywan. Dopóki powstańcy byli w piwnicy, wszyscy powtarzali sobie: „Zginiemy, lecz wcześniej odpłacimy za to!”. Zaułek Corvina upadł, oni niestety polegli, lecz Rosjanie rzeczywiście ponieśli duże straty. Ten powstaniec został ranny trzykrotnie, a mimo to pomógł Doktorkowi wrócić zaraz po tym, jak przestrzelono mu uda na ulicy Práter.
Przeszedłem do drugiego pokoju, w którym pilnowaliśmy rosyjskiego pułkownika i sierżanta. Oznajmiłem im, że są wolni. Poprosiłem dwóch powstańców, aby odprowadzili ich na skraj parku miejskiego i zadbali o ich bezpieczeństwo. Pożegnaliśmy się uściskiem dłoni; dotrzymałem danego słowa.