Ostatni rozkaz: zniszczyć dokumenty SB
Pozostawienie tych materiałów w takim stanie wprowadzałoby w błąd przyszłych badaczy, zniekształcało obraz tych czasów i ludzi (Czesław Kiszczak)
Po prostu staramy się przysłużyć do powstania dodatkowych rolek papieru toaletowego (Wojciech Garstka)
To, że nadciąga fala zmian, stało się jesienią 1989 r. oczywiste dla wszystkich – kierownictwa resortu, szeregowych funkcjonariuszy i tajnych współpracowników. Najwięcej powodów do obaw mieli ci ostatni. Bali się dekonspiracji: „po ostatnim posiedzeniu sejmu, na którym omawiane były projekty ustaw dotyczących MSW, notuje się wzrost przypadków zwracania się osobowych źródeł informacji do obsługujących funkcjonariuszy z prośbą o zniszczenie wszelkiej dokumentacji związanej ze współpracą. Pomimo zapewnień o pełnej konspiracji współpracy źródła nalegają na zniszczenie materiałów potwierdzających fakt współpracy.
Uzasadniają to między innymi obawą, że jeśli OKP przejmie nadzór nad MSW, to zechce ujawnić osoby współpracujące z tym resortem”. Zarówno agenci, jak i sami oficerowie dopuszczali możliwość takiego rozwoju sytuacji, że do władzy doszłyby siły polityczne zainteresowane ujawnieniem personaliów tajnych współpracowników SB.
Niektórzy – przynajmniej wedle późniejszych relacji – obawiali się nawet ujawnienia tych danych w toku niekontrolowanego, rewolucyjnego wydarzenia. Gromosław Czempiński opowiadał o scenariuszu, w którym służby specjalne innych państw w celu wykradzenia informacji animowałyby demonstracje przy pomocy agentów wpływu: „Było dla nas jasne, że wywiady obcych państw zrobią wszystko, by poznać nasze zasoby archiwalne. Np. Niemcy chcieli poznać, jakie były nasze aktywa w Niemczech, Amerykanie – jakie w Stanach itd. [...] [mogli] przewerbować naszych ludzi albo tak podburzyć społeczeństwo, że ludzie włamią się do archiwów jak w NRD. Tego się baliśmy”.
Oficerowie wywiadu wiedzieli, co działo się za zachodnią granicą. W NRD został zajęty budynek Stasi, „pomieszczenia wywiadu zostały spenetrowane [...] w budynku może przebywać rotacyjnie 30 pracowników wywiadu, których legitymacje zawierają nadruk »Rada Ministrów NRD – wywiad«”. Zdaniem polskiego wywiadu na pewno skorzystali na tym Rosjanie, ponieważ „dokumenty dotyczące agentury zmikrofilmowano i przekazano służbie radzieckiej na przechowanie”. A najbardziej – jak się okazało – CIA, która weszła w posiadanie materiałów wywiadowczych Stasi, w tym dossier agentów; są to tzw. akta Rosenholz.
Pod koniec lipca 1989 r. w czasie telekonferencji z szefami wojewódzkich urzędów spraw wewnętrznych szef SB gen. Dankowski uprzedzał: „Ponieważ nagromadziło się dużo spraw i dokumentów, należałoby odchudzić nasze szafy. W związku z powyższym proszę o rozważenie i dokonanie weryfikacji posiadanych materiałów operacyjnych. Po drugie – zniszczenie dokumentów nieprzedstawiających wartości operacyjnej ani poznawczej oraz takich, które wykraczają poza zakres zainteresowań Służby Bezpieczeństwa w aktualnej sytuacji społeczno-politycznej”. Później Dankowski bronił się, że nie wydawał polecenia niszczenia, ale wyznaczał ramy prawne do uporządkowania dokumentacji, natomiast każdą decyzję podejmowali odpowiedzialni oficerowie.
Czynnikiem dopingującym esbeków do przejrzenia archiwów było powołanie w sierpniu 1989 r. przez sejm tzw. komisji Rokity mającej badać przestępstwa popełnione przez funkcjonariuszy w latach osiemdziesiątych. Esbecy obawiali się, że komisja ujawni kompromitujące fakty lub nawet znajdzie dowody ich przestępczej działalności. Henryk Dankowski przestrzegał: „komisja interesować się może takimi zdarzeniami,
które interpretowane będą jako stanowiące naruszenie przez funkcjonariuszy prawa w okresie stanu wojennego i późniejszym. Wszelkie materiały z tym związane nieprzydatne operacyjnie, procesowe czy z punktu widzenia poznawczego lub ocenno-analitycznego winny być zniszczone, zlikwidowane”. Rzeczywiście, członkowie komisji szybko zauważyli efekty pracy funkcjonariuszy.
W sierpniu 1989 r. gen. Tadeusz Szczygieł, stojący na czele Departamentu IV, zaadresował do Dankowskiego raport „w sprawie likwidacji teczek na księży”, w którym sugerował – w porozumieniu z szefem archiwum – odstąpienie od prowadzenia TEOK, ich wyrejestrowanie z ewidencji i zniszczenie, łącznie z tymi złożonymi do archiwum. Pomysł spotkał się z aprobatą i 1 września Szczygieł wysłał do szefów WUSW polecenie protokolarnego zniszczenia wszystkich prowadzonych oraz zarchiwizowanych materiałów dotyczących inwigilacji księży.
Czy Kościół, jeden z istotnych aktorów transformacji, był zainteresowany tym, żeby SB ukończyła niszczenie tych dokumentów? Trzeba zauważyć, że SB z zasady prowadziła rozpracowania wszystkich księży, niezależnie od tego, czy współdziałali z opozycją. Czesław Kiszczak tłumaczył po latach, co się stało z materiałami Departamentu IV: „Bardzo dużo spłonęło. Kiedy doszło do normalizacji stosunków państwo-Kościół, trzeba było te zaszłości zniszczyć. Niszczyliśmy je w 1989 r. Nie wszystko, ale bardzo dużo. Część dokumentów przekazaliśmy Kościołowi na jego wyraźną prośbę”. Do dziś nie udało się wyjaśnić, jakie dokładnie dokumenty znalazły się w rękach Kościoła.
Ten tekst jest fragmentem książki Tomasza Kozłowskiego „Koniec imperium MSW. Transformacja organów bezpieczeństwa państwa 1989–1990”:
We wrześniu 1989 r. w ślady Departamentu IV poszły Departament Szkolenia i Doskonalenia Zawodowego oraz Wydział XIII Biura „B” (zajmującego się obserwacją opozycji). Po przekształceniu Departamentów III, IV, V i VI ruszyła kolejna fala niszczenia dokumentacji. Na początku stycznia 1990 r. podczas telekonferencji z naczelnikami WUSW gen. Bogusław Stachura rozkazał, aby „materiały archiwalne niszczyć zgodnie z wytycznymi – nieważne, że to się kiedyś przyda”. Wspierał go gen. Krzysztof Majchrowski: „Wszystkie osoby wykorzystywane przed 4 czerwca 1989 r. wyrejestrować, a materiały zniszczyć. Sprawy operacyjne poddać analizie tak, aby nie było dokumentów tajnych współpracowników”. Niszczono także dokumentację Departamentu I, szczególnie dawnego Wydziału XI, który prowadził sprawy dotyczące opozycji demokratycznej. Starano się zatrzeć ślady pozwalające na identyfikację agentury wykorzystywanej do rozpracowania opozycji. Zniszczono lub wyniesiono m.in. akta rozpracowania Zbigniewa Bujaka (kryptonim „Peonia”) czy opozycji w Gdańsku (kryptonim „Zakopane”).
Masowe niszczenie dokumentów nie umknęło uwadze solidarnościowych działaczy, posłów i senatorów. Jako pierwsza oficjalnie zabrała w tej sprawie głos komisja Rokity, która 19 stycznia 1990 r. zażądała ujawnienia winnych niszczenia oraz zaprzestania tego procederu. Tydzień później podobny postulat zawarł w swojej uchwale cały Obywatelski Klub Parlamentarny. MSW broniło się na konferencji prasowej, na której płk Wojciech Garstka poinformował „o rodzaju dokumentów przechowywanych przez Centralne Archiwum MSW, zasadach archiwizowania, udostępniania i brakowania dokumentów”. Kazimierz Piotrowski, dyrektor archiwum MSW, wyjaśniał, że w związku ze zmianą struktur oraz priorytetów brakowaniu podlegają dokumenty „obejmujące problematykę kleru katolickiego i innych wyznań oraz byłej opozycji”. Tak samo tłumaczył Jerzy Karpacz.
31 stycznia 1990 r. Kiszczak wydał rozkaz: „zabraniam – aż do odwołania – niszczenia wszelkich roboczych, operacyjnych i archiwalnych dokumentów”. Na początku lutego zorganizowano ogólnopolską odprawę naczelników wydziałów archiwalnych Biura „C” i WUSW – spotkanie odbyło się pod hasłem „bezwzględnego przestrzegania zakazu ministra spraw wewnętrznych o niszczeniu wszelkiej dokumentacji, nawet brudnopisów i makulatury”. Rozkaz Kiszczaka nie zakończył procederu usuwania dokumentów; nadal je niszczono, ale już w mniejszej skali. Można przyjąć, że do momentu wydania rozkazu zdołano się pozbyć zasadniczej części akt, na których zależało kierownictwu i funkcjonariuszom. Antoni Zieliński, szef Biura Ewidencji i Archiwum UOP, stwierdził później, że usunięto 50–60 proc. teczek personalnych, chociaż nie we wszystkich regionach po tyle samo. Na przykład w Gdańsku wybrakowanie sięgało 95 proc.
Same akta operacyjne znikały na kilka sposobów. Można było oczywiście je wywieźć i zniszczyć. W przypadku Warszawy szczególną rolę odgrywała papiernia w Konstancinie-Jeziornej. Na przykład 30 października 1989 r. dwie ciężarówki przywiozły tam dziesięć ton akt. Młyny nie działały jednak tak sprawnie jak powinny – zachowały się niezmielone szczątki dokumentacji Departamentu IV. W tym samym miejscu zniszczono także stenogramy posiedzeń Biura Politycznego KC PZPR z lat osiemdziesiątych. „Jaruzelski wyjaśnił mi okoliczności, w jakich doszło do spalenia [sic!] tych dokumentów – pisał Mieczysław Rakowski. – Z prawnego punktu widzenia jest to rzeczywiście przestępstwo, choć z drugiej strony partia może ze swoją dokumentacją zrobić co zechce. Rzecz jednak w tym, że kiedy przystąpiono do zniszczenia tych zapisów, Jaruzelski był prezydentem RP i nie pełnił już żadnej funkcji partyjnej”.
Zachowała się nawet korespondencja dotycząca technicznych detali niszczenia dokumentów: „Makulatura [tj. akta SB – T.K.] nie może mieć części metalowych (mechanizmy segregatorów, tzw. wąsy, spinacze itp.) ani plastikowych. Musi ona być spakowana w worki papierowe, w których będzie podawana na taśmociąg do kadzi z masą papierową. Podawanie worków na taśmociąg wykonuje nasza ekipa przeładunkowa pod nadzorem naszych oficerów, zabezpieczających zachowanie tajemnicy w toku całej operacji. Po podaniu do kadzi wszystkich worków grupa nasza czeka tam, mając możliwość wglądu, do chwili całkowitego rozdrobnienia makulatury. Po zakończeniu działań sporządzana jest notatka służbowa o ich przebiegu”.
Najroztropniej było nie wychodzić z aktami poza teren jednostki. W Piotrkowie Trybunalskim palono dokumentację w kotłowni WUSW. Palacz siedleckiej SB twierdził, że zimą z 1989 na 1990 r. nie potrzebował opału do centralnego ogrzewania. W Toruniu zniszczono w styczniu 1990 r. nawet tysiąc tomów akt: „Mielenie dokumentów odbywało się w kilku pokojach, brało w tym udział wielu funkcjonariuszy”. W niektórych miejscach urządzano ogniska na wolnym powietrzu: „kupowaliśmy benzynę za własne pieniądze i wieźliśmy dokumenty za miasto. W promieniu kilku metrów od ogniska tworzyliśmy krąg, pilnując, aby nie wydostała się z niego najmniejsza nawet karteczka” – wspominał funkcjonariusz z Krakowa. Esbecy nieraz musieli nie tylko sami załatwiać benzynę, lecz także organizować transport. Na przykład do niszczenia dokumentów koło Starachowic pojechali ładą zarejestrowaną na żonę jednego z nich.
Ten tekst jest fragmentem książki Tomasza Kozłowskiego „Koniec imperium MSW. Transformacja organów bezpieczeństwa państwa 1989–1990”:
Ogniska pozostawiały jednak ślady. Po pierwsze – w postaci niedopalonych papierów. Po drugie – w postaci świadków. Oczywiście zdarzali się też partacze. Na przykład w Katowicach dokumenty operacyjne znaleziono na śmietniku; były wśród nich meldunki tajnych współpracowników, nazwiska i pseudonimy.
Niszczenie zasobu archiwalnego miało kilka etapów. W pierwszej kolejności, jeszcze zanim się zajęto aktami operacyjnymi, zaczęto się szykować do usunięcia części kartotek, które były układem nerwowym SB – zawierały informacje o ludziach jakkolwiek interesujących służby oraz o ich statusie (np. osoby rozpracowywanej czy tajnego współpracownika), a także odesłanie do akt. Materiały Biura „C” zaczęły być usuwane lub klasyfikowane do usunięcia jeszcze w czerwcu 1989 r. Następnie podzielono karty rejestracyjne na trzy kategorie: do zachowania, wydzielenia bądź zniszczenia. W czasie trwania operacji zniszczono około 55 tys. kart, ponadto przeznaczono do likwidacji kolejne 470 tys., które ostatecznie nie zostały jednak zniszczone. Część dokumentacji została przemieszczona – wiceminister Dankowski w piśmie z 26 czerwca 1989 r. nakazał szefom WUSW usunięcie z ewidencji informacji na temat nowo wybranych posłów i senatorów, którzy byli tajnymi współpracownikami Służby Bezpieczeństwa. Jednocześnie polecił, by nadal utrzymywano z nimi kontakty operacyjne. Chodziło o kontynuowanie współpracy przy jednoczesnym zatarciu śladów jej prowadzenia.
Proceder niszczenia dokumentów jest częściowo opisany, szczególnie w wymiarze regionalnym, głównie na podstawie materiałów spraw karnych, które prowadzono w latach dziewięćdziesiątych. Nie rozpoczęto nigdy oddzielnego śledztwa dotyczącego sprawstwa kierowniczego. Zamiast tego podjęto decyzję, że jedna ze spraw regionalnych, dotycząca niszczenia akt w Piotrkowie Trybunalskim, posłuży jako punkt wyjścia do pociągnięcia do odpowiedzialności wiceministra gen. Henryka Dankowskiego oraz generałów Krzysztofa Majchrowskiego i Tadeusza Szczygła. Jak wspominał Krzysztof Kozłowski: „na podstawie tej konkretnej delegatury opisaliśmy ogólnopolski proceder niszczenia akt”. Ostatecznie sprawa została umorzona, a winni nie ponieśli nigdy żadnych konsekwencji. Warto jednak przyjrzeć się historii tej sprawy oraz kazusowi niszczenia dokumentów SB w Piotrkowie Trybunalskim.
23 stycznia 1990 r. poseł OKP Ryszard Brzuzy uzyskał anonimową informację o paleniu akt w komendzie WUSW przy ul. Sienkiewicza w Piotrkowie Trybunalskim. Kiedy przybył na miejsce, dyżurny wpuścił go i dwie towarzyszące mu osoby. Po otwarciu pieca kotłowni znaleziono zwęglone płachty dokumentów. Po poselskiej interwencji płk Alojzy Perliceusz, szef WUSW, wysłał ekipę do zabezpieczenia śladów. 23 kwietnia poseł złożył w prokuraturze zawiadomienie, które z wojewódzkiej trafiło do Prokuratury Generalnej. Prokurator generalny Aleksander Herzog zwrócił się z interwencją do szefa UOP Andrzeja Milczanowskiego. Ten przekazał Prokuraturze Generalnej akta postępowania prowadzonego przez Biuro Śledcze. Ustalono, że od sierpnia 1989 r. do przełomu stycznia i lutego 1990 r. materiały operacyjne były niszczone w piotrkowskim WUSW oraz w rejonowych urzędach spraw wewnętrznych w Piotrkowie, Tomaszowie Mazowieckim, Bełchatowie, Radomsku i Opocznie. Jak konstatował Milczanowski: „nie można ustalić pełnego zakresu oraz ilości zniszczonych materiałów operacyjnych z uwagi na fakt, że zniszczono przy tym część protokołów zniszczeń, pewną część dokumentów niszczono poza ewidencją”.
Było jasne, że akcja została zatwierdzona na najwyższych szczeblach dowodzenia. Prokurator Kazimierz Radomski z Departamentu Prokuratury w Ministerstwie Sprawiedliwości tłumaczył: „można było oskarżyć o przestępstwo wszystkich tych, którzy niszczyli dokumenty i materiały sporządzone w poszczególnych jednostkach SB. Ale w Polsce jest 49 wojewódzkich urzędów [...] Jeżeli mielibyśmy objąć śledztwem wszystkich, to trzeba byłoby przesłuchać około 20 tysięcy osób. Śledztwo ograniczyliśmy więc do tych osób, które wydały decyzje, zakładając, że wszyscy podlegli funkcjonariusze byli niejako związani poleceniami”. W sprawie piotrkowskiego WUSW przesłuchano łącznie 120 osób, w tym osoby z kierownictwa MSW z okresu popełniania przestępstwa. Generał Kiszczak stał na stanowisku, że nie złamano prawa ani przepisów wewnętrznych. Jego zdaniem zawartość teczek, często plotkarska i nie zawsze sprawdzona, do niczego by się już nie przydała. Generał Dankowski przedstawiał swoje postępowanie jako zgodne z honorem esbeka: „Zwracali się do mnie dyrektorzy departamentów z pytaniami, czy akceptuję ich decyzje o likwidacji śladów tajnych współpracowników. Uważałem, że ze względów etycznych, moralnych i typowo ludzkich prośby składane przez tych tajnych współpracowników były zasadne”.
Ten tekst jest fragmentem książki Tomasza Kozłowskiego „Koniec imperium MSW. Transformacja organów bezpieczeństwa państwa 1989–1990”:
Problem w tym przypadku – podobnie jak w odniesieniu do innych przestępstw popełnionych przez kierownictwo resortu, partii i państwa w czasach PRL – polegał na przewlekłości postępowania i niemożności zakończenia sprawy. Zanim jeszcze proces na dobre się rozpoczął, poszczególne prokuratury i sądy przerzucały między sobą akta sprawy niczym gorący kartofel. W 1991 r. warszawska prokuratura wysłała akt oskarżenia do sądu wojewódzkiego w Łodzi, ten odesłał materiały do uzupełnienia do prokuratury i stwierdził, że właściwą instancją jest Sąd Rejonowy Warszawa-Mokotów. Sprawa ponownie trafiła jednak do sądu w Piotrkowie, który w 1993 r. zwrócił się o jej przekazanie do Sądu Wojewódzkiego ze względu na szczególny charakter. Wniosek spotkał się z odmową. Sąd Rejonowy umorzył postępowanie na podstawie amnestii z grudnia 1989 r. Warszawska prokuratura zgłosiła sprzeciw, ale w 1995 r. sprawa i tak zakończyła się umorzeniem.
W Gdańsku, tak istotnym dla solidarnościowej opozycji, niszczenie dokumentów zostało przeprowadzone niezwykle skutecznie. Trójmiejska SB zawdzięczała to dwóm pułkownikom, zastępcom komendanta wojewódzkiego MO do spraw SB: Zenonowi Ringowi i Janowi Sosnowskiemu. Ten drugi jesienią 1989 r. zwołał zebranie naczelników, na którym omawiano sprawę niszczenia dokumentacji. Akta – dwa transporty, łącznie ponad 23 tony – zmielono w Zakładach Celulozy i Papieru w Świeciu. Jak wspomina jeden z funkcjonariuszy oddelegowanych do tej pracy: „Samochód podjechał tyłem przed wejście do hali i następnie nosiliśmy worki na odległość ok. 6–7 metrów i wrzucaliśmy je do kręcącego się bębna z wodą. Worków nie otwieraliśmy, tylko w całości je wrzucaliśmy. Bębny miały określoną pojemność, mieściło się w nich mniej więcej po 15 worków, potem trzeba było czekać ok. 25 minut i wrzucać ponownie”. Funkcjonariusze nie bali się ubrudzić rąk, sięgali także po bardziej tradycyjne metody. Gdy nie chcieli niszczyć całych teczek, a jedynie je odchudzić o doniesienia tajnych współpracowników czy poszczególne raporty, cięli dokumenty lub je palili w kotłowni WUSW. Likwidowali oczywiście także kartoteki.
Komisja do badania archiwów, powołana przez szefa UOP Andrzeja Kapkowskiego, byłego oficera Departamentu II MSW, stwierdziła, że w latach 1989–1990 zniszczono 90 proc. akt WUSW w Gdańsku. Akt oskarżenia przeciw pułkownikom trafił do sądu w 1997 r. Sędziowie zdecydowali jednak, że nie będą rozpoczynać procesu ze względu na znikomą szkodliwość społeczną zaskarżonych czynów. Po zażaleniu, rok później, proces wystartował. W 1999 r. Zenon Ring zmarł. Jan Sosnowski natomiast doczekał przedawnienia i umorzenia sprawy w 2000 r. Wyszedł z sali sądowej z uśmiechem na ustach.