Oscary – kilka polskich odsłon
Oscary – kilka polskich odsłon – czytaj też: Historia Oscarów
Polskie przygody z Oscarem to nie tylko Wajda, Polański, Holland – choć rzeczywiście są to nazwiska rozpoznawane. Pamiętamy Oscara Jana A.P. Kaczmarka za muzykę do „Marzyciela”. Z pewnością także sporo osób kojarzy nagrody dla Polaków pracujących przy „Liście Schindlera”: Janusza Kamińskiego za najlepsze zdjęcia oraz Allana Starskiego i Ewy Braun w kategorii „najlepsza scenografia i dekoracja zdjęć”. Za przygotowanie kostiumów do filmu Spielberga nominowana była także Anna Biedrzycka-Sheppard (dostrzeżona również w tym roku i nominowana za pracę przy „Czarownicy”). Warto jednak cofnąć się w czasie i zobaczyć, jak amerykańscy filmowcy doceniali polskich artystów przed sukcesami Kaczmarka czy Kamińskiego. Dlaczego? Bo Polacy towarzyszą Oscarowi niemal od początku.
Pierwsze nagrody Akademii przyznano w 1929 roku, a dokładniej 16 maja w Sali Blossom w Hollywood Roosevelt Hotel. Wówczas rozdano statuetki w dziewięciu kategoriach: Film Roku, Film o Niezwykłych Walorach Artystycznych, Najlepszy Aktor, Najlepsza Aktorka, Najlepszy Reżyser, Najlepszy Reżyser Komedii, Najlepszy Operator, Najlepszy Scenarzysta oraz Najlepsze Efekty Inżynieryjne. Zaledwie dwa lata po pierwszym rozdaniu Oscarów, nominację w kategorii „Dekoracja wnętrz” otrzymał Anton Grot, a właściwie Antoni Franciszek Grossewski (lub Groszewski). Urodzony najprawdopodobniej w 1884 roku w Kiełbasinie, po zakończeniu nauki w Szkole Techniki w Królewcu wyemigrował do Stanów. Tam w 1913 roku rozpoczął pracę w studiu Lublin Manufacturing Co. Potem przeniósł się do Warner Bros., gdzie pracował do końca życia.
Anton Grot był w sumie pięć razy nominowany do Oscara. Pierwszy raz – za scenografię do filmu „Svengali”, ostatnim – w 1941 roku, za obraz w reż. Michaela Curtiza „Sea Hawk”. Statuetki jednak nigdy nie otrzymał.
„Tu Bronio Kaper!”
Najczęściej Polacy wyróżniani byli w kategoriach technicznych i muzycznych. W 1941 roku Oscara specjalnego za muzykę do disneyowskiego filmu „Fantazja” zdobył Leopold Stokowski. Co ciekawe – kompozytor najprawdopodobniej nigdy w Polsce nie był, uważał się jednak za Polaka. Rok później, za najlepszą muzykę w musicalu, nominowany był Bronisław Kaper i jego utwory z „Czekoladowego żołnierza”. Statuetkę otrzymał jednak dopiero dwanaście lat później za film „Lily” – obraz, który (także przez swoją muzykę) zachwycił Audrey Hepburn. Wiele lat później, na pytanie Jerzego Antczaka co czuł, gdy odbierał statuetkę, odpowiedział:
Mam najgorsze wspomnienia związane z tym Oscarem. Kiedy do odbierałem, moja ukochana siostra chciała u przyjaciółki oglądać razem z nią ceremonię w kolorowej telewizji. Gdy przebiegała przez jezdnię, wpadł na nią samochód. Zginęła na miejscu.
Kaper zebrał w sumie cztery nominacje. Pozostałe dwie otrzymał za najlepszą piosenkę i najlepszą muzykę do filmu „Bunt na Bounty” zrealizowanego w 1962 roku. Do końca życia uważał się za polskiego ambasadora w Hollywood. To dzięki niemu „Potop” trafił do Stanów – pomógł Jerzemu Hoffmanowi i jego żonie Walentynie, gdy przewozili film w bagażu osobistym. Następnie przedstawił reżysera Gregory’emu Peckowi – wtedy jednemu z najważniejszych członów Amerykańskiej Akademii. Okazało się, że żona aktora ma korzenie rosyjskie, dlatego też szybko dogadała się z żoną Hoffmana. Na dodatek na pokaz obrazu Kaper zaprosił również Artura Rubinsteina, który uwielbiał Trylogię. Dzięki tym okolicznościom „Potop” obejrzało wielu członków Akademii, co skutkowało tym, że film mógł zostać wystawiony jako kandydat do wyścigu po Oscary.
Kaper zaopiekował się również Jerzym Antczakiem i jego żoną, Jadwigą Barańską, kiedy nominowane do Oscarów były „Noce i dnie”. Reżyser wspominał, że podczas wizyty w Ameryce polski attaché kulturalny na początku ulokował ich w obskurnym hotelu w Nowym Jorku, a sam poleciał bawić się w Las Vegas:
Siedzieliśmy z Jadzią bezradnie w pokoju hotelowym, kiedy zadzwonił telefon. Podnoszę słuchawkę, mówię „halo”, a z drugiej strony ktoś na fortepianie gra „Jeszcze Polska nie zginęła…” I po chwili słyszę: „Tu Bronio Kaper”.
Polecamy e-book: Paweł Rzewuski – „Wielcy zapomniani dwudziestolecia”
Nie tylko „Ida” Pawlikowskiego
„W 1964 roku z Pragi do Warszawy przyjechało dwóch reżyserów. Zatrzymali się w drodze do Moskwy, szukając aktorki, która zagrałaby rolę żydowskich kobiet w filmie „Sklep przy głównej ulicy”. Stanisław Siekierko zasugerował im odwiedzenie Teatru Żydowskiego, gdzie grałam rolę Babki w spektaklu „Drzewa umierają stojąc”. Przyszli, obejrzeli przedstawienie, a następnego dnia powiedzieli Siekerce, że nie mają po co jechać do Moskwy, bo okazało się, że jestem do tej roli osobą najodpowiedniejszą”.
W ten sposób Ida Kamińska wspominała, jak trafiła do filmu, który zachwycił świat. „Sklep przy głównej ulicy” był opowieścią o Tonim – Słowaku, który w wyniku nalegań żony i dzięki protekcji szwagra po wprowadzeniu dekretu aryzacyjnego przejmuje pasmanterię w centrum miasteczka – tytułowy sklep przy głównej ulicy. Lokal należał do głuchoniemej Żydówki Róży, która – przez swoją chorobę – była nieświadoma sytuacji Żydów, dlatego Toniego traktowała jako przydzielonego jej przez władze współpracownika. Niestety, w wyniku nieszczęśliwego wypadku Toni przyczynia się do śmierci staruszki, a sam – nie mogąc tego znieść – popełnia samobójstwo.
W rolę głównego bohatera wcielił się słowacki aktor Jozef Kroner. Zarówno on, jak i Ida Kamińska za swoje role otrzymali dyplomy uznania od jury na Festiwalu Cannes w 1965 roku. Był to jednak dopiero początek szeregu nagród, jaki otrzymał ten film. W 1966 roku twórcy „Sklepu przy głównej ulicy” odebrali statuetki Oscara. Był to pierwszy obraz z krajów bloku sowieckiego nagrodzony przez Amerykańską Akademię. Rok później za rolę Róży Lautmanowej Ida Kamińska była nominowana do Złotego Globu oraz do Oscara. Kiedy nagrodę Akademii otrzymała Elizabeth Taylor, swojej wnuczce, która towarzyszyła jej na ceremonii, powiedziała: „Ja i tak mam już satysfakcję, kochanie. Jestem aktorką żydowską, przez całe życie najważniejsza była dla mnie scena, więc tę nominację uważam za zaszczyt zarówno dla mnie osobiście, jak i dla żydowskiego teatru”.
Ida Kamińska zachwyciła Hollywood na tyle, że do jej drzwi dobijali się agenci największych gwiazd, oferując swoje usługi. Mówiła jednak: „Ja do Polski wracam, ja mam tam swój teatr”. Wraz z rodziną wyemigrowała jednak do Stanów po wydarzeniach 1968 roku.
Jedyna okazja, by polecieć do Ameryki
W tym roku do Oscara nominowane są dwa polskie filmy w kategorii „krótkometrażowy film dokumentalny”: „Joanna” wyprodukowana przez Studio Wajdy oraz „Nasza klątwa” – obraz zrealizowany w Warszawskiej Szkole Filmowej. Polacy odnosili wcześniej sukcesy w tej dziedzinie. Już w 1942 roku jako „najlepszy film dokumentalny” nominowany był „Biały Orzeł” – obraz wyprodukowany w Biurze Filmowym przy Ministerstwie Informacji i Dokumentacji Rządu Polskiego w Londynie. Za całość odpowiadał Eugeniusz Cękalski, a narratorem filmu był Leslie Howard. Bez statuetki wrócił także Marcel Łoziński, którego film „89 mm od Europy” nominowany był w 1995 roku. Więcej szczęścia Polacy mieli w kategorii „najlepszy krótkometrażowy film animowany”. W 1983 roku statuetkę odebrał Zbigniew Rybczyński za obraz pt. „Tango”. Kiedy ogłoszono nominację, artysta mieszkał w Austrii – zgłosił się więc do ambasady amerykańskiej w Wiedniu, by pomogli mu nawiązać kontakt z Akademią. Dzięki staraniom tamtejszego attaché kulturalnego, Rybczyński otrzymał zaproszenie na ceremonię oraz bilet lotniczy w jedną stronę – powrotny musiałby opłacić sobie sam. Reżyser „Tanga” był jednak w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Z pomocą przyszli jego austriaccy przyjaciele. Zrobili wśród znajomych Rybczyńskiego zbiórkę pieniędzy, po czym wręczyli je artyście ze słowami: „Wiesz Zbig, nie powinieneś tak odmawiać. Może to jest twoja jedyna okazja, by polecieć do Ameryki?”
Choć Rybczyński pamiętał, że jego przemówienie ma trwać nie więcej niż 30 sekund, znaczenie je przedłużył. Bardzo chciał nawiązać w swojej mowie do sytuacji w Polsce. Po latach wspominał:
Aktorzy, którzy wręczali mi statuetkę, zaczęli się denerwować. Chcieli mnie z tej sceny usunąć, a ja jeszcze nie skończyłem podziękowań. To wywołało aplauz publiczności. Mówiłem dalej: „Chciałbym kiedyś z tego miejsca przemawiać dłużej z okazji zrobienia takiego filmu jak „Ghandi”, ale o Lechu Wałęsie i Solidarności”.
Kontrowersje, kontrowersje…
W sumie Polska może poszczycić się 10 nominacjami w kategorii najlepszy film nieaglojęzyczny. Ostatnią oczywiście otrzymała „Ida” – a pierwszą (w 1963 roku) „Nóż w wodzie” Romana Polańskiego. Jeszcze żadna nominacja nie zamieniła się w statuetkę, choć kilkakrotnie wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że to właśnie polskiemu filmowi przypadnie nagroda w tej kategorii. Jerzy Antczak wspominał entuzjastyczne recenzje „Nocy i dni” w amerykańskiej prasie. Recenzent „Los Angeles Times” deklarował:
Mam nadzieję, że ten wyjątkowy film nie zostanie niezauważony w pogoni za Oscarem, wśród daleko mocniej reklamowanych zagranicznych filmów.
Lubisz czytać artykuły w naszym portalu? Wesprzyj nas finansowo i pomóż rozwinąć nasz serwis!
W Stanach „Noce i dnie” zostały ogłoszone polskim „Przeminęło z wiatrem”. Być może reżyser zacząłby nawet pisać przemówienie, w którym dziękowałby Akademii, gdyby nie słowa Romana Polańskiego:
Jerzy, organizatorzy każą Ci przygotować przemówienie , siedzieć tuż przy wyjściu i tak dalej, ale pamiętaj, że ja za „Chinatown” miałem jedenaście nominacji, a zdobyliśmy tylko jednego Oscara. Te statuetki już zostały rozdane! Chciałbym, żebyś sobie uzmysłowił, że nominacja to już jest ogromne osiągnięcie. A potem w grę wchodzą przede wszystkim pieniądze.
Oczywiście, w tym roku największe nadzieje Polacy mogą pokładać w dwóch nominacjach dla „Idy”. Jednak obraz ten wzbudził nie tylko zachwyt, ale także kontrowersje, które zostały już skomentowane przez amerykańskich krytyków. Film Pawlikowskiego nie jest jednak pierwszym polskim filmem, który wywołał swoją nominacją sporo polemik. Kiedy w 1976 roku wśród piątki nominowanych obrazów znalazła się „Ziemia obiecana”, według wspomnień reżysera cała konferencja prasowa w Hollywood sprowadziła się do dyskusji wokół polskiego antysemityzmu. Najostrzej krytykował film Wajdy dziennikarz z Izraela – jednak na pytanie twórców o to, czy widział „Ziemię Obiecaną”, odpowiedział: „Ja wcale nie muszę go oglądać, wystarczy, że film ten przychodzi z Polski”. Daniel Olbrychski tak wspominał zamieszanie wokół filmu:
Film zrobił wielką karierę na całym świecie, został nominowany do Oscara. Krytyka, zwłaszcza amerykańska, oskarżała Wajdę o antysemityzm; w Polsce Poręba i jego grupka zarzucali Wajdzie antypolskość; Niemcy dopatrywali się antygermanizmu…
Ostatecznie statuetka powędrowała do twórców radziecko-japońskiej produkcji „Dersu Uzała”.
Warto jednak pamiętać, że polskie produkcje zwykle przegrywały z naprawdę mocnymi konkurentami. Jerzy Kawalerowicz i „Faraon” musieli uznać wyższość „Kobiety i mężczyzny” – filmu nakręconego przez Claude’a Leloucha. „Nóż w wodzie” przegrał z „Osiem i pół” Felliniego, a „Potop” z „Amarcordem”. Z kolei „Panny z Wilka” poległy przy „Blaszanym bębenku”.
„And the Oscar goes to…”
Na koniec wróćmy jeszcze do niedalekiej przeszłości. W latach dziewięćdziesiątych sporo polskich twórców zostało docenionych przez Akademię – i nie chodzi tu o kategorię najlepszy film nieanglojęzyczny. I tak na przykład Agnieszka Holland w 1992 roku otrzymała nominację za najlepszy scenariusz adaptowany. Dwa lata później za ostatnią część „Trzech kolorów” Krzysztof Kieślowski został nominowany dwukrotnie: za reżyserię oraz (wraz z Krzysztofem Piesiewiczem) za najlepszy scenariusz. Za ten sam film nominację otrzymał również Piotr Sobociński – w kategorii najlepsze zdjęcia. Przyszły sukcesy twórców „Listy Schindlera”, potem „Pianisty”, a także honorowy Oscar dla Andrzeja Wajdy.
Trudno opisać wszystkie polskie przygody z nagrodą Amerykańskiej Akademii. Na oddzielne teksty zasługują chociażby nominacje Romana Polańskiego, Andrzeja Wajdy czy operatora Janusza Kamińskiego. Można dzielić także polskich twórców filmowych na tych, którzy pracowali przy produkcjach polskich oraz takich, którzy tworzyli za granicą. Niemniej jednak – gdziekolwiek byli, dokonali niebywałych osiągnięć dla polskiej kinematografii. Jednocześnie sama nominacja jest ogromnym uznaniem dla pracy Polaków. Piotr Sobociński wspominał:
Tego momentu nie zapomnę do końca życia. Reakcje innych członków ekipy były niesamowite. Niektórzy po prostu się popłakali. Bo świat Oscarów był nam przecież znany jedynie telewizji, z kolorowych miesięczników. Wydawał się absolutnie nieosiągalny. I nagle, w ciągu ułamku sekundy znalazłem się w tym świecie…
Bibliografia:
- Antczak Jerzy, Noce i dnie mojego życia, wyd. Axis Mundi, Warszawa 2009;
- Lubelski Tadeusz, Historia kina polskiego. Twórcy, filmy, konteksty, wyd. Videograf II, Katowice 2009;
- Michalak Bartosz, Polskie Oscary, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2000;
- Olbrychski Daniel, Anioły wokół głowy, Polska Oficyna Wydawnicza „BGW”, Warszawa 1992;
Redakcja: Tomasz Leszkowicz