Odprężenie ogarnia emigrację
Ten tekst jest fragmentem książki „Fetysze i fikcje. Antologia tekstów poświęconych emigracji polskiej po 1945 roku opublikowanych na łamach „Kultury”.
Nigdy jeszcze emigranci nie mieli okazji widywania tylu przyjezdnych z kraju. Wydawało się zrazu, że podróżnicy odwiedzali tylko emigrantów szczególnie umiarkowanych w sądach o ludziach i rzeczach krajowych; doświadczenie wykazało, że nie robią takich różnic, odwiedzając wszystkich „bez światłocienia”, prócz paru osób znajdujących się na rodzaju czarnej listy, dla przyczyn, których nikt nie umiał jasno wytłumaczyć.
Przez dziesięć lat gazety krajowe pisały o nas jako o zdrajcach zaprzedanych imperialistom i neohitlerowcom. Dziś, zatroskane o nasz los, zapraszają nas do udziału w odbudowie kraju. Ostatniego dnia lipca br. uruchomiona została w Warszawie specjalna radiostacja „Kraj”, zwracająca się do emigrantów i rozpoczynająca swe audycje od wezwania do powrotu, podpisanego przez 48 osobistości znanych w kraju i za granicą. Meritum tego wezwania zajmiemy się niżej.
Powyższe przejawy odprężenia w stosunkach między krajem i emigracją skłonni jesteśmy w chwilach optymizmu tłumaczyć sobie jako znaki jakichś zmian zachodzących wewnątrz kraju i świadczących o „odwilży”, luzach i złagodzeniu reżymu. Powracając do ostrożności w myśleniu, zastanawiamy się jednak, czy nie wpadamy w wishfull thinking. Jest rzeczą charakterystyczną dla obecnej sytuacji, że ani wypadki, ani lektura pism krajowych, ani rozmowy z przyjezdnymi nie dostarczyły dotąd żadnego rozstrzygającego argumentu na korzyść tej lub innej interpretacji opisanych wyżej zjawisk.
Skutki tych ostatnich na emigracji są jednak widoczne. Samo przewidywanie możliwości zmian wewnątrz kraju wywołało wśród emigrantów zrozumiałe zainteresowanie. Nigdy jeszcze nie czytaliśmy tylu pism i książek krajowych, starając się wniknąć w sens tamtejszych spraw i wypadków. Długie lata nieobecności oddaliły nas od kraju; dziś zaczęliśmy się doń zbliżać.
W Warszawie podjęto inicjatywę „pojednania się z emigracją” – jak to sformułował jeden z moich rozmówców – ściągnięcia części emigrantów do kraju i zlikwidowania w ten sposób przebywającej za granicą opozycji. Zadanie takie nie jest na pewno proste, przez radio żadną miarą załatwić się nie da i wymagać będzie długich i uporczywych zabiegów.
W zabiegach tych rząd warszawski posiada nad emigracją widoczną przewagę. Stosownie do potrzeb chwili może uruchamiać i zwijać radiostacje, pozwalać i zakazywać rozmów z emigrantami, dawać wskazówki prasie i mobilizować różne czynniki społeczne. Może wreszcie skupiać swą propagandę na tej czy innej grupie emigrantów.
Emigracja nie posiada w tej chwili żadnego ośrodka politycznego, w którym krystalizowałaby się jej opinia. Rozproszona po dwudziestu kilku krajach, nie ma nawet przeglądu całości podjętej przez Warszawę. Jak w 1945, wobec zaproszeń do powrotu emigrant jest samotny.
Przewaga ta mogłaby zostać częściowo wyrównana przez powszechną na emigracji znajomość faktów dotyczących rozmów z przyjezdnymi i innych kontaktów z krajem oraz kierowanej z Warszawy propagandy powrotu, która przeważnie nie dociera do emigrantów bezpośrednio. Wszystkie te fakty są powszechnie znane w kraju. Niemal równie dokładnie znane są policji krajów udzielających azylu emigrantom. Dla wymienionych wyżej przyczyn, najmniej być może znana jest samym emigrantom.
Poruszając tu ten dla różnych przyczyn drażliwy temat, mam świadomość, że nie obejmuję zapewne jego całości. Jak inni, znam tylko część faktów i usiłuję odgadnąć ich sens.
Fragment większej całości
Próby oswojenia emigracji polskiej i częściowego sprowadzenia jej do kraju nie są zapewne własną inicjatywą rządu warszawskiego. Takie same próby podjęte zostały także przez inne rządy strefy wpływów sowieckich i stanowią część składową polityki odprężenia prowadzonej od pewnego czasu przez Kreml.
Polityka taka nie mogła pominąć całkowicie zagadnienia emigracji. Sama już liczba emigrantów i stały dopływ nowych uchodźców stwarzają na Zachodzie każdego dnia nowe zagadnienia rujnujące marzenia o koegzystencji, która – jeżeli to słowo ma w ogóle jakieś znaczenie – przypuszcza pewną stałość stosunków. Widok granicy, na której chwila roztargnienia strażników wystarcza, aby kilku najbliżej stojących obywateli rzuciło się do ucieczki, na pewno o stałości stosunków nie wróży. Obłaskawienie i rozbrojenie moralne emigrantów, stworzenie wrażenia, że ruch osobowy na linii demarkacyjnej odbywa się w obu kierunkach, byłoby zjawiskiem przemawiającym do wyobraźni i dobrym argumentem propagandowym w rękach zwolenników koegzystencji na Zachodzie.
Nowe ustosunkowanie się Warszawy do emigrantów powstało więc z doraźnych potrzeb polityki odprężenia. Tym tłumaczy się zapewne szczególny charakter posunięć rządu warszawskiego: szybkość następujących po sobie decyzji, dążenie do natychmiastowych sukcesów, wielotorowość akcji i wynikające stąd jej sprzeczności wewnętrzne.
Przekonanie części emigrantów o bezskuteczności dalszego oporu, złagodzenie ich nieprzejednanej postawy, wciągnięcie w procesy „wymiany kulturalnej” zalecanej przez konferencję czterech – posunięcia idące w tym kierunku byłyby jednym z wariantów polityki odprężenia; ale rozdwojenie emigracji, skompromitowanie jej w oczach Zachodu i utrudnienie emigrantom pobytu w krajach udzielających im dotąd azylu – odpowiadałoby również potrzebom doraźnym tej polityki. W poszukiwaniu natychmiastowych sukcesów akcja rządu warszawskiego zdaje się posuwać jednocześnie obu torami. Szybkość działania i jedność kierownictwa pozwalają na krótką metę używać wykluczających się nawzajem środków; na dłuższą metę dwutorowość taka nie wróży powodzenia.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę „Fetysze i fikcje. Antologia tekstów poświęconych emigracji polskiej po 1945 roku opublikowanych na łamach „Kultury” bezpośrednio pod tym linkiem!
Pośpieszność i chaotyczność całej akcji nasuwa pytanie, czy w ogóle „pojednanie z emigracją” jest projektem obliczonym na dłuższą metę, czy jest tylko przejściowym posunięciem taktycznym, ważnym do chwili, kiedy powodzenie polityki odprężenia pozwoli nie liczyć się więcej z emigracją.
„Odwilż” i perspektywy koegzystencji literackiej
Jeżeli wierzyć Erenburgowi, „odwilż” zaczęła się nazajutrz po śmierci Stalina. Jako datę jej oficjalnego ukazania się w Polsce można by przyjąć samokrytykę ministra Sokorskiego na sesji Rady Kultury, w kwietniu 1954. Wiele osób kompetentnych zaprzecza istnieniu w Polsce „odwilży”. Czytelnik książek i czasopism krajowych nie może się jednak oprzeć wrażeniu, że pisarze korzystają obecnie z nieco większych luzów niż w 1949–1952. Dyskusje przybrały w Warszawie ton nieco bardziej lekkomyślny. Ostrożne „wychylanie się” stało się modne, być może nawet dobrze widziane u góry jako dowód, że żit’ stało legcze i wiesieleje. Zresztą nawet w samej partii – jak mi mówił jeden z pierwszych przyjezdnych – dyskusje przybrały formy tak szerokie, „że znalazłoby się w nich miejsce także i na dyskusję z emigrantami”.
W tym przedwiosennym nastroju wydawało się, że dystans dzielący literaturę krajową od zagranicznej zaczął się zmniejszać, i że prędzej czy później nadejdzie chwila stosowna do przerzucenia mostu między obu odłamami polskiego piśmiennictwa. W czasopismach literackich warszawskich zaczęto cytować pisarzy emigracyjnych; był to jak gdyby pierwszy krok do zaproszenia ich do współpracy. Spostrzeżono, że niektórzy autorzy emigracyjni są w warunkach „odwilży” – zupełnie cenzuralni i mogliby drukować się w kraju. Niektórzy uważali za wskazane stworzenie etapu pośredniego, w postaci czasopisma neutralnego, wychodzącego za granicą, lecz mającego debit w kraju, i w którym pisaliby obok siebie pisarze krajowi i emigracyjni. Wzorów tego rodzaju koegzystencji literackiej nie brak. Czasopismo rosyjskie tego typu istniało, o ile mnie pamięć nie myli, za czasów pobytu Gorkiego na Capri. Również i w Niemczech za Hitlera istniał szanowany miesięcznik neutralny „Corona”, w którym wolno było pisywać emigrantom.
O wszystkich tych pomysłach powstałych w kraju w atmosferze oczekiwania „odwilży” słyszałem tylko odlegle i niejasno. Nikt z przyjezdnych mi o nich nie mówił. O ile wiem, żaden z tych pomysłów nie doczekał prób wprowadzenia go w życie. Próby takie mogły być oczywiście podjęte tylko z upoważnienia kompetentnych władz warszawskich.
Odmawiając im swego błogosławieństwa – o ile w ogóle była o tym kiedykolwiek mowa – oficjalne czynniki warszawskie trafnie oceniły wykonalność tych pomysłów. Książki pisarzy emigracyjnych, nawet skądinąd cenzuralne, pozostają zakazane w kraju; biblioteki publiczne trzymają je w działach „prohibitów”. Dopóki ten stan rzeczy trwa, propozycja drukowania go w kraju miałaby dla autora emigracyjnego przykry smak próby odłamania go od emigracji, kupienia dla celów propagandy. Z podobnymi zarzutami spotkałby się projekt czasopisma neutralnego, w którym nie bez racji dostrzeżono by próbę rozciągnięcia cenzury warszawskiej na współpracowników zagranicznych czasopisma.
Rozmowy na takie tematy z emigrantami musiałyby być poprzedzone przez znaczne postępy „odwilży” w kraju. Z tymi samymi trudnościami spotkają się zapewne próby „rozszerzenia wymiany dóbr kulturalnych” zalecane przez konferencję czterech.
Zresztą, powtarzam, nikt z przyjezdnych nie poruszał tych tematów ze mną ani z nikim z moich znajomych; nic więc pewnego nie umiałbym o nich powiedzieć. Najdokładniejsza znana mi wersja projektu czasopisma neutralnego, pióra nieznanego autora, znajduje się w raporcie przechowywanym w archiwach policyjnych różnych krajów Europy Zachodniej. Raport ten donosi o bliskim pojawieniu się takiego czasopisma, wymieniając z imienia i nazwiska jego głównych współpracowników, wśród których piszący te słowa figuruje na honorowym miejscu. Raporty tego rodzaju należą jednak do zupełnie innego działu stosunków między krajem i emigracją.
Spotkania i rozmowy
Po czteroletniej przerwie, pierwszych przyjezdnych z Warszawy widziałem już w roku ubiegłym; potem spotkania stały się częstsze. Spotkania te miały charakter przyjazny, często serdeczny. Okoliczność ta nie wymaga objaśnień. Samo pojawienie się przyjezdnych wśród emigrantów było dowodem luzów i ulg wewnątrz kraju. Wśród spotkanych znalazłem dawnych znajomych i przyjaciół, których od szesnastu lat nie widziałem. Wszyscy patrzyli z optymizmem na przyszłość kraju w ramach bloku wschodniego, jak również na ewolucję wewnętrzną tego ostatniego w sensie złagodzenia reżymu stalinowskiego, do którego powrót wydawał się im niemożliwy. Mówili o zamierzonych pracach, podróżach i dalszych spotkaniach.
Powiem od razu, że spotkania z nimi oddaliły ode mnie wiele czarnych myśli. Zobaczyłem przed sobą ludzi przeważnie młodych, przedsiębiorczych, trzeźwych, lecz życzliwych, dalekich od łatwizny i cynizmu. Młodzi nie zmienili się być może wiele, przywykli tylko do wczesnego zajmowania się sprawami istotnymi, dawniej zastrzeżonymi dla starszych.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę „Fetysze i fikcje. Antologia tekstów poświęconych emigracji polskiej po 1945 roku opublikowanych na łamach „Kultury” bezpośrednio pod tym linkiem!
Niektórzy dawni znajomi zostali przez ten czas członkami partii, spostrzegłem jednak, że ta okoliczność nie stworzyła między nami żadnej obcości. Wzrok ich był przyjazny, jak dawniej, myśl jasna, wolna od manieryzmów i przesądów. Rozumiałem, że uszedłszy łatwej śmierci, moi towarzysze nie znajdowali w sobie argumentów nakazujących im odpowiadać zawsze „nie” na propozycje, jakie niosło im zmienione przez wypadki życie. Ja sam poszedłem wprawdzie inną drogą, ale – przeglądając szybko w pamięci motywy mego wyboru – spostrzegałem, że nie umiałbym ich streścić jasno bez użycia słów potępionych przez Carnapa jako nieposiadających dość określonej treści; najistotniejsze w nich wydawało mi się to, że mogłem się nimi powodować, nie poddając ich żadnej ściślejszej dyskusji. Podobne być może refleksje robili moi rozmówcy. W wyniku odmiennych przeżyć pozostawała między nami pewna strefa myśli, do której chwilami zbliżaliśmy się, nie odważając się jej przestąpić. Spotkania i rozmowy były zawsze zbyt krótkie; najistotniejsze ich przedmioty uciekały od słów.
Podróżni byli zresztą dyskretni i oględni w słowach. Nie zadawali pytań ani nie wysuwali propozycji wymagających natychmiastowej odpowiedzi. Jedynym drażliwym pytaniem, jakie mi niektórzy zadawali, było, czy nie przyjechałbym na kilka tygodni do Warszawy dla bliższego rozejrzenia się w stosunkach. Pytanie to wprawiało mnie w zakłopotanie. Liczba i waga rzeczy nienazwanych, niedopowiedzianych między pytającym i mną wzrastały w takich chwilach do ogromnych rozmiarów. Rozmówcy nie nalegali zresztą na odpowiedź i nie objaśniali bliżej swego pytania. Zapewne domyślali się, że tego rodzaju podróże wymagają bliższego kontaktu, bardzo wielu rozmów, namysłu, a przede wszystkim złagodzenia obyczajów policyjnych, które dotąd odstręczały podróżnych.
Odezwa 48
Opisane wyżej spotkania datują z okresu poprzedzającego konferencję czterech. Emigranci nie zdążyli się jeszcze oswoić z tym, co słyszeli od przyjezdnych, gdy Warszawa przemówiła do nich zupełnie innym tonem. Upoważnienie do rozmów z emigrantami kazało przypuszczać, że taktyka Warszawy będzie długofalowa, idąca za ewolucją stosunków wewnętrznych. Przypuszczenia te były mylne. Po konferencji czterech rząd warszawski uznał widocznie, że „pojednanie z emigracją” jest już zbędne, porzucił rozmowy i wezwał emigrantów do powrotu.
Ostatniego dnia lipca radiostacja „Kraj” ogłosiła odezwę podpisaną przez 48 osób znanych w kraju i na emigracji. Ponieważ radiostacji „Kraj” za granicą nie słychać prawie wcale, muszę tu przytoczyć główne ustępy tej odezwy.
Tekst jej jest świetnym przykładem krasomówstwa politycznego i wysuwa argumenty, na które emigranci są najbardziej wrażliwi:
„Społeczeństwo nasze nie chce pogodzić się z myślą, że Polacy ci, z przyczyn mających źródło w zmienionej dawno przeszłości, mogą być skazani na wieczną tułaczkę”.
Po tym wstępie odezwa stwierdza, że wielu emigrantów nie ma możności pracy w swoim zawodzie lub pozostaje w ogóle bez pracy.
„Prawnicy i nauczyciele nierzadko zarabiają na życie jako tragarze i dozorcy, intelektualiści bywają kelnerami… Dzieci uchodźców… skazane są na wynarodowienie. W okresie odbudowy kraju odezwa uważa to za »marnotrawstwo sił należących do Polski«”.
„Przez dziesięć lat wmawiano wam, że jedyną drogę powrotu do kraju otworzy nowa wojna. Jest rzeczą oczywistą, że droga taka byłaby możliwa tylko w marszu przeciwko Polsce u boku neohitlerowskich odwetowców. Tymczasem społeczeństwo polskie toczyło przez dziesięć lat walkę o pokój, otwierając w ten sposób zupełnie nowy szlak powrotu”.
„Zwracamy się do was jako do tych, którzy byli wśród nas, których z nami łączyła wspólna walka z hitlerowskim wrogiem i wspólne nieraz poglądy… Zwracamy się do was jako ludzie, którzy teraz tu tworzą nową Polskę i pragną widzieć was przy tej pracy… Na wszystkich tych, którzy wrócą, czekają warsztaty ich pracy zawodowej: fabryki, gospodarstwa rolne, laboratoria naukowe, pracownie techniczne i uczelnie; czekają możliwości twórczej pracy w dziedzinie kultury… Wracajcie więc, a będziecie powitani gorąco przez waszych bliskich, życzliwie przez całe społeczeństwo”.
Odezwa powołuje się wreszcie na słowa Bolesława Bieruta, wypowiedziane 23 lipca br. do delegatów Polonii zagranicznej:
„Polska ludowa – to Polska, w której władzę sprawuje cały naród. A naród polski jest wspaniałomyślny. Nie pamiętamy i nie chcemy pamiętać win i przekroczeń. Każdy, kto szczerze tęskni za ojczyzną, kto chce wrócić – może spokojnie, bez żadnej obawy wrócić do swego kraju i pracować dla rozkwitu Polski”.
Odezwę tę podpisały osoby dziś politycznie niezaangażowane lub reprezentujące różne stronnictwa przedwojenne. Znajdujemy wśród nich profesorów: Juliana Krzyżanowskiego, Zygmunta Wojciechowskiego, Tadeusza Lehr-Spławińskiego, Karola Estreichera, Józefa Chałasińskiego i ks. Józefa Iwanickiego, rektora uniwersytetu katolickiego w Lublinie. W grupie pisarzy i artystów znajdują się: Maria Dąbrowska, Gustaw Morcinek, Antoni Słonimski, Julian Przyboś, Zofia Starowieyska-Morstinowa, Karol Frycz i Ewa Bandurska-Turska. Dawnych ludowców reprezentują Władysław Kiernik i Czesław Wycech, socjalistów – Stanisław Garlicki, Ludwik Grosfeld i Józef Beluch-Beloński. Nie brak nawet dawnego Ozonu (prof. Wojciech Świętosławski) i ONR (Jerzy Kurcyusz).
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę „Fetysze i fikcje. Antologia tekstów poświęconych emigracji polskiej po 1945 roku opublikowanych na łamach „Kultury” bezpośrednio pod tym linkiem!
Odezwa czeska, którą czytaliśmy przed paru miesiącami – porównywujemy tu rzeczy porównywalne – była zupełnie odmienna. Ton jej był tak urzędowy, jak gdyby na końcu miały się znajdować sakramentalne słowa: „pod karą 20 lat ciężkiego więzienia”, była to jednak odezwa rządowa, nie tylko wzywająca emigrantów do powrotu, lecz także ogłaszająca amnestię dla wszystkich, którzy wrócą. Odezwa warszawska wychodzi od „czynników społecznych”, nierozporządzających takimi argumentami. Dlatego powołuje się na słowa sekretarza generalnego partii o „wspaniałomyślności narodu”. Brak ten będzie być może uzupełniony; na razie pozostaje dotkliwy, zwłaszcza jeżeli przypomnimy sobie wszystkie oskarżenia, jakie w ciągu dziesięciolecia miarodajne czynniki warszawskie zgromadziły na głowach emigrantów. Powoływanie się w tej sytuacji na „wspaniałomyślność” jest wezwaniem do zdania się na łaskę i niełaskę. W stosunku do programu „pojednania się z emigracją” odezwa 48 jest widocznym krokiem wstecz.
Trudno przypuszczać, aby odezwa ta miała wydać większe skutki. Główne jej argumenty wysuwane były również w 1945–1946, to jest w latach, kiedy obecni emigranci postanowili nie wracać. Nikt im tego wówczas nie doradzał, wręcz przeciwnie. Ja sam musiałem się przez jedenaście lat co kwartał tłumaczyć, dlaczego nie wróciłem do kraju lub nie wyjechałem do Australii. Nigdy przyszłość emigracji nie wydawała się równie beznadziejna jak w tamtych latach. Wiele zmieniło się odtąd na lepsze. Przy praktykowanej obecnie na Zachodzie polityce największego zatrudnienia, twierdzenie odezwy, że „wielka rzesza uchodźców pozostaje w ogóle bez pracy” jest przesadne, jak przesadą jest uważać za tragedię mycie butelek przez „intelektualistów”. Nie widać też i innych powodów, aby argumenty czterdziestu ośmiu miały wydać się emigrantom bardziej przekonywujące dziś niż przed dziesięciu laty, ich stosunki z krajem i ewentualny powrót zależą wciąż od rozwoju sytuacji wewnętrznej w Polsce.
Drugi tor
Odezwa czynnika społecznego obudzi pewne niedowierzanie też dlatego, że prowadzona przez inne czynniki wojna podjazdowa przeciw emigracji nie została wcale zawieszona. A carnevale, ogni scherzo vale, mówi włoskie przysłowie: w karnawale każdy żart jest dobry. Zasada ta jest najwidoczniej ważna też dla wojny podjazdowej z emigracją. Repertuar używanych w niej środków wzbogacił się ostatnio o parę figli, z których jeden zasługuje w tej chwili na uwagę.
Jest rzeczą znaną, że interesy handlowe oraz flirty polityczne i kulturalne z krajami bloku sowieckiego kraje Europy Zachodniej zastrzegają dla własnych obywateli; emigranci nie powinni się tym bawić. Ograniczenie to ma jasną przyczynę: prawo azylu przysługuje emigrantom obawiającym się w ojczyźnie prześladowań i dyskryminacji. Azylanci nie są też repatriowani do kraju pochodzenia, jak to się zdarza innym cudzoziemcom bez środków do życia. Czy prawo azylu może przysługiwać też emigrantom oczekiwanym z otwartymi rękami w ojczyźnie i pozostającym w najlepszych stosunkach z przedstawicielami urzędowymi i emisariuszami tej ostatniej? Pytania takie dotąd nie powstawały. Same inwektywy prasy krajowej pod adresem emigrantów stwarzały wrażenie, że w razie powrotu każdy z nich zostałby pokrajany na kawałki. Akty policyjne obfitowały w donosy przedstawiające emigrantów jako faszystów, zbrodniarzy wojennych i pospolitych, spiskujących przeciw pokojowi i dobrym stosunkom Zachodu z Rosją i jej satelitami. Gdy po dziesięciu latach do aktów tych zaczęły napływać wiadomości, że wręcz przeciwnie – emigranci, nawet najmniej o to podejrzewani, pozostają w ścisłym porozumieniu z partiami komunistycznymi swych krajów, rzecz musiała wywołać pewną sensację. „To niemożliwe!”, mówili jedni. „Jak to, czyż nie widują się wciąż z przyjezdnymi komunistami?”, odpowiadali drudzy.
Figiel był dobry. Wzywając emigrantów do powrotu, jego autorzy chcieli jednocześnie wywołać rewizję statutu azylantów. Rzecz mogła się nawet udać, gdyby pomysł ten nie był wykonany zbyt pośpiesznie, masywnie, grubymi ściegami, z lekceważeniem pozorów.
Do dziedziny figlów należą też posunięcia w rodzaju powrotu do Warszawy Hankego. Do szerzenia na emigracji myśli pojednania się i powrotu do ojczyzny Hanke posiadał jedyną w swoim rodzaju sytuację, jak długo pozostawał na stanowisku tytularnego premiera rządu emigracyjnego w Londynie. Uciekając z tego stanowiska do Warszawy, stracił szanse przekonania kogokolwiek. Żarty te muszą budzić podejrzliwość emigrantów.
Niewiadome
W polityce warszawskiej dążącej do rozbrojenia i likwidacji emigracji można odróżnić dwie fazy. Pierwszą charakteryzują próby „pojednania z emigracją”, rozmów i zbliżeń. Trwała zbyt krótko, aby mogła przynieść jakieś wyniki, zależne zresztą od dalszego rozwoju stosunków w kraju.
W kilka dni po konferencji czterech rozpoczęła się faza następna, podobna do szturmu generalnego z manewrem oskrzydlającym i obstrzałem z wszystkich kalibrów. Operacja ta jest w pełnym biegu, nie wydaje się jednak, aby miała przyprowadzić do likwidacji emigracji.
Co spowodowało tę zmianę taktyki? Czy świadomość, że rozwój sytuacji w kraju nie rokuje nadziei na pokojowe zbliżenie się do emigracji? Czy rachuba na demoralizację emigracji w wyniku nowej polityki Stanów Zjednoczonych? Czy wreszcie ocena konferencji czterech jako rozstrzygającego zwycięstwa i lekkomyślność wynikła z upojenia triumfem?
Nie wiadomo również, czy na opornych na wezwanie emigrantów rzucona będzie jakaś nowa anatema, z zakazem widywania się z nimi, czy też taktyka rozmów zostanie utrzymana.
Na razie pozostaje faktem, że emigracja spłynęła z mielizny i znalazła się w samym środku odmętów odprężenia. Walka podjęta o nią i przeciw niej przez rząd warszawski zaczęła zwracać ogólną uwagę. Po raz pierwszy od wielu lat emigracja – jeżeli zabierze głos – będzie mogła liczyć na pewne audytorium po obu stronach linii demarkacyjnej.
„Kultura” 1955, nr 10, s. 3–11