Od „Ich nocy” do „Pretty Woman”, czyli o wielkich powrotach komedii romantycznych

opublikowano: 2015-03-23, 18:54
wolna licencja
Najczęściej mówimy: łzawe, z drętwymi gagami i nudną, oderwaną od rzeczywistości fabułą. Ale w głębi duszy zachwycamy się aktorkami, kibicujemy bohaterom i czekamy na happy end. Komedie romantyczne towarzyszą widzom prawie od początku istnienia kinematografii. Jedna z najsłynniejszych – „Pretty Woman” – dziś obchodzi swoje dwudzieste piąte urodziny.
reklama

Rok po tym, jak Julia Roberts stanęła pod latarnią w „Pretty Woman”, w angielskim „The Guardian” opublikowany został tekst autorstwa Mike’a Bygrave’a pt. „Żegnaj Rambo, witaj Romeo”. Autor zauważał, że widzów przestali kręcić bohaterowie w stylu niezwyciężonych herosów – w tym czasie w kinach, oprócz komedii romantycznej z Roberts, triumfy święciły takie filmy jak „Uwierz w ducha” i „Zielona karta”. Tekst Brygrave’a nie odkrywał jednak niczego nowego – filmy z uwypuklonymi wątkami miłosnymi od początku istnienia kinematografii cieszyły się dużą popularnością, także w polskim kinie przedwojennym (wystarczy przypomnieć popularność „Skłamałam” z Jadwigą Smosarską czy „Manewrów miłosnych” z Tolą Mankiewiczówną). „Pretty Woman” otwierała po prostu nowy okres dla komedii romantycznych. Pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych przyniosła takie kultowe obrazy jak „Bezsenność w Seattle” z Meg Ryan i Tomem Hanksem czy też „Cztery wesela i pogrzeb” z Hugh Grantem i Andie McDowell (któż nie uśmiecha się na wspomnienie pary obrączek podczas jednego ze ślubów?). Popularność komedii romantycznych powracała w historii kinematografii jak bumerang, a z tymi powrotami związane są takie tytuły jak „Ich noce”, „Filadelfijska opowieść” czy „Rzymskie wakacje”.

„It Happened One Night”

Komedie romantyczne swoją pierwszą falę popularności miały w latach trzydziestych dwudziestego wieku. Za mistrza tego gatunku uważa się m.in. Ernsta Lubitscha – to on zrealizował „Ninoczkę” z Gretą Garbo, a jego „Sklep na rogu” doczekał się remake’u w latach dziewięćdziesiątych. Z lekkich, radosnych obrazów zasłynął również Frank Capra – stał się przedstawicielem podgatunku „postrzelonej komedii”, a jego sztandarowym dziełem okrzyknięto „Ich noce” (z bardziej trafnym angielskim tytułem, „It Happened One Night”). Dziś trudno uwierzyć, że ten obraz traktowany był jako drugorzędna produkcja wytwórni, która nie cieszyła się najlepszą opinią w Fabryce Snów. Frank Capra rozpoczął pracę w Columbii najpierw jako chłopiec na posyłki, potem zaś jako asystent reżysera. Kiedy w 1934 roku podjął się realizacji „It Happend One Night” od początku czuł, że w tej historii tkwi potencjał – dlatego zabiegał u władz wytwórni o pozyskanie nazwisk z pierwszych stron gazet. Nie zraził go nawet opór Clarka Gable’a, który nie chciał przyjąć roli dziennikarza Petera Warne’a. Gable był przerażony faktem, że MGM zamierza wypożyczyć go do wytwórni powszechnie w Hollywood uważanej jako „przechowalnia emerytów”.

reklama
Claudette Colbert i Clark Gable w „Ich nocach” (domena publiczna).

Sukces filmu przerósł oczekiwania wszystkich. Na ceremonii wręczenia Oscarów w 1935 roku „Ich noce” zgarnęły pięć najważniejszych statuetek – dla najlepszego filmu, dla najlepszego scenariusza, aktorki pierwszoplanowej, aktora pierwszoplanowego oraz dla reżysera. Sama fabuła była dość banalna – córka milionera (grana przez Claudette Colbert), wściekła na ojca za nieudzielenie zgody na ślub z wybrankiem, ucieka z domu. Towarzyszem jej podróży do Nowego Jorku staje się dziennikarz Peter Warne, grany przez samego Clarke’a Gable’a. Jak po latach napisał o tym filmie Konrad Zarębski:

Bezpretensjonalna opowieść o wszędobylskim dziennikarzu, który towarzyszy zbuntowanej córce milionera była przede wszystkim spojrzeniem na Amerykę czasu New Dealu – pełnym humoru, nieco ironicznym, ale krzepiącym.

„Ich noce”, choć dziś już nieco zapomniane, wywarły znaczący wpływ na światową kinematografię, a ich pokłosiem są m.in. „Rzymskie wakacje”.

Wszystko za „Filadelfijską opowieść”

„Ich noce” stały się też wizytówką podgatunku znanego dziś jako „komedie postrzelone”. W podobnym guście w 1938 roku nakręcono „Drapieżne maleństwo” z Katharine Hepburn w roli głównej. Aktorka była już wówczas osobą znaną w Hollywood – za swój drugi film pt. „Poranna chwała” otrzymała pierwszą (z dwunastu!) w swoim życiu nominację do Oscara. Jednak „Drapieżne maleństwo” przyniosło spore straty finansowe. Doszło nawet do tego, że gazeta „Independent Film Journal” opublikowała list otwarty organizacji National Theater Distributors of America, w którym zaprezentowano nazwiska aktorów określanych w środowisku jako „kasową truciznę”. Osoby te miały być gwarancją klapy finansowej produkcji. Wśród wymienionych nazwisk – oprócz Hepburn – znalazły się także Bette Davis, Joan Crawford, Greta Garbo i Marlena Dietriech. Czas pokazał, jak bardzo autor listu Harry Brandt się mylił.

reklama

Polecamy e-book Agaty Łysakowskiej – „Damy wielkiego ekranu: Gwiazdy Hollywood od Audrey Hepburn do Elizabeth Taylor”:

Agata Łysakowska
„Damy wielkiego ekranu: Gwiazdy Hollywood od Audrey Hepburn do Elizabeth Taylor”
cena:
Wydawca:
Michał Świgoń PROMOHISTORIA (Histmag.org)
Liczba stron:
87
Format ebooków:
PDF, EPUB, MOBI (bez DRM i innych zabezpieczeń)
ISBN:
978-83-65156-04-4

W 1940 roku Katharine Hepburn zagrała w filmie, który okazał się przełomem w jej karierze. Sama aktorka tak wypowiadała się o tym obrazie:

Żeby zdobyć „Filadelfijską opowieść”, przespałam się z Howardem Hughesem. No, niedokładnie, ale tak wyszło. Świetnie się bawiliśmy. Przyjemnie było iść do łóżka z tak błyskotliwym człowiekiem. Lecz przyjemność z posiadania „Filadelfijskiej opowieści” trwała dłużej.

Obraz, na którym tak zależało Hepburn, początkowo był sztuką teatralną, w której Katharine grała na Brodwayu. „Filadelfijska opowieść” swoją teatralną premierę miała 28 marca 1938 roku. Zarówno sama sztuka, jak i Kate, otrzymały bardzo dobre noty od krytyków – nic więc dziwnego, że pojawił się pomysł przeniesienia „Filadelfijskiej opowieści” na kinowy ekran. Wytwórnie rozpoczęły starania o prawa do sfilmowania sztuki, zaczęto także wymieniać pierwsze nazwiska kandydatek, w tym m.in.: Ann Sheridan, Joan Crawford i Normę Shearer. Nikt nie brał pod uwagę odtwórczyni Tracy Lord z teatralnej sceny – a był to duży błąd, bowiem to właśnie do Hepburn należały prawa do sfilmowania sztuki. Specjalnie dla niej nabył je jej ówczesny partner Howard Hughes. Ostatecznie od Katharine „Filadelfijską opowieść” kupił Luis B. Mayer i MGM. Zaoferował sto osiemdziesiąt pięć tysięcy dolarów za prawa i siedemdziesiąt pięć tysięcy za zagranie głównej roli. Hepburn na warunki Mayera zgodziła się od razu. W 1956 roku powstał remake tego filmu (znany jako „Wyższe sfery”), w którym postać Tracy Lord zagrała Grace Kelly.

Katharine Hepburn i James Stewart w "Filadelfijskiej opowieści” (domena publiczna).

Drugi „boom” na komedie romantyczne przypada na lata pięćdziesiąte. I wtedy gatunek ten okazał się aktorską szansą dla panny Hepburn – tym razem jednak nie Katharine, lecz Audrey. W pierwszoplanowej roli zadebiutowała spektakularnie – w 1954 roku wcieliła się w postać Anny w „Rzymskich wakacjach”. Film o uciekającej z pałacu księżniczce otrzymał idealną darmową reklamę. W 1953 roku świat żył plotkami z brytyjskiego dworu, które głosiły, że siostra królowej, Księżniczka Małgorzata, ma romans z rozwiedzionym kapitanem lotnictwa Peterem Townsendem. Dlatego tłumy w „Rzymskich wakacjach” widziały historię prosto z Windsoru.

reklama

Isn’t it romantic?

„Rzymskie wakacje” pokochał cały świat, a Audrey Hepburn odebrała za ten film pierwszego (i jedynego) Oscara w swojej karierze. Paramount od razu zadecydował, że skoro aktorka tak znakomicie sprawdziła się w jednej komedii romantycznej, to podoła i w drugiej. Tym razem zdecydowano się na adaptację sztuki Samuela Taylora pt. „Sabrina Fair”, do kupna której Paramount przekonywała sama Audrey. Co ciekawe – zarówno na planie tego filmu, jak i w poprzednich „Rzymskich wakacjach” i późniejszej „Miłości po południu” – aktorce partnerowali starsi aktorzy. Na planach filmowych poznała m.in. Gregory’ego Pecka, Humphrey’a Bogarta czy Gary’ego Coopera. Rolę Linusa Larrabee w „Sabrinie” początkowo oferowano Cary’emu Granowi, który wstępnie przyjął te propozycje. Przeraził się jednak znacznej różnicy wieku między nim a Audrey i zrezygnował.

Audrey Hepburn, 1954

W tej sytuacji reżyser, Billy Wilder, zdecydował się powierzyć rolę Linusa Bogartowi, co okazało się początkiem serii niefortunnych wydarzeń związanych z produkcją. Bogart nie był wymarzonym kandydatem na bohatera lekkiej komedii romantycznej. Powszechnie zastanawiano się, czy urok Audrey Hepburn jest na tyle duży, by nadrobić kompletny brak uroku odtwórcy Linusa. Problemem okazały się także stosunki gwiazdy „Casablanki” z innymi twórcami „Sabriny”, a w szczególności – z samym reżyserem. Jeden z pracowników produkcji tak opisał sytuację panującą na planie zdjęciowym: „Bogart uważał, że reżyser musi się przed nim upokorzyć. Lecz w filmie Billy’ego Wildera nie było gwiazd poza Billym Widlerem”. Dochodziło także do konfliktów z odtwórcą drugiego braci Larabbee – Wiliamem Holdenem. Mimo iż aktorzy szczerze się nie lubili (pewnego dnia doszło nawet do sytuacji, że panowie pobili się na planie) obaj czuli pociąg do kieliszka. Kłótnie w trójkącie Bogart-Holden-Wilder nie miały końca; pewnego razu Bogart posunął się nawet do tego, że Wildera (który miał żydowskie pochodzenie) nazwał „nazistowskim skurwysynem”. Samej Audrey również nie pracowało się na planie łatwo – szczególnie, że Bogart pluł, gdy wygłaszał swoje kwestie. Dlatego też garderobiana aktorki musiała mieć zawsze przygotowany ręcznik w pogotowiu – od reżysera dostała jednak instrukcje, iż ma go podawać Audrey jak najdyskretniej, aby nie rozsierdzić Bogarta. Jakby problemów było mało, Hepburn wplątała się w romans z żonatym Holdenem. Dziś czytając o tym wszystkim trudno uwierzyć, że z tego organizacyjnego chaosu wyłoniła się całkiem przyjemna komedia romantyczna, która w 1995 roku doczekała się remake’u z Harrisonem Fordem i Julią Ormond.

reklama

Lubisz czytać artykuły w naszym portalu? Wesprzyj nas finansowo i pomóż rozwinąć nasz serwis!

To, że komedie romantyczne są trampoliną do kariery potwierdziła także Jane Fonda. W 1967 roku zagrała u boku Roberta Redforda w obrazie pt. „Boso w parku”. Jak przyznaje sama aktorka w swojej biografii:

Po „Szybkim zmierzchu rozpoczęłam zdjęcia do „Boso w parku”, filmu, który miał się wreszcie okazać moim pierwszym prawdziwym hitem. Nigdy już się nie dowiem, jak udało mi się przeżyć tyle złych filmów!

Co ciekawe – Charles Bluhdorn, prezes Gulf+Wester, które wykupiło Paramount Pictures, traktował Fondę jak kogoś, kto w latach trzydziestych z pewnością otrzymałby status „kasowej trucizny”. Podobno kiedy dowiedział się, że twórcy „Boso w parku” chcą zaangażować Fondę do głównej roli zagroził, że rzuci się z okna. Sama aktorka nigdy nie dowiedziała się, dlaczego Bluhdorn zmienił zdanie; przyznała jednak, że po rozpoczęciu zdjęć dogadywali się „całkiem dobrze”.

Kolejne lata to czas eksperymentów z formą komedii romantycznych. Filmy z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych doczekały się nawet nowego określenia: komedie neurotyczne. Godnym reprezentantem tego podgatunku jest chociażby „Annie Hall” Woody’ego Allena z 1978 roku. Grażyna Stachówna scharakteryzowała te obrazy w następujący sposób:

reklama
Zachowany jest w nich nadal model i sztafaż komedii romantycznych, ale przedstawione romanse mają patologiczny, na wpół chorobowy charakter. Ich bohaterowie stoją ciągle na skraju załamania nerwowego, są sfrustrowani, neurotyczni i niezaspokojeni uczuciowo, tęsknią za miłością, ale ona nie niesie już spokoju i ukojenia, tylko nasila problemy i uniemożliwia porozumienie między płciami.

Na zwrot w stronę klasycznych komedii romantycznych trzeba było czekać do lat dziewięćdziesiątych.

Okropne komromy

Malwina Grochowska w artykule „Te straszne komromy” dla portalu Filmweb napisała:

Dziś komedie z nazwy romantyczne raczej nie pachną fiołkami. Zamiast tego bez cienia rumieńca (jest coś bardziej staroświeckiego niż rumieniec?) ich bohaterowie wkraczają do sypialni i łazienki. Jeśli nie starają się być wulgarne, to przynajmniej obudowują się warstwą cynizmu. Inaczej nie będzie zabawnie, jedynie ckliwie.

Trudno się ze słowami autorki nie zgodzić, tym bardziej, że określenie komedia romantyczna stała się pojęciem niezwykle wyświechtanym. W 2009 roku jako „komedię romantyczną” reklamowano obraz Lone Scherfig pt. „Była sobie dziewczyna” – film, którego fabuła mogła bawić tylko nielicznych. Z drugiej strony atakują nas polskie „komromy” – produkcje, które co najwyżej potrafią wywołać u widzów uśmiech politowania. A przecież przełom XX i XXI wieku to w światowej kinematografii kolejny zwrot w stronę tego podgatunku: jeszcze w 1999 roku powstało „Notting Hill”, dwa lata później sfilmowano pierwszą część „Dziennika Bridget Jones”, a w 2003 roku powstało rewelacyjne „To właśnie miłość”. Filmy te nie zaginęły w magazynach wytwórni – wprost przeciwnie, tak, jak przed nimi „Filadelfijska opowieść”, „Rzymskie wakacje” czy „Pretty Woman” osiągnęły niesamowite sukcesy komercyjne. To dowód na to, że ludzie wciąż – tak samo jak siedemdziesiąt lat temu – chcą oglądać piękne historie o miłości.

***

Na początku stycznia 1993 roku poinformowano, że Gildia Amerykańskich Aktorów Filmowych przyznała Audrey Hepburn nagrodę za Dorobek Całego Życia. W imieniu gwiazdy „Rzymskich wakacji” wyróżnienie odebrała Julia Roberts. W końcu Vivian z „Pretty Woman” jest po prostu młodszą siostrą bohaterek komedii romantycznych z lat pięćdziesiątych.

Bibliografia:

  • Chandler Charlotte, Katharine Hepburn, wyd. Prószyński Media, Warszawa 2013;
  • Grochowska Malwina, Te straszne komromy [w:] „Filmweb” [dostęp: 18 marca 2015] <[http://www.filmweb.pl/article/Te+straszne+komromy-75729]>;
  • Fonda Jane, Moje życie…, wyd. A.M.F. Plus Group, Warszawa 2006;
  • Spoto Donald, Oczarowanie. Życie Audrey Hepburn, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2006;
  • Stachówna Grażyna, Śmiech przez łzy. O filmowej komedii romantycznej [w:] Wokół kina gatunków, red. K. Loska, wyd. Rabid, Kraków 2001;
  • Walker Alexander, Audrey Hepburn, wyd. Videograf II, Katowice 1996;
  • Zarębski Konrad, Król imperium zwanego Hollywood, „Film” 1989, nr 8, s.16-18.

Redakcja: Tomasz Leszkowicz

POLECAMY

Kupuj świetne e-booki historyczne i wspieraj ulubiony portal!

Regularnie do sklepu Histmaga trafiają nowe, ciekawe e-booki. Dochód z ich sprzedaży wspiera działalność pierwszego polskiego portalu historycznego. Po to, by zawsze był ktoś, kto mówi, jak było!

Sprawdź dostępne tytuły pod adresem: https://sklep.histmag.org/

reklama
Komentarze
o autorze
Agata Łysakowska-Trzoss
Doktorantka na Wydziale Historycznym oraz studentka filmoznawstwa na Uniwersytecie im. A. Mickiewicza w Poznaniu. Interesuje się historią życia codziennego, rozwojem miast w XIX wieku oraz historią filmu. Miłośniczka kultury hiszpańskiej i katalońskiej oraz wielbicielka filmów z Audrey Hepburn. Choć panicznie boi się latać samolotami, marzy o podróży do Ameryki Południowej.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone