„Obiektowi” – elita kontrwywiadu PRL
Łowca: „Obiektowymi” nazywano tych pracowników wydziału, którzy wchodzili na teren placówek. To była górna półka, elita. Kiedy już sprawdziłem się przy robotach hotelowych, „obiektowi” pozwolili mi zaledwie podwieźć się pod ambasadę i czekać na dole – i to była dla mnie wielka nobilitacja. Do przeprowadzenia penetracji była potrzebna masa bardzo ciężkiego sprzętu, więc kolejnym etapem była rola tragarza. Pamiętam, jak po raz pierwszy pozwolono mi wejść do środka. To był konsulat francuski w Krakowie. Taki starszy kolega, Jasiu, kazał mi usiąść w fotelu i się nie ruszać. Ciemno było zupełnie, oni przyświecali sobie tylko latareczkami trzymanymi w zębach, grzebiąc w jednym z zamków. Tam nie było dyplomatycznych rozmów, to jest praca pod straszną presją czasu, przekleństwo za przekleństwem, oczywiście same szepty. Nawet do głowy mi nie przyszło, żeby się ruszyć – powiedziano mi, że mam siedzieć na tyłku, to grzecznie siedziałem. Wstałem wtedy, gdy była pora się zbierać i kolega pozwolił. Wychodząc, sprawdziłem jeszcze ze sto razy, czy na fotel nie jest wygnieciony i stoi w tym samym miejscu co wcześniej.
Brodacz: Ale byli tacy, co to nie mogli zrozumieć, że mają się nie kręcić po obiekcie. Nie ma gorszego zawodnika niż ciekawski. Taki, co to łazi i tylko mu rączki chodzą na prawo i lewo. Pamiętam jednego gamonia, wszedł, zaczął nie wiadomo po co przeglądać książki i przewrócił regał. Wyobraża pan sobie? Nie lubiłem też, jak ktoś wchodził na obiekt i zaraz szukał toalety, bo za dużo herbatki do kolacji wypił. Co to ma być? Z toalety korzystamy przed akcją, a nie w budynku ambasady, gdzie dźwięk spuszczanej wody może doprowadzić do tragedii. Jeśli to się powtarzało, to takiemu komuś też się dziękowało. Do grupy obiektowej trafiali bardzo nieliczni, bo poza umiejętnością zachowania się na obiekcie kandydat musiał jeszcze być nadzwyczaj odporny na stres. Przecież niejednokrotnie było tak, że pracowaliśmy i nagle słyszeliśmy kroki Amerykanów nad naszymi głowami. Trzeba było poczekać, aż ucichną, potem jeszcze trochę dla pewności i dopiero się wracało do pracy. Trafiali się tacy, którzy nie byli w stanie wytrzymać takiego napięcia. Niektórzy wchodzili, momentalnie dostawali rozstroju żołądka i trzeba było ich ewakuować. Pamiętam, że jeden z naszych naczelników pocił się jak mysz, kiedy tylko przeszedł przez próg. Zupełnie się do tego nie nadawał.
Łowca: Pamiętam, pamiętam. Latał po obiekcie, przeżywał, za głowę się trzymał. Któregoś razu też coś na żołądek zaczął narzekać, spytałem się go, co jadł przed akcją, a on mówi, że goloneczkę. Taki niespokojny i z całego menu musiał akurat wybrać goloneczkę.
Turysta: Byli i tacy, którzy rezygnowali w ogóle z w wydziale, kiedy się dowiadywali, co tak naprawdę trzeba robić. Jeśli chodzi o mnie i o „Brodacza”, to nas bardzo szybko rzucono na głęboką wodę. Trafiliśmy do grupy obiektowej właściwie po paru tygodniach w wydziale. Któregoś dnia starsi koledzy kazali nam po prostu wsiadać do auta i zawieźli nas na robotę do Szczecina, do konsulatu szwedzkiego. W końcu stało się jasne, na czym będzie polegała ta robota i dlaczego nas tak męczyli tą nauką otwierania zamków. Czemu nas tak szybko wtajemniczono? Widzieli, że szybko się uczymy, i akurat było zapotrzebowanie na pracowników w grupie obiektowej. Do tej pracy strasznie trudno było znaleźć odpowiednich ludzi.
Pojechaliśmy, weszliśmy, no i pierwszy raz mieliśmy za sobą. Ale wie pan, łatwo powiedzieć: „pojechaliśmy i weszliśmy”, ale to było wielkie przedsięwzięcie. To, że mogliśmy tak sobie wejść, było wynikiem wieloletniego przygotowania naszych starszych kolegów. Z czasem my staliśmy się odpowiedzialni za ten proces i na własnej skórze przekonaliśmy się, co to znaczy. Jakie są etapy? Każdy kontrwywiad ma wydziały odpowiedzialne za konkretne kierunki – kraje, a w niektórych wypadkach całe grupy państw. Tak też było u nas. Wydział I zajmował się zwalczaniem szpiegostwa amerykańskiego, Wydział II – brytyjskiego i tak dalej. Ludzie tam pracujący byli oficerami operacyjnymi – to oni werbowali do współpracy obcokrajowców oraz Polaków pracujących w ambasadach, bo przecież każda placówka takowych miała. Pomoc oficerów operacyjnych była dla nas szalenie istotna, bo to oni, dzięki swojej agenturze, mogli nam powiedzieć, że w takich to a takich dniach placówka będzie zaczynać pracę o dwie godziny wcześniej niż zwykle, że od teraz sprzątaczka przychodzi do pracy późnym wieczorem, a nie wczesnym rankiem i tak dalej. Szczerze mówiąc, o pracy z agenturą powinien pan też porozmawiać z moim kolegą z wydziału operacyjnego.
Werbownik: Od lat siedemdziesiątych pracowałem w Wydziale V Departamentu II. Oj, kierunków pod sobą to my tam mieliśmy milion. Ja zajmowałem się głównie Szwedami i Hiszpanami, ale wydział odpowiedzialny był też za Finlandię, Szwajcarię, różne kraje Ameryki Środkowej i Południowej. Do tego były kraje azjatyckie, przede wszystkim Japonia, Indie, ale i szereg innych. Roboty było aż nadto. A, byłbym zapomniał, jeszcze do tego była Afryka. Za wejścia do ambasady szwedzkiej byłem odpowiedzialny paręnaście lat. Wiedziałem o tym miejscu wszystko, podobnie zresztą jak o ambasadzie hiszpańskiej.
Praca z agenturą to mnóstwo psychologii. Ważne, żeby współpraca przebiegała powoli, etapami, żadnych nagłych ruchów. Nie można źródła pierwszego dnia zasypać niewygodnymi pytaniami, bo się człowieka spłoszy. Często rozmowy zaczynaliśmy pod legendą, czyli nie zdradzaliśmy, że jesteśmy ze służb. Dopiero potem powoli ujawnialiśmy, o co tak naprawdę chodzi. Ważne było, żeby pokazać agentowi, że nasze działania nie są wcale wymierzone w niego ani jego znajomych, że to nie jest nic osobistego. W przypadku Polaków dobrze było, żeby człowiek zobaczył, że chodzi o interes państwa, a nie jakieś głupoty. Ludzie zupełnie inaczej na nas patrzyli, jak w końcu dowiadywali się, że jesteśmy z kontrwywiadu. Byli dużo bardziej otwarci.
Czy używaliśmy szantażu przy werbunku? W służbach nie ma sentymentów i nie ma żartów. Jak była taka potrzeba, to cudzoziemcom w hotelach podstawiało się panienki. W Biurze „B” był taki wydział za hotele i oni mieli zawsze na kontakcie miłe panie. Dobierało się inteligentne, często znające języki obce. To nie były przypadkowe dziewczyny. Im to pasowało, bo dzięki temu miały wstęp do hotelu – przecież to betka decydowała o tym, która wejdzie, a która nie. Miałem figuranta, którego dziewczyna tak omotała, że zaczął się z nią nawet spotykać w jej mieszkaniu. A mówiąc „jej mieszkaniu”, mam oczywiście na myśli nasze mieszkanie wyposażone w rozmaite cuda techniki.
Ludzie nie do końca zdają sobie sprawę z tego, jak wyglądało użycie materiałów kompromitujących. Jak mieliśmy już nagranie takiego faceta z panienką, to przecież wcale nie biegliśmy do niego od razu z telewizorem i nie robiliśmy projekcji. Najpierw trzeba było klienta wybadać. Czasem wystarczyło co najwyżej zasugerować, że coś tam wiemy, a facet już zmieniał ton i się z nami zaprzyjaźniał.
Turysta: Wydział operacyjny dostarczał nam nie tylko informacje od agentury, ale nawet klucze, do których ci agenci mieli dostęp. Takimi możliwościami też w pewnym stopniu Biuro „B”. Było ono na przykład w kontakcie z pracującymi w domach dyplomatów gosposiami, które miały zarówno wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia, jak i możliwość zdobycia na przykład kluczy z marynarki szefa. Zazwyczaj nie były to jakieś bardzo istotne klucze ani tym bardziej kombinacje do sejfów, z których ustaleniem musieliśmy sobie radzić sami. Ale jeśli gosposia wyciągnęła z teczki dyplomaty choćby klucze do jakiegoś korytarzyka albo pomieszczeń gospodarczych i umożliwiła zrobienie kopii – to zawsze było jakieś ułatwienie dla nas, oszczędność czasu.
Ten tekst jest fragmentem książki Tomasza Awłasewicza „Niewidzialni. Największa tajemnica służb specjalnych PRL”:
Inżynier: Do mnie któregoś ranka trafił pęk parunastu kluczy należących do ambasadora. Udało się te klucze zdobyć właśnie poprzez agentkę Biura „B”. Powiedziano mi, że muszę szybko robić kopie, bo zostały wyciągnięte ze spodni tego ambasadora, który aktualnie leży pijany po całonocnej balandze w swojej rezydencji, ale prędzej czy później zwlecze się z łóżka. Nawet nie było do końca wiadomo, do czego są te klucze, no ale jak są, to trzeba robić. To było niezłe wyzwanie, żeby to zrobić tak szybko, bo odwzorowanie kluczy nie polega na wciśnięciu jak w komputerze „kopiuj” i „wklej”. Najprościej jest wtedy, kiedy dysponujemy kluczem surowym, czyli takim „pustym”, nienaciętym jeszcze kluczem konkretnego rodzaju, profilu i długości. Gdy trzeba skopiować model, do którego nie ma klucza surowego, wtedy robi się odcisk i potem na jego podstawie tworzy się kopię. Najtrudniejsze jednak były takie specyficzne, bardzo skomplikowane klucze, do których skopiowania trzeba było użyć specjalnej metody, opracowanej zresztą mnie i opierającej się na wykorzystaniu rury wypełnionej silikonem. Jakoś się udało, zdążyłem i pęk wrócił do kieszeni ambasadora w porę.
Werbownik: Agenci nam bardzo pomagali w takich sprawach, ale trzeba było rozmawiać z nimi w taki sposób, żeby nie wiedzieli wszystkiego. To nie wyglądało przecież tak, że ja go prosiłem o klucze i mówiłem: „jutro w nocy przychodzimy na tajne przeszukanie, dzięki”.
Turysta: Najważniejsze, żeby agenci nie wiedzieli, jak wchodzimy. Nie mogli wiedzieć, że potrafimy otworzyć drzwi punktu szyfrowego i najważniejsze sejfy. Niech agent sobie myśli, że wchodzimy tylko do paru gabinetów z brzegu, przeglądamy zawartość szuflad w biurku, może zakładamy podsłuchy i tyle. Dostanie wynagrodzenie, nie będzie pytał o szczegóły. A prawda jest taka, że nasz wydział nie robił podsłuchów. One były instalowane przez inny pion, najczęściej jeszcze na etapie budowy.
Łowca: Dobrą i zapewniającą pełną konspirację okazją do zdobycia kluczy były też wizyty specjalistów od bezpieczeństwa, którzy co jakiś czas przyjeżdżali z zagranicy do swoich placówek powymieniać zamki. Zawsze szukało się jakiegoś dojścia do ich bagażu i to się niejednokrotnie udawało. Co to oznacza? Że oni zakładali zamki, do których my już mieliśmy klucze!
Werbownik: Czy próbowaliśmy werbować szyfrantów? Nie, to byli ludzie wyszkoleni i nie miało to żadnego sensu.
Turysta: Tak samo nigdy nie próbowaliśmy wydobywać kombinacji do zamka w drzwiach strefy chronionej od jakiejkolwiek innej osoby, która dysponowała tą wiedzą. Istniało po prostu ogromne ryzyko, że taki człowiek zgłosi to swojemu kontrwywiadowi. W najlepszym przypadku dadzą wtedy znać wszystkim zaprzyjaźnionym krajom o naszej próbie dostania się do wnętrza strefy chronionej i od tego momentu w każdej placówce będzie spało na sejfie trzech żołnierzy. I już nigdy nie uda nam się dostać do wnętrza. Gorszy scenariusz to taki, że podadzą nam dla podpuchy jakiś, pozwolą wejść do środka, a tam będzie już na nas czekała pułapka. My nie mogliśmy sobie na to pozwolić. Punkty szyfrowe i sejfy potrafiliśmy pootwierać sami i ciągnąć takie działania latami, bez niczyjej wiedzy. Klucze do tych najważniejszych drzwi też dorabialiśmy sobie często sami. Najpierw otwierało się zamek szperakami, a potem z czasem udawało się go rozebrać na części, wykonać pasujący klucz i nikogo nie trzeba było prosić o pomoc. Naszą siłą była konspiracja działań. Nawet nasi koledzy ze służby nie wiedzieli przecież, czym dokładnie się zajmujemy.
Każdy szeregowy funkcjonariusz był przekonany, że nasz wydział zajmuje się problemami technicznymi wewnątrz kontrwywiadu, a więc naprawą jakichś urządzeń, standardowymi przeszukaniami w hotelach i mieszkaniach i tyle. Powiem więcej – w drugiej połowie lat osiemdziesiątych funkcjonowała u nas w wydziale grupka funkcjonariuszy zajmujących się elektroniczną kontrolą łączności szyfrowej ambasad włoskiej i szwedzkiej. Pracowaliśmy w jednym, a niektórzy z tych kolegów też nie mieli pojęcia, co my nocą robimy!
Brodacz: Szalenie istotnym elementem przygotowania wejścia do placówki było zrobienie rozeznania także przez nas samych, bo przecież tylko częściowo bazowaliśmy na informacjach od oficerów operacyjnych. Podstawą było obejrzenie obiektu z zewnątrz: gdzie pada światło latarni, a gdzie jesteśmy poza jej zasięgiem, gdzie jest furtka, gdzie balkon, gdzie okno – takie w sumie, ale bardzo potrzebne. Potem trzeba było jeszcze rozejrzeć się po wnętrzu. Żeby obejrzeć sobie od środka ambasadę włoską, zatrudniłem się w pewnym momencie w polskiej ekipie remontującej budynek. Proszę pana, to dopiero była ciężka robota – i wcale nie mówię tu o samym malowaniu ścian. Chodzi o to, że nie mogłem wzbudzić żadnych podejrzeń ani wśród Włochów, ani wśród moich nowych kolegów. Wszyscy musieli być przekonani, że jestem jednym z robotników. Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one, prawda? No i to właśnie było nie lada wyzwanie, bo ta ekipa remontowa to byli najwięksi pijacy, jakich w życiu widziałem. W normalny dzień to jeszcze udawało mi się jakoś wymigać od chlania. Ale jak była wypłata, a funkcjonowały tygodniówki, to już nie mogłem odmówić, bo zaraz zaczęłyby się szepty, że coś ze mną nie tak, skoro cały czas na trzeźwo łażę.
No więc pamiętam, jak przyszła pierwsza. Powiedziałem, że oczywiście idę z nimi balować, myśląc naiwnie, że usiądziemy w jakimś mniej lub bardziej cywilizowanym lokalu. Tymczasem moi nowi koledzy poszli do sklepu, nakupowali wódki, do tego jedną cebulkę i dwa pomidorki. Ambasada włoska jest w samym centrum Warszawy, przy placu Dąbrowskiego. Stamtąd przeszliśmy kawałek na tyły kościoła Świętego Krzyża przy Krakowskim Przedmieściu. Tam usiedliśmy na jakiejś ławeczce, wokół której leżało mnóstwo butelek po jakimś świństwie, które piją tylko najgorsi alkoholicy. No i zaczęło się polewanie, oczywiście do jednej jedynej szklanki, z której pili wszyscy. Patrzę, a oni bul, bul, bul – taką szklankę duszkiem piją. Do tego kawałek cebuleczki, pomidorka i pora na kolejnego zawodnika. Doszło do mnie, dzielnie wypiłem, zagryzłem, wziąłem parędziesiąt głębokich oddechów, żyję. Nim zdążyłem się obejrzeć, szklanka do mnie wróciła. Znów wypiłem i zagryzłem. Proszę pana, ja tego dnia nic akurat nie jadłem poza jakąś drobną kanapeczką na obiad, a że te prace remontowe nie były lekkie, to byłem strasznie głodny i zmęczony. Jak po takim dniu wlali we mnie tę wódkę, to ledwo się dowlokłem do domu – myślałem, że to już koniec, że już czas się żegnać z tym światem. No ale trzeba było się poświęcić, bo takie działania dużo naszemu wydziałowi dawały.
W pewnym momencie pracowałem też w ekipie remontowej w konsulacie amerykańskim w Poznaniu, ale przyznaję, że Amerykanie mocno nas pilnowali i było trudno się rozejrzeć. Natomiast u Włochów to co się wymykałem i łaziłem to tu, to tam. Rżnąłem głupa, że mnie ktoś po kubeł wody wysłał i się zgubiłem, gadałem do nich po polsku, oni mi odpowiadali po swojemu, jakoś to szwendanie się po placówce uchodziło mi na sucho. Oczywiście do tych najważniejszych pomieszczeń nie próbowałem wchodzić, bo by mnie stamtąd wynieśli, ale zasadniczo w tej ambasadzie bardzo dużo udało się zobaczyć dzięki zatrudnieniu w takiej ekipie remontowej.
Inżynier: Ja kiedyś wszedłem na obiekt jako członek hydraulicznej. Razem z autentycznym hydraulikiem kombinowałem przy kaloryferach. Odkręcaliśmy je, płukaliśmy, czyściliśmy. Cały czas patrzył na nas pracownik ambasady, ale co jakiś czas udało mi się zerknąć, jaki mają tam alarm, jakie drzwi, jakie zamki.
Łowca: Jeśli nie mieliśmy kopii kluczy, to bardzo dobrze było dowiedzieć się zawczasu, jakie w ambasadzie mają zamki. Przecież to nie było tak, że łapaliśmy zestaw szperaków i problem rozwiązany. W placówkach zachodnich nieraz montowano zamki wyjątkowo nietypowe, drogie, precyzyjne. Najpierw staraliśmy się w ogóle dowiedzieć, co to za mechanizm, a potem musieliśmy zdobyć taki sam zamek, żeby go sobie dokładnie obejrzeć.
Werbownik: W ambasadzie szwedzkiej był spory problem z jednym z zamków. Nie można było go sobie tak po prostu kupić, ale Szwedzi w pewnym momencie błąd. Mianowicie zasada była taka, że raz na kwartał ten zamek wymieniają na nowy, a stary wysyłają z powrotem do Szwecji. Któregoś razu jeden z pracujących tam w ambasadzie panów zaczął ich prosić, żeby mu ten wspaniały zameczek dali w prezencie, bo potrzebuje solidnego do drzwi w domu. Błagał ich i błagał, aż w końcu się zgodzili. Facet był oczywiście moim agentem i działał na moje zlecenie. Zamek zaraz był na stole w pomieszczeniach Wydziału IX, rozebrany na części pierwsze.