Niespodzianki na placu straceń

opublikowano: 2024-12-04, 18:01
wszelkie prawa zastrzeżone
Wydawać by się mogło, że plac straceń to ostatnie miejsce, w którym losy skazańca mogą się jeszcze odmienić. Okazuje się, że nie zawsze wszystko szło zgodnie z planem kata.
reklama
Kat z XVII wieku

Ucieczka spod stryczka to fikcja, która atrakcyjnie prezentuje się w filmowych realizacjach. Niestety, stojący przed obliczem kata skazaniec zwykle był bez szans. W razie prób oporu interweniowała zbrojna straż, która szczelnym kordonem otaczała miejsce kaźni i nikt poza osobami uprawnionymi (katem, naczelnikiem więzienia, przedstawicielem sądu, lekarzem, czasami duchownym) nie miał tam wstępu. A już na pewno nie stronnicy skazańca, myślący o odbiciu go.

Niespodzianki na placach straceń jednak się zdarzały Historia zna przypadki, kiedy egzekucje z jakichś powodów nie kończyły się w zaplanowany sposób.

W Iranie tylko raz, w USA do skutku

Swoją śmierć przeżył Irańczyk, skazany w 2013 r. na szubienicę za handel narkotykami. Po wykonaniu egzekucji oficjalnie stwierdzono zgon mężczyzny. Jednakże po przewiezieniu ciała do kostnicy, okazało się, że domniemany nieboszczyk wciąż oddycha. W tej sytuacji irański minister sprawiedliwości zdecydował, że nie odbędzie się ponowna egzekucja, darując de facto życie przestępcy. Uznał, że powtórne wykonanie kary śmierci, miałaby zły wpływ na postrzeganie Iranu w świecie.

Mniej szczęścia miał Joseph Lewis Clark, podwójny morderca z Ohio. 2 maja 2006 r. miał zostać stracony w więzieniu stanowym przez wstrzyknięcie trucizny. I zaczęły się problemy. Personel medyczny nie mógł znaleźć żyły. Gdy ją wreszcie odnaleziono i wykonano zastrzyk, okazało się, że trucizna nie działa. Egzekucja przedłużyła się do kilkudziesięciu minut, choć zazwyczaj nie trwa dłużej niż kwadrans. Ostatecznie Lewisowi wstrzyknięto nową dawkę trucizny, po której zmarł.

Krzesło elektryczne (fot. APK)

Nie odpuszczono też Johnowi Lewisowi Evansowi, który w 1977 r. wraz ze wspólnikiem zastrzelił w Alabamie właściciela sklepu. Evans miał umrzeć na krześle elektrycznym. W tym celu personel więzienia stanowego odkurzył ów „mebel”, który od kilkunastu lat nie był używany w związku z moratorium na wykonywanie w Alabamie wyroków śmierci. Samo przetarcie krzesła jednak nie wystarczyło. Nie sprawdzono czy działa. Po pierwszej dawce prądu, z elektrody przyczepionej do ciała skazańca zaczęły się sypać iskry, płonęło jego ubranie, jednak on sam wciąż żył. Podobnie za drugim razem. Adwokat Evansa skontaktował się z gubernatorem Alabamy i żądał od niego wstrzymania egzekucji, powołując się na humanitaryzm. Gubernator pozostał nieugięty. Trzecia wiązka prądu zabiła Evansa.

reklama

Reanimacja pod szubienicą

W Polsce kary śmierci nie ma od dawna. Ostatni wyrok został wykonany 21 kwietnia 1988 r. na gwałcicielu i mordercy Andrzeju Czabańskim w więzieniu Montelupich w Krakowie. Egzekucja przebiegła w zasadzie bez zakłóceń, chociaż skazany, prowadzony na szubienicę, szarpał się i przeklinał. Natomiast w przeszłości, na placach straceń i w salach tortur, niejednokrotnie dochodziło do zdarzeń, wykraczających poza granice ludzkiej wyobraźni.

Więzienie Montelupich w Krakowie (fot. Zygmunt Put)

4 listopada 1934 r. został zamordowany w tajemniczych okolicznościach Stanisław Krzos, naczelnik Sądu Grodzkiego w Tarnobrzegu. Jego zwłoki zostały znalezione w piwnicy domu, w którym mieszkał. Sprawca zadał mu szereg ciosów siekierą; jeden z nich niemal pozbawił Krzosa głowy. Okazało się, że morderstwo popełnił złodziej i włóczęga Gabriel Czechura, którego Krzosowie zatrudniali do prac w domu.

Sąd Okręgowy w Rzeszowie nie miał dla niego cienia litości. Wyrokiem z 30 grudnia 1934 r. Gabriel Czechura został skazany na karę śmierci przez powieszenie i pozbawienie wszelkich praw. Prezydent RP Ignacy Mościcki nie skorzystał z przysługującego mu prawa łaski. Datę egzekucji wyznaczono na godzinę czwartą po południu 5 kwietnia 1935 r. Miejscem stracenia mordercy miał być dziedziniec rzeszowskiego więzienia.

Obowiązki kata pełnił wówczas zatrudniony na etacie w ministerstwie sprawiedliwości Artur Braun. W wyznaczonym dniu przyjechał do Rzeszowa. Po załatwieniu urzędowych formalności przywdział maskę (zawsze miał ją na twarzy podczas wykonywania egzekucji), włożył na dłonie białe rękawiczki i udał się na dziedziniec zakładu karnego, gdzie pod nadzorem jego pomocników ustawiono szubienicę. Białe rękawiczki nie były przejawem elegancji kata (nieco makabrycznej w takich okolicznościach). Taki obowiązywał przepis. Chodziło o higienę. Wykonujący karę śmierci nie mógł gołą ręką dotknąć ciała skazańca.

Polecamy e-book Mariusza Gadomskiego – „Jak zabijać, to tylko we Lwowie”

Mariusz Gadomski
Jak zabijać, to tylko we Lwowie
cena:
16,90 zł
Wydawca:
PROMOHISTORIA [Histmag.org]
Liczba stron:
224
Format ebooków:
PDF, EPUB, MOBI (bez DRM i innych zabezpieczeń)
ISBN:
978-83-65156-40-2

Książka dostępna również jako audiobook!

reklama

Wraz z wybiciem godziny czwartej, prokurator Mrazek, mecenas Hollender i lekarz więzienny, dr Dziubek udali się do celi śmierci. Gabriel Czechura na ich widok pobladł i zaczął ciężko oddychać, ale nie stawiał oporu. Straż więzienna wyprowadziła go na dziedziniec. Można było zaczynać.

Pomocnicy kata związali skazanemu ręce a Artur Braun zaczął mu zakładać stryczek na szyję. Naraz Czechura upadł i zaczął się miotać w straszliwych drgawkach. Zgromadzeni na placu patrzyli przez chwilę w osłupieniu na tę scenę. Skazaniec nie odgrywał komedii, jak podejrzewano. Lekarz stwierdził u Czechury atak serca. Prokurator po telefonicznej konsultacji z przełożonymi zarządził na mocy artykułu 566. ówczesnego kodeksu karnego odroczenie egzekucji na czas nieokreślony. Był to pierwszy taki przypadek w polskim wymiarze sprawiedliwości. Nigdy się nie powtórzył.

Ciężko chory Stachura trafił do szpitala. W zaistniałej sytuacji, kilka tygodni później prezydent Mościcki na wniosek ministra sprawiedliwości Czesława Michałowskiego ułaskawił skazańca.

Czesław Michałowski, minister sprawiedliwości 

Do trzech razy sztuka

Dwie głośne „niespodzianki” w miejscu kaźni wydarzyły się przed wiekami w Lublinie. W 1453 r. sąd miejski w Lublinie skazał imigranta religijnego z Litwy, Stanisława vel Iwanka na karę śmierci przez ścięcie mieczem za rzekome zabójstwo chłopa ze wsi Mączyn. Kilka lat wcześniej Iwanek uciekł do Lublina przed prześladowaniami religijnymi. Znalazł pracę jako posługacz w sklepie jednego z mieszczan. Pewnego razu właściciel składu wysłał go w interesach do Mączyna i w czasie tej podróży Iwanek miał się dopuścić zbrodni.

Mimo iż oskarżony przysięgał, że jest niewinny, sąd pod przewodnictwem wójta Mikołaja Thesny skazał Iwanka na śmierć. Na nic się zdała propozycja wypłaty odszkodowania rodzinie zabitego. Urząd radziecki (odpowiednik rady miejskiej) zatwierdził wykonanie wyroku. Iwanka wyprowadzono na plac straceń, znajdujący się w sąsiedztwie klasztoru Brygidek.

Zdarzenie to odnotowali słynni polscy kronikarze, Jan Długosz i Marcin Bielski. Kat nakazał Iwankowi złożyć głowę na pniu katowskim. Po chwili wziął zamach i uderzył go mieczem. Trafił Stanisława w kark, ale tamtemu nic się nie stało! Obserwującym egzekucję mieszczanom zaparło z wrażenia dech. W napięciu patrzyli, jak kat zamierzył się po raz drugi. Ale znowu nie uczynił skazańcowi najmniejszej krzywdy. Za trzecim razem lekko go tylko drasnął w szyję. Kolejnych prób już nie było.

reklama

Podobno Stanisław vel Iwanek rzeczywiście był niewinny. Schwytano i osądzono prawdziwego sprawę. Nie jest znane jego nazwisko i nie wiadomo, jaką karę poniósł. Pozostało pytanie, co sprawiło, że wykwalifikowany kat, pobierający za swoje „usługi” sowite wynagrodzenie, okazał się takim partaczem? Trudno uwierzyć, żeby trzy razy z rzędu omsknęła mu się ręka. Może zadziałała „siła wyższa”? Albo siła pobrzękujących monet. Niewykluczone, że księża i zamożni mieszczanie lubelscy przekupili kata, żeby uratować Iwanka, który przeszedł z prawosławia na katolicyzm.

Ilustracja z książki „Han d'Islande” Victora Hugo

Kat nie wytrzymał tortur...

Do obowiązków kata, oprócz wykonywania kary śmierci, należało stosowanie tortur wobec osób, którym postawiono zarzuty popełnienia przestępstw. Męki miały na celu wymuszenie na oskarżonych przyznania się do winy.

W 1710 r. w lubelskim Trybunale Koronnym toczył się proces Żydów z Sandomierza, którym postawiono zarzuty mordu rytualnego popełnionego na dziecku. 18 sierpnia 1710 r. w Sandomierzu znaleziono zwłoki kilkuletniego Jerzego Krasnowskiego. Ciało chłopca leżało w pobliżu domu miejscowego rabina, Jakuba Herca. W trakcie obdukcji, przeprowadzonej na wniosek władz miasta, stwierdzono u chłopca liczne obrażenia piersi, głowy, szyi oraz kończyn dolnych i górnych. Podejrzenie o dokonanie zbrodni padło na rabina Herca, jego zięcia i syna oraz na kilku innych miejscowych starozakonnych.

Obraz przedstawiający rzekomy mord rytualny z katedry w Sandomierzu, pędzla Karola de Prevot

Sąd nie mógł przesłuchać podejrzanych, ponieważ – obawiając się zapewne posądzenia o mord i uwięzienia – uciekli do Rakowa. W sprawę wmieszał się ksiądz Stefan Żuchowski, proboszcz i oficjał sandomierski, doktor obojga praw. Był on zapiekłym antysemitą. Nakazał ściganie i sprowadzenie podejrzanych Żydów do Sandomierza i postawienie ich przed sądem za zabójstwo. Zadbał też o stworzenie odpowiedniej otoczki, inspirując artystę Karola de Prevot do namalowania obrazów, przestawiających rzekomy mord rytualny dziecka. Siła rażenia płócien była taka sama, jaką dziś mają relacje filmowe i zdjęcia z miejsca zbrodni na internetowych portalach.

Polecamy e-book Natalii Pochroń „Dowody zbrodni. Początki kryminalistyki”

Natalia Pochroń
„Dowody zbrodni. Początki kryminalistyki”
cena:
16,90 zł
Wydawca:
PROMOHISTORIA [Histmag.org]
Liczba stron:
153
Format ebooków:
PDF, EPUB, MOBI (bez DRM i innych zabezpieczeń)
ISBN:
978-83-65156-53-2

Książka dostępna również jako audiobook!

reklama

Proces sandomierskich Żydów toczył się w Trybunale Koronnym w Lublinie (Sandomierz znajdował się w jurysdykcji lubelskiej). 30 sierpnia 1710 r. rozpoczęły się przesłuchania Żydów. Żaden nie przyznawał się do winy. Trybunał postanowił więc wydać ich na męki. Tortury miały się rozpocząć 2 września. Wynikł jednak problem. Zapodział się gdzieś kat. Szukano go przez cały dzień po mieście i odnaleziono dopiero nazajutrz. Podobno był mocno skacowany.

Pierwszym torturowanym był niejaki Wolf. Kat ogolił mu brodę, licząc, że skłoni go tym do potwierdzenia ciążącego na nim oskarżenia. Dla dorosłego Żyda pozbawienie zarostu jest wielkim upokorzeniem. Wolf jednak mężnie zniósł golenie i w dalszym ciągu nie przyznawał się do winy. W tej sytuacji kat postanowił sięgnąć po inny środek perswazji ze swojego bogatego repertuaru. Zdecydował się poddać go przypiekaniu szyną. Poszedł do pomieszczenia, gdzie był rozpalony ogień w celu podgrzania narzędzia tortur. I już z niego nie wyszedł. Nagle zasłabł, upadł na podłogę i - jak to ujął „poetycko” ksiądz Żuchowski w tendencyjnej relacji z lubelskiej rozprawy - „życie wprzód swoje niżeli męki jego skończył". (Stefan Żuchowski, Proces kryminalny o niewinne dziecię Jerzego Krasnowskiego).

Topór i maska kata

W sprawie nieoczekiwanej śmierci „mistrza sprawiedliwości” przeprowadzono śledztwo. Ksiądz Żuchowski był przekonany, że krewni oskarżonych, którzy przyjechali za nimi do Lublina, otruli kata. Mieli go poczęstować gorzałką, w której rozpuścili działającą z opóźnieniem truciznę. Dochodzenie nie potwierdziło tej wersji. Gdyby kat został otruty, nie ucierpieliby pozostawieni w lochu oskarżeni. Tymczasem straż więzienna, zaniepokojona przedłużającymi się torturami, zeszła do piwnicy i oprócz martwego kata znalazła ledwie żywych Żydów.

reklama

Niewykluczone, że kata zabiła duchota, panująca w lochach albo gazy piwniczne, uwolnione pod wpływem wysokiej temperatury. Tortur nie wstrzymano. W zastępstwie przyjechał kat z Zamościa, jednak i jemu nie udało się skłonić więźniów do samooskarżenia się o morderstwo. Z powodu epidemii dżumy w Lublinie proces przeniesiono do Sandomierza. Sprawa zakończyła się dopiero w 1713 r. skazaniem trzech Żydów na karę śmierci.

Wyszedł z wprawy...

Warto wspomnieć o jeszcze jednej nieudanej „egzekucji”. Cudzysłów jest tu jak najbardziej na miejscu, ponieważ sprawa miała niecodzienny charakter. Wykonującym „wyrok” i skazańcem była bowiem jedna i ta sama osoba. I to nie byle kto, bo najsłynniejszy kat II RP, Stefan Maciejewski vel Maciejowski.

Maciejewski na każdym wykonanym wyroku śmierci („specjalizował” się w wieszaniu) zarabiał 100 zł, które inkasował od ministerstwa sprawiedliwości. Zdarzało się, że miał w miesiącu nawet 10 egzekucji, co czyniło go zamożnym człowiekiem. Uchodził za międzywojennego celebrytę.

Szubienica w więzieniu w Inowrocławiu, 1933 rok (fot. ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego, Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny - Archiwum Ilustracji, 1-B-669-3)

Pracował bez wytchnienia. W listopadzie 1931 r. powiesił w Krasnymstawie mordercę i zaraz potem pojechał pociągiem do Łomży, gdzie miał do wykonania kolejne zlecenie. Życie na walizkach wyczerpywało go. Popadał w depresję. Słabością kata był alkohol. Może w ten sposób zagłuszał sumienie? Po jednej z pijackich burd w 1932 r. kiedy znieważył policjanta, został z hukiem wyrzucony z posady. Jego następcą został Artur Braun.

Maciejewski nie mógł się potem odnaleźć. Popadł w tarapaty finansowe. Musiał wyprowadzić się z warszawskiego mieszkania do skromniejszego lokalu w podstołecznych Włochach. Żeby zarabiać na życie, zaczął udzielać lekcji niemieckiego. Mimo, iż dał ogłoszenia do gazet, nie miał wielu chętnych. Może odstraszała osoba nauczyciela?

Żądał również odszkodowania od Ministerstwa Sprawiedliwości za obrażenia, jakich rzekomo doznał w czasie jednej z egzekucji. Pozew sądowy został odrzucony. Nie zarobił na wydaniu pamiętników, w których opisał szczegóły wykonywanych wyroków oraz ostatnie wyznania skazanych. Ze względu na klauzule poufności sprawą zajął się prokurator. Maciejewski został na lodzie.

Do reszty załamany postanowił skończyć ze sobą. 2 lutego 1936 r. poszedł z grubym sznurem do Parku Sieleckiego na Czerniakowie i próbował się powiesić. Wyszedł jednak z wprawy. Źle wykonał stryczek i został odratowany przez przypadkowych przechodniów.

POLECAMY

Zapisz się za darmo do naszego cotygodniowego newslettera!

Bibliografia:

M. Balcerkiewicz, Stefan Maciejowski - najsłynniejszy kat II RP, [w:] Histmag.org (dostęp: 3.12.2024)

„Echo”,1934, Rok X, nr 305.

„Echo”, 1935, Rok XI, nr 96.

„Gazeta Świąteczna”, Rok 1935, nr 2829.

„Goniec Częstochowski”, 1936, R. 31, No 29.

„Ilustrowany Dziennik Śląski Polska Zachodnia” Rok X. 1935, nr 39.

Kronika Polska, Marcina Bielskiego, Kraków 1597, s. 414.

Riabinin Jan, Materjały do monografji Lublina. Lublin w księgach wójtowsko-ławniczych XVII-XVIII w. (Lublin 1928).

Zieliński Władysław Kornel, Monografia Lublina, cz. I, Lublin 1878, s. 39.

Żuchowski Stefan, Process kryminalny o niewinne dziecię Jerzego Krasnowskiego (Lublin 1774).\

Netografia:

rfm24.plwp.pl

redakcja: Jakub Jagodziński

reklama
Komentarze
o autorze
Mariusz Gadomski
(ur. 1961) – absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW. Autor zbioru reportaży o dawnym kryminalnym Lublinie pt. „Z Lublina donoszą. Ohydny mord”, współpracownik m.in. „Tygodnika Zamojskiego” i „Kuriera Lubelskiego”. Interesuje się historia Lublina i dawnych Kresów. Miłośnik turystyki rowerowej, mocnych thrillerów i równie mocnej kawy.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone