Niall Ferguson – „Kolos. Cena amerykańskiego imperium” – recenzja i ocena
Przeczytaj fragment tej książki
Niall Ferguson jest obecnie uważany za najbardziej wpływowego historyka na świecie. Nie ma sensu przytaczać tu szczegółów, o których już wspominałem, widać jednak, że polski rynek wydawniczy dostrzegł popularność publikacji tego badacza. Ukazują się one bowiem dość regularnie, ostatnio nakładem Wydawnictwa Literackiego. Recenzowany tu Kolos, podobnie jak wcześniejsze Imperium, został już wydany po polsku w 2010 roku.
Tytuł
Książka zaskakuje od samego początku. Po pierwsze tytuł polskiego wydania jest tłumaczeniem publikacji, która ukazała się na rynku amerykańskim z podtytułem The Prices of America’s Empire. Tymczasem na stronie redakcyjnej jako tytuł oryginału podano The Rise and Fall of the American Empire. We wstępie autor powołuje się zresztą na tytuł brytyjski, a nie amerykański, co stwarza pewien dysonans. Konstrukcja pracy z jednej strony odpowiada zaś tytułowi brytyjskiemu (część pierwsza to „Powstanie” a druga to „Upadek”), z drugiej tematyka wyraźnie odnosi się do owej „ceny” z wydania amerykańskiego. Sugeruje to, że możemy mieć do czynienia z pracą niespójną. Tak w istocie jest, chociaż w przypadku esejów, a taką właśnie formę ma Kolos, można to zrozumieć. Gorzej natomiast, że jak na książkę o imperium amerykańskim – jest go tu zadziwiająco mało.
Metodologia
Zasadniczą tezą Fergusona jest to, że USA jest imperium, że świat potrzebuje liberalnego imperium oraz że Waszyngton nie wywiązuje się należycie ze swych zobowiązań. Tak jasne sformułowanie mocnej tezy oraz otwarte przyznanie autora, że jest gorącym zwolennikiem liberalnego imperium amerykańskiego, było powodem licznych kontrowersji. W moim odczuciu nie jest to problem. Ferguson trafnie dostrzega, że polityka nie znosi próżni, jak również, że brakuje aparatu zdolnego wyegzekwować prawo międzynarodowe w stopniu równym wobec wszystkich jego podmiotów. Stąd można się z nim nie zgadzać, jednak nie powinien być to czynnik dyskredytujący pracę.
Nie oznacza to również, że nie można mieć zastrzeżeń do Kolosa. Głównym przedmiotem zainteresowania autora są pieniądze, rynki kapitałowe i szeroko rozumiana gospodarka. Ferguson nie zastanawia się nad kulturalnymi aspektami polityki imperialnej. Nie analizuje poczynań dyplomatycznych mocarstw, a jeśli już, to ucieka się do wyświechtanych sloganów, znanych chociażby z poprzednich publikacji, jak np. „państwa zbójeckie”. Powoduje to, że jego argumentacja bywa często prosta, by nie powiedzieć: prostacka. Ferguson upiera się, że przeszczepienie państwom biednym lub pogrążonym w chaosie zachodnich instytucji – kluczowej według niego rzeczy – oraz „budowanie narodów” przyczyni się do poprawy sytuacji tych państw. Oczywiście odpowiedzialność na siebie miałyby wziąć Stany Zjednoczone, jak niegdyś czyniła to Wielka Brytania. Jednak, jak trafnie zauważa, w przeciwieństwie do wiktoriańskiej, polityka amerykańska jest krótkowzroczna.
Szereg podobnych sformułowań oraz założeń musi jednak budzić wątpliwości metodologiczne. Eufemistyczny, jak sam przyznaje, termin budowania narodów jest wyświechtany i podszyty hipokryzją. Ferguson piętnuje hipokryzję i cynizm, ale w innych miejscach pracy uważa, że jest ona zasadna. Ta schizofrenia autora – czy raczej dobór faktów pod z góry upatrzoną tezę – jest niepokojąca i przewija się przez całą pracę. Z jednej strony Ferguson krytykuje politykę wysokich ceł amerykańskich przełomu XIX i XX wieku. Wskazuje, że Wielka Brytania w tym okresie mogła się rozwinąć dzięki zerowym stawkom celnym. Uważa, że przysporzyło to np. ogromnych korzyści Australii i Kanadzie, które odnotowały wysoki wzrost gospodarczy. Jednak, jak to u Fergusona bywa, wątki ekonomiczne, zamiast być jednym z elementów układanki, stanowią szkielet całej misternej konstrukcji, która się wali, gdy wyjąć jeden z elementów tego, w istocie, domku z kart. Co z tego, że Wielka Brytania się rozwijała, jeśli na początku XX wieku USA i Niemcy już ją prześcignęły? Jeśli przyjąć rok 1860 za 100%, to gospodarka amerykańska do 1913 roku rozwinęła się do 1025% [sic!], a niemiecka do 724%, gdy brytyjska w analogicznym okresie do 294%. Kanada i Australia rzeczywiście odnotowały jeden z najwyższych wzrostów gospodarczych, ale niebagatelny wpływ miało na to utworzenie Dominium Kanadyjskiego, a także Związku Australijskiego, co te procesy przyspieszyło, nadało im dodatkowy impet. Pozostanie Nowej Funlandii poza Kanadą i jej nieciekawa sytuacja gospodarcza aż po przystąpienie do Kanady w drugiej połowie XX wieku wskazuje, jak wielką zaletą było zjednoczenie. Tymczasem aspekt polityczny został przez Fergusona przemilczany.
Inną kwestą budzącą wątpliwości metodologiczne jest stosunek Fergusona do wojny w Iraku. Historyk słusznie wskazuje, że USA powinno zostać w tym kraju dłuższy czas, aby ustabilizować sytuację. Widzi jednak amerykańską rolę w budowaniu instytucji i przeszczepianiu zachodniego modelu ekonomicznego w Iraku jako cel nadrzędny. Brak instytucji oznacza chaos. Ferguson całkowicie nie zauważa, że zarówno w przypadku Afganistanu, jak i Iraku USA miało fatalne rozeznanie w terenie. Nie wzięto pod uwagę systemu społecznego oraz kulturowego tych terenów, nie mówiąc już o historii – co miało swe skutki jeszcze przed utworzeniem Państwa Islamskiego, a teraz wybucha z całą mocą. Jeszcze więcej wątpliwości rodzi kwestia rzekomej broni masowego rażenia, której Saddam Husajn nie posiadał, a administracja amerykańska twierdziła coś innego (pamiętne zdjęcia prezentowane przez Colina Powella). W swych wspomnieniach Tony Blair stwierdził: po przejęciu przez nas kontroli nad Irakiem okazało się, że takiej broni tam nie ma . O ile takie słowa nie dziwią w ustach polityka broniącego swej decyzji lub słabo poinformowanego przez sojusznika, to całkowity brak refleksji ze strony historyka już zastanawia. Nie chodzi już bowiem o samą słuszność podjętej decyzji o inwazji. Rodzi się pytanie, czy wywiad amerykański jest tak słaby (co podważa ewentualne amerykańskie zdolności imperialne), czy świadomie wprowadzał w błąd międzynarodową opinię publiczną (co podważa jego moralne prawo do interwencji).
Autor, niestety, nie dostrzega innych poza ekonomicznymi pobudek działań. Stąd często nie rozumie amerykańskich motywacji w kwestii Korei, Wietnamu czy Kuby. Domaga się misji, ale nie rozumie idei. W książce prawie całkowicie brak kulturowej, socjologicznej i politycznej analizy prezentowanych problemów. Te, o które Ferguson już się kłóci, są zaś często płytkie czy szowinistyczne (jak uwagi o stosunku do pracy Czechów). W podrozdziale „Kultura”, zajmującym nieco ponad stronę, dowiadujemy się jedynie, ile osób w Europie chodzi na nabożeństwa i jaki jest stosunek Europejczyków do polityki USA [sic!].
Wątpliwości budzą też kwestie terminologiczne. Jeśli bowiem jedynym uzasadnieniem dla terminu „islamobolszewizm” jest to, że część fundamentalistów muzułmańskich stosuje metody terrorystyczne, to kim był Józef Piłsudski albo anarchiści różnej maści? Gdzie tu jest kolokacja ideologiczna?
Wielka Brytania jako wzorzec
Autor uważa, że Imperium Brytyjskie powinno być dla USA wzorcem. Może dlatego w jednym z rozdziałów niemal streszcza swoją wizję wyłożoną wcześniej w Imperium. Zaburza to jednak proporcje i tak chaotycznej publikacji. Wielka Brytania przewija się na kartach książki na tyle często, iż można się zastanowić, czy tytuł nie powinien brzmieć Kolos i Imperium.
W owym podążaniu śladem Albionu Ferguson nie dostrzega jednak kosztów pozafinansowych. Zresztą i te bagatelizuje. Powołuje się na Churchilla i twierdzi, że zysk był niezaprzeczalny. Tymczasem już Churchill przyznawał, że korzyści finansowe są nikłe, a od końca XIX wieku w Zjednoczonym Królestwie rozgorzała dyskusja nad opłacalnością imperium: dyskusja, w której jego zwolennicy posługiwali się najczęściej hasłami ideologicznymi, a nie finansowymi. Wybiórczość autora nie pozwala mu dostrzec innego wymiaru obcej dominacji. Wskazuje na sukces „budowania narodów” przez Wielką Brytanię. Ale gdzie te narody zbudowano? W Kanadzie, Australii i innych „białych” koloniach. Ferguson upiera się często przy Indiach. Jednak, jeśli wejrzeć głębiej w to, co dzieje się na Dekanie (ostatnie wybory oraz coraz większa rola czynnika lokalnego), należałoby tu postawić znak zapytania. Rzesza kolonii afrykańskich to całkowite fiasko, spektakularne odrzucenie tak hołubionych przez historyka instytucji. Mentalność kolonialna, kształtująca się przez lata, skutkuje do dziś. Nie chodzi tu o to, aby ukazać imperium jako podmiot, który jest sprawcą jedynie zła. Szkoda tylko, że Ferguson na to zło przymyka oko, skupiając się na wątpliwych korzyściach.
Propaganda, historia czy prognostyka?
Liczne przedstawione zastrzeżenia każą się zastanowić, czy mamy zatem do czynienia z pracą historyka, czy propagandzisty. Z przykrością skłaniam się do drugiej opinii. Jest to propaganda wtórna względem wcześniejszych prac Fergusona, w dodatku chaotyczna.
Można jednak upierać się, że Ferguson bawi się w prognostyka. Już w 2004 roku przewidywał kryzys. To mogłoby uzasadniać ponowne wydanie Kolosa. Problem polega na tym, że książka ta ukazuje, w jak dużym stopniu autor się mylił. Kryzys wybuchł głównie ze względu na politykę kredytową banków amerykańskich, na co pozwoliły kolejno administracje Clintona i Busha. We „Wstępie do polskiego wydania” Ferguson zdradza swój niepokój przed zakusami Obamy. Jednakże wskaźniki gospodarcze pokazują, że w wielu aspektach udało się gospodarkę amerykańską podnieść, a nawet prześcignąć w niektórych dziedzinach tę sprzed kryzysu. Badacz utyskuje też na złą politykę Niemiec i nie widzi wyjścia z zapaści tego państwa. Przywołuje dane o bezrobociu w Niemczech i USA. Jeśli jednak spojrzeć na ostatnie dane, to bezrobocie w Niemczech spadło do niewielu powyżej 4,9%, a w USA 6,1%, choć od czasów rządów Obamy występuje wyraźna tendencja zniżkowa.
Nie chodzi tu o spieranie się, czy rację mają neoliberałowie, keynesiści czy inni. Chodzi o to, że po dekadzie od pierwszego amerykańskiego wydania Kolosa, wliczając w to sytuację na Bliskim Wschodzie, mocno się on zdezaktualizował. Poza tym dziwi całkowity brak zainteresowania Rosją (która, nawet jeśli zapomnimy o Ukrainie, była istotnym – choć nie tak, jak w czasach ZSRS – graczem) oraz niewielkie jednak zainteresowanie Chinami
Wydanie
W tym miejscu muszę zaznaczyć, że wszystkie poniższe uwagi formułuję na podstawie dostarczonej mi tzw. „szczotki” i Wydawnictwo Literackie mogło poczynić korekty w drukowanym egzemplarzu, co należy wziąć pod uwagę.
Choć język tłumaczenia jest ładny i przejrzysty, tłumaczka popełniła kilka błędów. Podobnie jak w poprzednich tomach, notorycznie określa ona amerykańskie departamenty mianem „ministerstw”, co jest błędem merytorycznym. Co ciekawe, w zakończeniu pojawiają się już „departamenty”. Podobnie niemiecki resort spraw zagranicznych nazwano „ministerstwem”. Chociaż po angielsku amt tłumaczy się jako office, to niemieckie Foreign Office nie tłumaczy się po polsku zawsze w taki sposób jak brytyjskie. Resort ten doby Cesarstwa to „urząd” a ministerstwa znajdowały się w poszczególnych landach. Na czele urzędu stał sekretarz, a nie minister. Sytuacja zmienia się po I wojnie światowej, gdy pomimo formalnej nazwy Urząd Spraw Zagranicznych zyskuje rangę ministerialną. Należy zauważyć, że błędy tego typu znajdowały się również w Imperium. Szkoda, że nie zdecydowano się wyeliminować ich przy nowej publikacji. Dziwi też, że miejsce pracy dyplomaty Alana Watta w latach 1940–1945, tj. Poselstwo Australii w Waszyngtonie, potraktowano jak jakąś firmę i pozostawiono w tekście nazwę anglojęzyczną ([Australian Legation]). Inną sprawą jest to, że w przypadku terminu „SNAFU” tłumaczka korzystała m.in. z Wikisłownika (który każdy może dowolnie edytować, nawet nie posiadając niezbędnych kompetencji) zamiast ze specjalistycznej publikacji.
Wpadki zdarzyły się również korekcie. Z początku jest w tekście mowa o „doktrynie Monroe’a” (co jest niepoprawne), a później o „doktrynie Monroego” (poprawnie). Możemy się również dowiedzieć, że wojna hiszpańsko-amerykańska wybuchła z powodu zatonięcia okrętu „Maine” w „Zatoce Hawajskiej” zamiast w „Zatoce Habańskiej”. Innym razem czytamy, że prezydent USA Hoover nosił imię „Robert” a nie „Herbert Clark” oraz że inny szef amerykańskiej administracji, tym razem z 1990 roku, nazywał się „George W. Bush” a nie „George H. W. Bush”.
Podsumowanie
Zarzuty wobec książki Fergusona można mnożyć. Argumentacja jest płytka i opiera się jedynie na kwestiach ekonomicznych. Autor popełnia szereg uproszczeń, czasem błędów, a niejednokrotnie pomija niewygodne dla siebie fakty, co podważa rzetelność pracy. Wiele spośród sformułowanych w pracy tez znalazło się wcześniej na kartach innych jego publikacji. Duża część jest również nieaktualna, jak cały rozdział o UE, bazujący na tzw. „Konstytucji”, która nie weszła w życie, a której historyk nie zweryfikował we „Wstępie do polskiego wydania” z 2009 roku. Co ciekawe, duża część jego zarzutów wobec UE jest trafna, ale są one wtórne względem innych krytycznych wypowiedzi, w dodatku słabiej uargumentowane.
Wszystko to prowadzi mnie do przekonania, że Kolos lepiej sprawdziłby się jako artykuł Ekonomiczne podstawy Amerykańskiej dominacji: Źródła, możliwości, zagrożenia niż jako pseudonaukowa pozycja będąca raczej wywodem propagandowym.
Dla kogo zatem jest ta książka? Chyba głównie dla samego Nialla Fergusona.
Redakcja i korekta: Agnieszka Leszkowicz