Nadieżda Mandelsztam - życie u boku poety
Zobacz też: Nadieżda Mandelsztam – strażniczka pamięci o zapomnianym mężu
Nie lubię swojej wczesnej młodości. Mam wrażenie, jakby przez dojrzałe zboże pędziło olbrzymie stado – taka gigantyczna szkoda. W owych czasach biegałam w jednym stadku z kilkorgiem artystów. Niektórzy z nich wyszli potem na ludzi. Mieliśmy twarde malarskie pędzle, maczaliśmy je w wiadrach z farbą klejową i zamalowywali grubymi plamami niesamowite płachty, zawieszane potem w poprzek ulicy, którą miała iść demonstracja. Płótna wieszaliśmy nocą, malarze z gospodarzem domu – ci po przyjściu „czerwonych”, jak się wtedy mówiło, wyrośli jak grzyby po deszczu. Wdzieraliśmy się do obcych mieszkań, otwierali na oścież okna i drzwi balkonowe, po czym wrzeszcząc do stojących na dole pomocników, mocowaliśmy swoje dekoracyjne dzieła do poręczy balkonu. Dziewczyny w nocnych igrzyskach nie brały udziału, a chłopcy rano ze śmiechem opowiadali koleżankom, jak przerażeni byli lokatorzy pechowych mieszkań, kiedy wdzierała się do nich horda na czele z administratorem.
Mardżanow wystawiał sztukę hiszpańskiego klasyka: wieś zbuntowała się przeciwko seniorowi, który naruszył starodawne prawa. Lud zwycięża, kobiety unoszą ręce nad głowami i rytmicznie się kołyszą, aktorzy wołają chórem: „Cała władza w ręce Rad”, a widownia ryczy z zachwytu. Jako apogeum malarz Isaak Rabinowicz wymyślił niesamowity róg obfitości: nad całą sceną przeciągnięta była girlanda sztucznych owoców, warzyw, tuszek rybich i drobiowych o kształtach podejrzanie fallicznych. Owacja stawała się coraz głośniejsza. Isaak wychodził się kłaniać. Prowadził za rękę dwie pomocnice, jedną z nich byłam ja, drugą – moja przyjaciółka Witia, pracująca przedtem jako asystentka Ekster. Obie z Witią malowałyśmy owocowe fallusy, udoskonalając kształt byle jak nadany w rekwizytorni. Zarzucano nas wiązankami tanich kijowskich róż, więc z teatru wychodziłyśmy z ich ogromnymi naręczami. Kiedy szłyśmy do domu, róże traciły blade płatki, ale pączki na szczęście zostawały.
Zajmowano nas to przedstawieniami teatralnymi, to plakatami, a nam wydawało się, że życie tętni i kipi. Za pierwszą zaliczkę chłopcy kupili portmonetki – przedtem nie mieli ani portmonetek, ani pieniędzy. Te ostatnie przejadaliśmy w cukierniach. Otwierano je na każdym kroku – uciekające z północy prawdziwe damy piekły niezwykłe domowe pierożki i same obsługiwały klientów. Pieniędzy za plakaty wystarczało na góry takich pierożków: przeżywaliśmy okres romansu naszych władców z awangardową sztuką, a moje stadko było najbardziej awangardowe ze wszystkich. Chłopcy uwielbiali Lewą marsz Majakowskiego, nikt też z nas nie wątpił, że autor ma bęben zamiast serca. Wrzeszczeliśmy zamiast mówić i bardzo byliśmy dumni, że czasem dostajemy przepustki nocne i chodzimy ulicami po godzinie policyjnej. Jeśli zapomnieliśmy wziąć przepustkę, to patrole, widząc, że niesiemy pędzle, spokojnie puszczały nas, byśmy dalej włóczyli się pustymi ulicami. Pędzel był przepustką nie gorszą od papierka wydanego przez komendanta, a w tych patrolach też chodzili młodzi chłopcy, co prawda uzbrojeni w karabiny i nagany. Oni strzelali, a myśmy malowali… Do naszego przyjacielskiego stadka stopniowo przyłączali się goście z północy. Jednym z pierwszych był Erenburg. Na wszystko patrzył jak gdyby z boku – co miał robić po Modlitwie za Rosję? – i chronił się w ironicznym wszechzrozumieniu. Już zdążył się zorientować, że ironia jest jedynym orężem bezbronnych. Młodzi, a w dodatku awangardowi plastycy mieli błogosławiony dar: nie wiedzieli, że są bezbronni.
Biegaliśmy pod strzałami i chowali się w bramach. Po roku dziewiętnastym bezładna strzelanina na ulicach na dobrą sprawę się skończyła, a przed zmianą władzy miasto było ostrzeliwane z armat, pięciocalówek. Do tego niemal przywykliśmy. Wieczorami zbieraliśmy się w Chłamie[, nocnym klubie malarzy, literatów, aktorów i muzyków. Chłam mieścił się w piwnicy głównego hotelu w mieście; w hotelu zakwaterowano działaczy rządowych drugiej i trzeciej rangi, którzy przyjechali z Charkowa. Mandelsztamowi udało się znaleźć miejsce w ich pociągu, a przez nieporozumienie dostał nawet świetny pokój w tym właśnie hotelu. Pierwszego wieczoru pojawił się w Chłamie i tam łatwo i bezrefleksyjnie się zeszliśmy. Za swoją datę uważaliśmy 1 maja roku 1919, chociaż potem jeszcze przez półtora roku żyliśmy osobno. W tamtym okresie nawet nie czuliśmy się związani, ale już wtedy wystąpiły u nas dwie cechy, które przetrwały przez całe życie: lekkość i świadomość, że jesteśmy skazani.
Piętro niżej w tym samym hotelu zakwaterowano Mstisławskiego. Na jego balkonie zawsze suszyły się sterty dziecięcych skarpetek, a ja się dziwiłam, dlaczego ludzie mają dzieci w takiej zawierusze. Mstisławski zaglądał do cudzych pokojów i opowiadał o aresztowaniu cara. Zawsze przypominał, że jest Rurykowiczem, i podkreślał starodawność swego rodu w porównaniu z Romanowami. Mandelsztam się krzywił.
Młodość w nic się nie zagłębia. Obawy i troski starszych nas nie dotyczyły. Ponurzy starcy, nasi rodzice, zmierzali ku zgubie, a dzieci się cieszyły. Olbrzymi tłum ludzi z północy, którzy aż nadto dobrze poznali głód i chaos, żywił się chlebem jeszcze niespustoszonej Ukrainy i chciał nagromadzić jak najwięcej tłuszczu, zanim wyruszy z powrotem. Pieniądze traciły na wartości powoli, a ludzie, którzy przywieźli z Moskwy kupę nic niewartych papierków, triumfowali, kupując za nie pełnowartościowe towary.
Mandelsztam, równie wesoły jak wszyscy, jakoś się od innych różnił. Nasz niespodziewany związek z jakiegoś powodu wywołał ogólne rozdrażnienie. Przychodzili do mnie chłopcy i namawiali, żebym natychmiast rzuciła Mandelsztama.
Kiedyś Erenburg długo prowadził mnie po ulicach i tłumaczył, że na Mandelsztamie w żaden sposób nie można polegać: jeśli chcesz do Koktebla – wszyscy chcieliśmy jechać na południe; odczuwaliśmy tajemniczy pociąg, żeby uciec, nawet niedaleko od domu, byle w tamtą stronę – to jedź do Wołoszyna, to pewny człowiek, z nim nie zginiesz… Wiedziałam, że Erenburg sam chciał uciec do Wołoszyna i schować się za nim jak za kamiennym murem. Skąd wzięła się taka sława Wołoszyna, nie wiem, ale podejrzewam, że sam stworzył własną legendę, którą podtrzymywały otaczające go kobiety, a legendy są żywotne. Na „ty” z Erenburgiem przeszłam przypadkowo, dla żartu, witając wspólnie nowy 1919 rok. On mówił do mnie „Nadiu”, a ja do niego z szacunkiem „Iljo Grigoriewiczu”. Nasze drogi się rozeszły, ale dobre stosunki pozostały, zwłaszcza z jego żoną Lubą. Wśród pisarzy radzieckich był i pozostał „rarogiem”. Tylko z nim podtrzymywałam znajomość przez wszystkie lata. Bezradny, jak wszyscy, ciągle starał się coś zrobić dla ludzi. Ludzie, lata, życie to w istocie jedyna jego książka, która odegrała pozytywną rolę w naszym kraju. Jego czytelnicy, przeważnie drobna inteligencja techniczna, dzięki niej poznali dziesiątki nazwisk. Kiedy już ją przeczytali, od razu szli dalej i z właściwą ludziom niewdzięcznością odwracali się od tego, kto otworzył im oczy. Ale mimo wszystko tłumy przyszły na jego pogrzeb, zwróciłam uwagę na mnóstwo przyzwoitych twarzy w tym tłumie. To był tłum antyfaszystowski, więc szpicle, których masowo wysłano na pogrzeb, wyraźnie się od innych różnili. Wynika z tego, że Erenburg zrobił swoje, co jest sprawą niełatwą i niewdzięczną. Być może właśnie on obudził tych, którzy zostali czytelnikami samizdatu.
Tekst jest fragmentem książki Nadieżdy Mandelsztam „Wspomnienia. Druga księga”:
Co się natomiast tyczy rad Erenburga w roku 1919, to ich oczywiście nie posłuchałam i wesoło się z niego natrząsałam, przedrzeźniając sposób, w jaki mnie pouczał. Obawiam się, że poza braćmi Makkawiejskimi, moimi cudacznymi i dobrymi przyjaciółmi, wszyscy moi słuchacze byli po stronie Erenburga. Jeśli zaś chodzi o Mandelsztama, to już się domyślałam, że jego lekkomyślność nie jest podobna do niepowagi moich przyjaciół. Mówił czasem rzeczy, których od nikogo nie słyszałam. Najlepiej zapamiętałam jego słowa o śmierci. Dziwiąc się samemu sobie, powiedział, że śmierć ma w sobie szczególną uroczystość, którą poczuł, kiedy umarła jego matka. Wielu tych rzeczy, które wtedy mówił o śmierci, nie rozumiałam, a później, kiedy zaczęłam coś rozumieć, już o tym nie mówił. Miałam wrażenie, że dla niego śmierć nie była końcem, ale jakby usprawiedliwieniem życia. W owym czasie zabijano na każdym kroku, skłaniałam się więc ku myśli, że śmierć jest po prostu bezsensownym wypadkiem.
Mandelsztam próbował mi wtedy wytłumaczyć, co to jest poznawanie. To interesowało go wtedy najbardziej. Słyszał, że poznawanie jest psychologicznie niewytłumaczalne, ale dla niego to było szersze zagadnienie. Myślał nie tylko o procesie, to znaczy o tym, jak przebiega poznawanie tego, co już widzieliśmy i znali, ale o wybuchu, który towarzyszy poznawaniu tego, co do tej pory było przed nami ukryte, jeszcze niepoznane, ale powstało w jedynej odpowiedniej chwili niczym los. Tak poznaje się właściwe słowo w wierszu, jak gdyby właśnie dla niego przeznaczone, tak wchodzi w życie człowiek, którego się przedtem nie widziało, ale jakby czuło, że nasz los się z nim złączy. Ze mną rozmawiał bardzo ostrożnie – uchylał drzwi i od razu je zatrzaskiwał, jak gdyby chronił przede mną własny świat, ale przy tym chciał, żebym do niego zajrzała. Była w tym prawdziwa czystość, czułam ją nawet w wierszach, ale ludzie nas otaczający nic takiego nawet nie podejrzewali. Czystość, duchową, fizyczną – każdą, gdyby się z nią zetknęli, uznaliby za coś w rodzaju zwichnięcia albo złamania kości. Tylko cynizmu w nich nie dało się wyczuć. W każdym razie nikt z tych, którzy zostali malarzami, cynikiem nie był, choćby nawet powtarzał ulubioną maksymę Nikulina: „My nie Dostojewscy, nas tylko forsa interesuje…”. To było takie swoiste awangardowe świntuszenie, jak bym to dziś określiła. Karnawałowy Kijów roku dziewiętnastego lubił spektakl Mardżanowa we wszystkim: lewicowość w polityce, w przemowach, w myśli, a już zwłaszcza w miłości. Nie była to zresztą ani miłość, ani myśl, ale jakieś ich kikuty. Opowiedziałam Mandelsztamowi, jak miałam okazję pozować chłopcu – rzeźbiarzowi nazwiskiem Epsztejn. Mieszkał wysoko przy ul. Luterańskiej, w pańskim mieszkaniu opuszczonym przez właścicieli. W jego pokoju po raz pierwszy zetknęłam się z jawną nędzą: niepościelone łóżko z podartą szmatą zamiast prześcieradła, a na stole – blaszany kubek od herbaty. Nie wiem, co się stało z tym Epsztejnem, ale swoje popiersie widziałam potem w kijowskim muzeum. Wątpię, by tam się uchowało – rzeźba żydowskiej dziewczyny dłuta żydowskiego rzeźbiarza to próba zbyt trudna dla internacjonalistycznej Ukrainy.
Kiedyś Epsztejn przerwał pracę i przywołał mnie do okna. Koło nas po pustej ulicy żołnierze prowadzili udręczonego, potykającego się osobnika z wielką białą brodą. Epsztejn powiedział, że dla tego człowieka, chyba policmajstra kijowskiego, wymyślono specjalną torturę – codziennie prowadzą go na rozstrzelanie, a na miejscu kaźni nie rozstrzeliwują, tylko prowadzą z powrotem do więzienia. Wyrównują rachunki za jego okrucieństwo i za to, że prześladował rewolucjonistów. Był to człowiek wcale nie stary, ale tortura sprawiła, że całkiem osiwiał…
Epsztejn, chłopak żydowski, chociaż ów policmajster, gdyby nadal sprawował władzę, nie pozwoliłby mu uczyć się w Kijowie, nie mógł pogodzić się z okrucieństwem mścicieli (nie pamiętam, za jakich rządów to się działo – Ukraińców czy czerwonych – każda ze stron starała się prześcignąć drugą). Dla prawdziwego artysty okrucieństwo jest przeciwwskazane. Nigdy nie mogłam pojąć, jak Majakowski, prawdziwy artysta, był zdolny do bestialskich wypowiedzi. Prawdopodobnie nastawiał się na takie słowa, uwierzywszy, że na tym właśnie polega współczesność i odwaga. Słaby z natury, ćwiczył swoją cherlawą duszę, żeby nie odstać od wieku, i za to zapłacił. Mam nadzieję, że obwiniony zostanie nie on, ale kusiciele. Mandelsztam, również żydowski chłopak, czuł głęboki wstręt do egzekucji i tortur i z przerażeniem mówił o hekatombach trupów, którymi „oni” odpowiedzieli na zabójstwo Urickiego. Jakikolwiek rodzaj terroru uważał za niedopuszczalny. Z zabójcą Urickiego Kannegieserem Mandelsztam spotykał się Pod Bezpańskim Psem. Zapytałam o niego, Mandelsztam odpowiedział powściągliwie i dodał: „Kto go ustanowił sędzią?”. Jako młody chłopiec pod wpływem Borisa Sinaniego uwierzył, że „sława była w B.O.”, i nawet chciał zostać terrorystą (w tym celu jeździł do Raivola, o czym mowa jest w Zgiełku czasu, ale nie wzięto go ze względu na młody wiek). Później jego stosunek do terroru zmienił się diametralnie.
Zapamiętałam rozmowę z Iwanowem-Razumnikiem w połowie lat dwudziestych. Mieszkał w Dietskim Siole, podobnie jak my, więc któregoś dnia go odwiedziliśmy. Kilka dni przed naszym spotkaniem w Diełowym Kłubie w Leningradzie wybuchła bomba. Iwanow-Razumnik był z tego powodu w podniosłym nastroju i bardzo się dziwił, że Mandelsztam jego radości nie podziela. W końcu zapytał wprost o powód obojętności wobec tak ważnego wydarzenia: „A zatem jest pan przeciwny terrorowi?”. Mandelsztam zaś, kiedy rozmawiał o sprawach światopoglądowych, bez związku z poezją albo filozofią, zawsze jakoś gasł. Iwanow- Razumnik, szczerze zdziwiony, zapytał rozmówcę, jak ocenia wyczyny dawnych terrorystów, na przykład zabicie Aleksandra II, a kiedy się dowiedział, że Mandelsztam konsekwentnie odrzuca wszelki terror, w kogokolwiek byłby wymierzony, zareagował czymś bardzo podobnym do pogardy. Może brzmi to dziwnie, ale w owych czasach kwestionowanie terroru dość powszechnie uważano za przejście na pozycje bolszewików, którzy wyrzekali się go jako metody walki rewolucyjnej. Prawdopodobnie Iwanow-Razumnik tak właśnie zrozumiał Mandelsztama, chociaż dla pełni wiedzy mógłby zapytać, co ten sądzi o państwowym terrorze, który zdążyliśmy już poznać w praktyce. Ja podczas tej rozmowy nic nie mówiłam, tylko było mi smutno – znowu natknęliśmy się na kogoś obcego; wszyscy są jacyś obcy, więc dlaczego Mandelsztam nie łagodzi tej obcości? Co by mu szkodziło uchylić się od odpowiedzi albo mruknąć coś niewyraźnego? Czy zawsze i wszędzie musi podkreślać swoją obcość zamiast wygładzać kanty…
Za młodu człowiek tak pragnie harmonii i sielankowych kontaktów z ludźmi. Bezkompromisowość Mandelsztama męczyła mnie i ciążyła mojej niedojrzałej świadomości… Mandelsztam kupował i przeglądał wydawnictwa Centroarchiwu, a wśród nich było wiele książek o sprawach terrorystów. O straconych nie powiedziałby nic złego, ale zawsze dziwiło go ubóstwo umysłowe, ograniczoność tych ludzi. (Wolałabym, żeby Kibalczicz stanowił wyjątek, ale akta jego sprawy, jak się zdaje, nigdy nie zostały opublikowane. W każdym razie myśmy ich nie widzieli). Terror, w jakikolwiek sposób się przejawiał, był Mandelsztamowi nienawistny.
Tekst jest fragmentem książki Nadieżdy Mandelsztam „Wspomnienia. Druga księga”:
A w dniach naszej wczesnej bliskości, w Kijowie dziewiętnastego roku, Mandelsztam był chyba jedynym człowiekiem, który myślał o sensie wydarzeń, a nie o ich bezpośrednich skutkach – jak starsi, i nie o jaskrawych przejawach „nowego” – jak młodzi. Starszych niepokoją sprawy zasadnicze: rozpad norm prawnych i pojęć, załamanie się państwowości i gospodarki; młodsi upajali się tym, co ojcowie nazywali demagogią, z którejkolwiek strony by płynęła, i zapamiętywali przypadki, które później w taki czy inny sposób zamierzali wykorzystać, tymczasem zaś chciwie chłonęli to, co było odczuwane jako dzień ostatni. Niekiedy otwieraliśmy gazety, ale nie byliśmy w stanie ich czytać, bo już wtedy zaczęto na gwałt wychowywać naród. W tym celu opracowywano specjalny język rezolucji, przemówień i prasy.
Kiedyś Mandelsztam mi powiedział, że „oni” budują swoją partię na autorytecie, podobnie jak Cerkiew, ale jest to „Cerkiew odwrócona”, oparta na ubóstwieniu człowieka. Rozmawialiśmy w łazience obłożonej kafelkami, z dwoma oknami i piecem. Mandelsztam wycierał ręce i nagle zauważył: „Dziwna rozmowa jak na takie miejsce…”. Myśl dopadła go w nieodpowiednim miejscu i w nieodpowiedniej chwili – spieszyliśmy się na kolację, żeby potem pójść do Chłamu.
Pod sam koniec, kiedy bolszewicy przed odejściem rozstrzeliwali zakładników, zobaczyliśmy przez okno – do tego czasu Mandelsztama już wyrzucono z hotelu i razem z bratem mieszkał w gabinecie mojego ojca – wóz pełen nagich trupów. Trupy były niedbale przykryte rogożą, więc ze wszystkich stron wystawały części martwych ciał. Czeka miała swą siedzibę w naszej dzielnicy, a trupy wywożono przez centrum prawdopodobnie za miasto. Słyszałam, że mieli tam zrobioną rynnę, żeby mogła ściekać krew – technika była jeszcze naiwna. Innym razem żołnierze przewieźli wozem brodatego osobnika ze związanymi z tyłu rękami. Klęczał na wozie i krzyczał do ludzi, żeby go uratowali, pomogli mu, bo wiozą go na rozstrzelanie. W owym czasie tłum mógł jeszcze odbić więźnia, ale ulice były puste ze względu na godzinę policyjną… Widzieliśmy, jak mocuje się z żołnierzami usiłującymi zatkać mu usta. Wszystko to tylko mignęło i zaraz znikło, ale ja nawet dziś mam przed oczami tego człowieka. Tyle że najprawdopodobniej wcale nie wieźli go na rozstrzelanie, bo rozstrzeliwali w samej Czeka, na górze, a wóz jechał z góry. Pewnie przewozili go do więzienia Łukianowskiego, a może nawet do szpitala. Mogliśmy obserwować z drugiego okna, wychodzącego na Dumę Miejską, jak rozwścieczony tłum po przyjściu białych łapał rude kobiety i dosłownie rozrywał je na strzępy z krzykiem, że to czekistka Roza. Na własne oczy widzieliśmy, jak rozszarpano kilka kobiet. Kiedy zaś Mandelsztam już wyjechał, miasto na kilka godzin zostało zajęte przez czerwonych, którzy wdarli się do więzienia i wypuścili więźniów. Następnie czerwonych wystrzelano i oddano miasto na łup zwycięzców. Mieszkańcy ochraniali domy i przy pojawieniu się żołnierzy tłukli w miednice i krzyczeli. Wycie słyszało się wszędzie; na ulicach poniewierały się trupy. To było bestialstwo wojny domowej. Karnawał skończył się i tylko z rzadka pojawiał się potem w różnobarwnych spektaklach moskiewskich teatrów. Komu potrzebny był ten karnawał albo ściśle mówiąc – gigantyczna szkoda?
Nie pojechałam z Mandelsztamem na Krym, ale nie dlatego, że posłuchałam Erenburga. Spakował się w kilka minut, korzystając z niespodziewanej okazji – do Charkowa wysyłano specjalny wagon z aktorami. Wszystkie władze kochały aktorów – czerwone i białe. Mandelsztam musiał wyjechać z Kijowa, gdzie nikt go nie znał. Zawsze jednak ściągał na siebie uwagę tłumu i naczelników wszelkich maści. Obiecałam, że przyjadę na Krym z Erenburgami, ale się nie zdecydowałam – za progiem domu lała się krew. A co do lekkomyślności Mandelsztama, to już zrozumiałam, że po prostu tak przyjmował życie, bez oporu. Już wtedy wiedział, że nie sposób się uchylić od niczego, trzeba przyjmować to, co jest. Starał się zaszczepić i mnie taki stosunek do życia, ale nie każdy jest do tego zdolny. Nie każdy też może tak jak Mandelsztam żyć bieżącą chwilą. Ja nie potrafiłam. „Szerokie łono pokładu” wydawało mi się o wiele milszym sposobem przemieszczania się niż daremne wysiłki niewesołych wioślarzy. Nie ja jedna tęskniłam za stabilnością. W naszym życiu przez połowę wieku stabilność była iluzoryczna. Stabilne domy padały w gruzy jeden za drugim. W naszej epoce nic stabilnego nie było, więc hasło Achmatowej: „Teraz trzeba mieć tylko popielniczkę i spluwaczkę”, było całkowicie uzasadnione.
Kijów czasów wojny domowej z jego chwilowym karnawałem, z trupami, które wywożono na wozach, z trzydniową grabieżą miasta i towarzyszącym temu wyciem oszalałych ludzi wcale nie był czymś najstraszniejszym z tego, czego doświadczyłam w życiu. To było jedynie preludium – potem było o wiele straszniej. Moja rozłąka z Mandelsztamem trwała półtora roku i w tym czasie nie mieliśmy o sobie prawie żadnych wieści. Zerwana została wszelka łączność między miastami. Ci, którzy się rozstali, zapominali o sobie, bo spotkanie wydawało się czymś nie do pomyślenia. Przypadkowo u nas było inaczej. Mandelsztam wrócił do Moskwy z Erenburgami. Pojechał do Petersburga i żegnając się, poprosił Lubę, żeby się dowiedziała, gdzie mieszkam. W styczniu Luba napisała do niego, że jestem na miejscu, w Kijowie, i podała mój nowy adres – zdążyli nas wysiedlić. W marcu po mnie przyjechał – Luba do dzisiaj mówi, że była moją swatką. Mandelsztam wszedł do pustego mieszkania, z którego poprzedniego dnia jeszcze raz wysiedlono moich rodziców – to było drugie z kolei wysiedlenie. Akurat wtedy, gdy wszedł, do mieszkania wdarł się tłum aresztantek, które pod eskortą przyprowadzono, żeby myły podłogi, bo mieszkanie miało być przydzielone komuś z naczalstwa. Nie zwróciliśmy najmniejszej uwagi ani na aresztantki, ani na żołnierzy i przesiedzieliśmy jeszcze dwie godziny w pokoju, który już do mnie nie należał. Aresztantki się kłóciły, żołnierze klęli, ale nas to nie zrażało. Mandelsztam przeczytał mi wtedy plik wierszy i powiedział, że teraz już na pewno mnie zabierze. Potem zeszliśmy do mieszkania na dole, w którym przydzielono pokoje moim rodzicom. Po dwóch lub trzech tygodniach razem wyjechaliśmy na północ. Od tamtej pory już się nie rozstawaliśmy, aż do chwili gdy nocą z 1 na 2 maja 1938 roku konwojenci zabrali Mandelsztama. Wydaje mi się, że nie lubił się ze mną rozstawać, bo czuł, jak niewiele dano nam czasu – przeleciał jak krótka chwila.
Materiał w wersji książkowej wzbogacono o przypisy.