Na bakier z Temidą – najbardziej kontrowersyjne wyroki PRL
Ze szkolnej ławki za kraty celi
„Czym się różni puder od rządu? Bo puder jest do twarzy, a rząd do dupy”. To zaledwie jeden z przykładowych dowcipów, obrazujących, w jak niewybredny sposób uczniowie częstochowskiego liceum „Traugutta” żartowali sobie z władzy. A jak powszechnie wiadomo – z komunistycznej władzy żartować nie było wolno. Dlatego też niepokorne zachowanie uczniów klasy przedmaturalnej nie mogło pozostać bez konsekwencji.
Pod koniec 1948 r., po tygodniowej absencji w szkole, Zygmunt Blukacz wrócił na lekcje i zastał swoją klasę zdziesiątkowaną. Nieświadomy tego, co mogło się stać, zapytał rówieśników o przyczyny nieobecności niektórych kolegów, jednak nie zdążył poznać odpowiedzi na swoje pytanie. Podczas jednej lekcji, tuż przed dzwonkiem, został wezwany do gabinetu dyrektora. Tam, poza włodarzem szkoły, czekał na niego specjalny i niezapowiedziany gość – oficer Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Jak nietrudno się domyślić – tego dnia Zygmunt nie wrócił po szkole do domu. W kolejnych dniach również nie. Jak się wkrótce okazało, większość uczniów klasy Blukacza oraz jej wychowawcę oskarżono o szerzenie wrogiej propagandy, czego dowodem były zebrane przez prokuraturę niewybredne dowcipy powtarzane przez uczniów czy polityczne karykatury zamieszczane w szkolnej gazetce.
W toku śledztwa funkcjonariusze wpadli również na trop Młodzieżowego Ruchu Oporu i kilku innych organizacji o podobnym charakterze. Podczas przesłuchań jeden z uczniów przyznał się do założenia MRO-ONC (hasło: Ojczyzna, Nauka, Cnota zaczerpnięte z harcerskiej lilijki) – grupy złożonej z pięciu zaprzysiężonych uczniów, którzy na spotkaniach omawiali wiadomości Radia Madryt, czy przygotowywali referat o gospodarce krajowej i zagranicznej.
Zatrzymanego Zygmunta Blukacza śledczy dopytywali o działalność „wrogiej organizacji” oraz okoliczności szerzenia wrogiej propagandy i szkalowania urzędników państwowych wśród młodzieży szkolnej. Uwadze funkcjonariuszy nie uszedł również fakt posiadania przez uczniów broni. Na pytanie o innych członków nielegalnych organizacji młodzieżowych, Blukacz konsekwentnie i z uporem odmawiał udzielania odpowiedzi, tłumacząc, iż nie posiada stosownej wiedzy. Jedynie jego podpis na protokole przesłuchań za każdym razem był coraz mniej wyraźny. Proces niepokornych uczniów odbył się w budynku Wojewódzkiej Rady Narodowej. Sądzono ich według małego kodeksu karnego, przewidującego surowe wyroki dla zdrajców PRL. Wszyscy maturzyści oskarżeni zostali o spisek przeciwko podwalinom socjalistycznego państwa. Zygmunt Blukacz został skazany na sześć lat więzienia, gdyż – jak grzmiał prokurator – jako syn przedwojennego brukarza miał on obowiązek bronić zasad demokracji ludowej i niezwłocznie poinformować o istnieniu nielegalnej organizacji.
Po śmierci Stalina w 1953 r. na fali amnestii udzielonej więźniom politycznym, Blukacz wyszedł na wolność. W zamian musiał jednak podpisać zobowiązanie, że nigdy nie zostanie nauczycielem, nie zamieszka w Warszawie oraz nie wyjedzie za granicę. Po latach „walki o utrzymanie się na powierzchni życia” – jak później wspominał ów okres - w 1973 r. doczekał się zatarcia kary, co też zostało uzasadnione „nienagannym prowadzeniem się skazanego”.
„Afera skórzana” – pierwszy w PRL wyrok śmierci w sprawach gospodarczych
W większości gałęzi gospodarki narodowej istnieje alarmujący stan w dziedzinie przestępczości, a w poważnej ilości placówek nadużycia sięgają znacznych sum, zaś wytworzona atmosfera nie sprzyja zwalczaniu tych objawów, ponieważ powstało zobojętnienie, tolerancja zła, a nadużycia przybrały charakter masowy.
Taką konkluzję przedstawiono bez ogródek podczas narady Wojewódzkiego Zespołu do Walki z Nadużyciami i Korupcją w Białymstoku, w 1958 r. W odpowiedzi na to coraz mocniej zaczęły rozbrzmiewać głosy domagające się zwiększenia surowości Temidy i zaostrzenia represji za przestępstwa gospodarcze. Wyrazem takich dążeń stała się m.in. „afera skórzana”.
Co do zasady można mówić o dwóch głównych „aferach skórzanych”. Pierwsza, poprzedzająca tę, o której tu mowa, rozpoczęła się w 1959 r. wszczęciem śledztwa w sprawie nieprawidłowości wykrytych w Warszawskich Zakładach Garbarskich. W jego wyniku funkcjonariusze wydobyli na światło dzienne wiele nadużyć, takich jak kradzież skór, łapownictwo i paserstwo, a łączną wartość strat oszacowano na 17 mln złotych. Gdy w lipcu 1960 r. rozpoczął się w trybie doraźnym proces sądowy, prokuratura zażądała dla oskarżonych dwóch kar śmierci, trzech kar dożywocia oraz dla reszty od 6 do 15 lat pozbawienia wolności. Interwencja adwokatów spowodowała jednak, że sąd wymierzył „jedynie” kary dożywocia, co wywołało ogromne niezadowolenie władz.
Na okazję do surowszego rozprawienia się z oszustami gospodarczymi nie trzeba było jednak długi czekać. Prowadzone z rozmachem śledztwo pozwoliło odkryć bowiem kolejne tropy w „aferze skórzanej” – tym razem prowadziły one do Radomia.
Polecamy e-book Szczepana Michmiela – „II wojna światowa wybuchła w Szymankowie”
Zobacz też - Zdzisław Najmrodzki: kolorowy ptak przestępczego świata PRL-u
W 1959 r. wykryto nadużycia w Spółdzielni Pracy Garbarskiej „Przyszłość”, założonej przez Bolesława Dedo. Mechanizm działania tej firmy był prosty – skupowała ona na wsiach skóry, obrabiała je i następnie sprzedawała fabrykom państwowym produkującym odzież. Firma działała doskonale, w związku z czym zaliczana była do jednej z najlepszych garbarni w polskim przemyśle. Jak się okazało – jej sukces podszyty był nie do końca legalnymi działaniami. W wielu przypadkach kupowano w niej bowiem i obrabiano więcej surowych skór niż było to uwzględniane w dokumentach.
Z kolei powstała nadwyżka była sprzedawana, a zyski wpadały do kasy kierownictwa. Nadużyciem był tu fakt, że pracownicy spółdzielni nie płacili amortyzacji i podatków, a do tego – dokonali prywatyzacji środków produkcji. Władze komunistyczne uznały to za ogromne przewinienie i tym razem postanowiły dopilnować, aby śledztwo przebiegło po ich myśli.** W efekcie 21 grudnia 1960 r. Sąd Wojewódzki w Kielcach orzekł wobec Bolesława Dedo najwyższy wyrok – karę śmierci.** Dwóch innych oskarżonych skazano na dożywocie, pozostałych zaś – na kary od 5 do 15 lat pozbawienia wolności, kary grzywny od 100 do 300 000 zł oraz utratę praw publicznych od 3 do 10 lat. Był to pierwszy raz, gdy za przestępstwo gospodarcze orzeczono najwyższy wymiar kary.
Los Bolesława Dedo wydawał się przesądzony. Kiedy jednak przebywał w celi śmierci oczekując na szubienicę, stała się rzecz niespodziewana – prokurator generalny (sic!) Andrzej Burda złożył do Rady Państwa PRL wniosek o ułaskawienie skazanego. Swą decyzję argumentował tym, iż skazany złożył wyczerpujące zeznania pozwalające udowodnić winę pozostałym oskarżonym. Przekonywał także, że samo zasądzenie wyroku śmierci ma już wystarczająco odstraszające działanie. Wbrew temu co się nieraz zdarzało w PRL, adresat nie zignorował treści pisma. Mimo, że na jego podstawie doszło do sporu między Aleksandrem Zawadzkim, pełniącym wówczas funkcję przewodniczącego Głowy Państwa, a Władysławem Gomułką, ostatecznie pierwszy postąpił według swojego zdania. Wniosek o ułaskawienie został podpisany, karę śmierci zmieniono na dożywocie, a później na 25 lat pozbawienia wolności. Ostatecznie Dedo opuścił więzienie po 18 latach. Tym razem do wykonania wyroku śmierci w sprawach gospodarczych nie doszło. Taka sposobność nadarzyła się już jednak cztery lata później.
„Mord sadowy” – afera mięsna
Czy jest możliwe, aby rozprawa sądowa dotyczyła kradzieży mięsa i – co więcej – zakończyła się najwyższym wymiarem kary – śmiercią? W okresie właściwego dla stalinizmu „czerwonego terroru” odpowiedź twierdząca zapewne nie byłabym niczym nadzwyczajnym. W warunkach politycznej „odwilży” i po Październiku ’56 wydaje się jednak nieprawdopodobna. A jednak tak się właśnie stało. Rozprawa sądowa dotycząca nieprawidłowości w handlu mięsem nie tylko się odbyła, ale wręcz została przekształcona w wielki, otwarty spektakl sądowy, mający pełnić funkcję pokazową i ostrzegawczą.
Trudna sytuacja gospodarcza i braki w zaopatrzeniu sprawiały, że mięso w PRL urosło wręcz do rangi rzadkich delicji i bogactwa. Nowy, znacjonalizowany system ekonomiczny, już od początku okazał się niewydolny, co skutkowało tym, iż państwo zdecydowanie nie nadążało z dostarczeniem artykułów spożywczych. Przed sklepami ustawiały się kolejki, a półki świeciły pustkami.
W efekcie tego powstał czarny rynek, gwarantujący obrót towarami niedostępnymi w oficjalnym obiegu. Jednym z takich towarów było właśnie mięso, wykradane z rzeźni oraz przekazywane do nielegalnego obrotu. Oprócz tego podczas śledztwa wykryto także inne nielegalne praktyki „mafii mięsnej”, takie jak sztuczne zwiększanie wagi mięsa wodą, solą i tłuszczem, podmiana towaru i dokładanie gorszych jakościowo kawałków do „szlachetnych” asortymentów, a także fałszowanie faktur i przyznawanie łapówek dostawcom mięsa w zamian za większe dostawy. Powstałe w ten sposób nadwyżki mięsa trafiały do państwowych sklepów, a profity z nielegalnych transakcji – do kas kierowników sklepów i dyrektorów odpowiedzialnych za handel mięsem w Warszawie. Do czasu. Nielegalny proceder został bowiem ukrócony przez anonimowy pracownika Miejskiego Handlu Mięsem, o wymownej treści: „U nas w MHM wszyscy kradną”. Słowa te zaalarmowały uwagę śledczych.
Anonimowa wiadomość trafiła na biurko ówczesnego szefa warszawskiej prokuratury – Władysława Komorniczaka, który zdecydował się na wszczęcie śledztwa. Jego przebieg od początku budził żywe zainteresowanie najwyższych władz państwowych. Celem usprawnienia prac i szybkiego wyjaśnienia sprawy, w Komendzie Głównej MO zdecydowano się na powołanie – pierwszy raz w sprawie gospodarczej - specjalnej grupy roboczej, mającej za zadanie rozpracować „aferę mięsną”. Własny zespół stworzyła także Prokuratura Generalna. Zintensyfikowane działania przyniosły zamierzony skutek. Odkrywane coraz liczniej nieprawidłowości pociągnęły za sobą aresztowania pracowników, którzy zastraszani przez milicjantów, załamywali się i składali zeznania zdradzające okoliczności kradzieży.
Polecamy e-book Mariusza Sampa – „Sojusznik czy wróg? Relacje polsko-niemieckie w czasach Mieszka I i Bolesława Chrobrego”
Za głównych winowajców procederu funkcjonariusze uznali dyrektorów miejskich przedsiębiorstw handlujących mięsem: Stanisława Wawrzeckiego, Henryka Gradowskiego i Kazimierza Witowskiego. Dla kierownictwa partii wykrycie afery stanowiło paradoksalnie dobrą wiadomość – usiłujące od lat wytłumaczyć Polakom przyczyny niedoboru mięsa, mogło wreszcie odpowiedzialnością za to obarczyć dyrektorów MHM-ów. Ich proces miał być z jednej strony populistycznym zapewnieniem, że partia jest po stronie ludzi pracy nękanych problemami z brakiem żywności i nieuczciwością handlowców, z drugiej zaś - ostrzeżeniem, że władza nie będzie tolerować żadnych spekulacji czy przestępstw gospodarczych.
Wawrzeckiego zatrzymano 18 kwietnia 1964 r. Jego proces, podobnie jak i innych zamieszanych w „aferę mięsną”, rozpoczął się zaś w listopadzie wspomnianego roku. Oprócz dyrektorów MHM-ów, na ławie oskarżonych zasiedli także: kontroler Państwowej Inspekcji Handlowej – Mieczysław Fabisiak oraz kierownicy sklepów mięsnych. Proces cieszył się ogromnym zainteresowaniem dziennikarzy i opinii publicznej. Do rozstrzygnięcia sprawy, powołano specjalny skład sędziowski, któremu przewodniczył Roman Kryże – mężczyzna, który zasłynął m.in. skazaniem na śmierć Witolda Pileckiego. Prokurator – Eugeniusz Wojnar – domagał się dla oskarżonych najwyższej kary – śmierci – i tak też się stało. Taki wyrok usłyszał Kazimierz Wawrzecki. Z kolei wobec Gradowskiego, Witowskiego i Fabisiaka orzeczono dożywocie, a pozostali dostali natomiast wyroki od 9 do 12 lat pozbawienia wolności. Jak przyznał Kryże w uzasadnieniu:
(...) wobec grabieżców mienia społecznego sięgającego milionów złotych nie może być w Polsce Ludowej – która z ogromnym trudem i wysiłkiem całego społeczeństwa odbudowuje zgliszcza i ruiny pozostawione przez wojnę – żadnego pobłażania i tego rodzaju wrzód na organizmie zdrowego społeczeństwa musi być wypalony do korzeni.
Wyrok stawał się prawomocny i podlegał natychmiastowemu wykonaniu. Były dyrektor MHM został powieszony 19 marca 1965 roku. Mimo, że oskarżony odpowiadał za wiele nadużyć finansowych, nieproporcjonalnie wysoki wyrok spotkał się z dużą krytyką społeczeństwa. W 2004 r. Sąd Najwyższy uchylił wyroki w „aferze mięsnej”, uznając je za „mord sądowy”, przeprowadzony z rażącym naruszeniem prawa.
Siedem lat więzienia za kradzież kur, obóz pracy za „szeptankę”
Przytoczone powyżej sprawy miały niewątpliwie spektakularny charakter i odbiły się głośnym echem w ówczesnej, komunistycznej rzeczywistości, mocno elektryzując uwagę opinii publicznej. Nie były jednak wyjątkiem. Absurdy wymiaru sprawiedliwości PRL zaznaczyły się także w szeregu pomniejszych spraw, składających się na skomplikowany obraz tego okresu. W dużej mierze dotyczyło to przestępstw i nadużyć gospodarczych oraz kradzieży. Dlaczego? W PRL-u kradło się bowiem na potęgę.
Rozmiary tego zjawiska organy ścigania usiłowały zmniejszyć na wiele sposobów. Jednym z nich były zaostrzane coraz bardziej przepisy i restrykcje. 7 lat i 6 miesięcy pozbawienia wolności za kradzież 18 kur, 2 koszul i kalesonów? Taki właśnie wyrok usłyszał mężczyzna, który w kwietniu 1957 r. dopuścił się owej kradzieży. Miesiąc wcześniej na 4 miesiące aresztu skazany został inny obywatel za kradzież 3 kg słoniny. W tym też okresie 8 miesięcy pozbawienia wolności i 300 zł grzywny orzeczono wobec mieszkańca Leszna, który dopuścił się kradzieży importowanych żyletek o łącznej wartości 1000 złotych. Równie bezwzględnie obchodzono się także z nieletnimi.
Kradzież nie była jedynym przestępstwem surowo karanym przez organy ścigania. Do tego dochodziła tzw. szeptanka. Dobrze obrazuje to treść donosu, który pewnego dnia 1953 r. dotarł do Polskiego Radia z Wołomina:
Chciałam kupić radio, ale chyba nie kupię, bo kto ma radio, ten w więzieniu siedzi. Tych Ag (marka popularnego wówczas radioodbiornika – red.) pierońskich aż strach się dotknąć. Ci, co kupili, chcą oddać, bo mówi się, że kto ma Agi ten chodzi nagi. W Wołominie niektórzy za te Agi już siedzą 5 miesięcy.
Alternatywą dla aresztu były obozy pracy. Taką właśnie karę – 18 miesięcy w tychże obozach – orzeczono wobec jednego z nauczycieli z miejscowości Tropy, który ze strony Komisji Specjalnej do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym usłyszał zarzut o to, że „rozpowszechniał fałszywe wiadomości, nastawiając na audycje z zachodu powierzony mu przez państwo radioodbiornik, do którego podłączone były kołchoźniki w całej wsi”.
Akta z tejże sprawy zachowały się w Centralnym Archiwum MSW. Wraz z nimi pozostał również ślad wielu innych, bardziej bądź mniej udokumentowanych spraw, obrazujących paradoksalność wymiaru sprawiedliwości PRL, a może zasadniej by rzec – nieporadność władz, próbujących opanować w ten sposób trudną sytuację gospodarczą i polityczną w kraju.
Bibliografia
- Andrzejczak J., Spowiedź polskiego kata, K.M.S.O., Warszawa 1992.
- Bodzińska K.,_ Co się kradło w PRL-u?_, https://wydarzenia.interia.pl/wielkopolskie/news-co-sie-kradlo-w-prl-u,nId,1348530 [dostęp: 15.02.2021 r.].
- Kowalik H., PeeReL zza krat. Głośne sprawy sądowe z lat 1945-1989, PWN, Warszawa 2018.
- Kunicki K., Ławecki T., Aferzyści, spekulanci, szmalcownicy. Afery gospodarcze PRL, Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2017.
- Szymowski L., Afera mięsna: złamane życie dziesięciu warszawskich rodzin, https://www.rp.pl/Rzecz-o-historii/306149939-Afera-miesna-zlamane-zycie-dziesieciu-warszawskich-rodzin.html [dostęp: 15.02.2021 r.].