Msze święte w obozie
Od razu widać, że ten kto, tak pyta, zna więzienie tylko z opowiadania, z daleka. W sowieckim więzieniu tak człowieka pilnują, podpatrują, tak dokładnie i tak często przeprowadzają rewizje, że nie zostawią na nim suchej nitki. W Czycie, w takich właśnie warunkach, spędziliśmy jedenaście miesięcy. Nie mieliśmy tam nikogo znajomego, nie dostawaliśmy listów, ani paczek, bo do więzienia śledczego listów nie dostarczają. Nie mieliśmy pojęcia, co się na Bożym świecie dzieje.
Co innego w łagrach, tu jest większa swoboda. Można użyć takiego porównania: w więzieniu skazańcy żyją jak owieczki w zamkniętym kojcu, a w łagrze – jak w zamkniętej zagrodzie.
Pewnego razu spędzono nas na podwórze i każdego dokładnie zrewidowano. W tym samym czasie inna grupa dokonywała rewizji w barakach. Znaleźli wtedy u mnie dwie małe książeczki do nabożeństwa. Starszy naczelnik nie tylko się na mnie rozjuszył, ale wszem i wobec powiedział o mojej zbrodni, a książeczki naturalnie skonfiskował.
Jak w tych trudnych warunkach odprawiać Mszę świętą? Baraki tak są budowane, że nie można znaleźć żadnego zakątka, gdzie by nie dotarło czujne oko wartowników. W samych barakach ciasnota. Tu wszyscy wszystkich widzą, pójdziesz do umywalki, to i tam się ludzie kręcą, a dyżurny przepędza.
Czytałem kiedyś, że w łagrach na Wyspach Sołowieckich księża katoliccy odprawiali Msze święte w lesie na pniach lub na strychach baraków. Nieraz im zazdrościłem, bo my nie mieliśmy ani dostępu do strychu, ani możliwości swobodnego wyjścia do lasu; na robotach zawsze byliśmy obstawieni strażą, która strzelała za „krok w bok”.
Mimo wszystko wiele razy odprawiałem Najświętszą Ofiarę w łagrach. Bywały okresy, że udawało mi się to bardzo rzadko, ale zdarzało się, że i częściej. W jaki sposób? Nie będę się chwalił, powiem jednak, że ze wszystkich spotkanych księży miałem najwięcej szczęścia. Tylko raz jeden nasłano na mnie naczelnika, który mi przerwał Mszę świętą i to przed konsekracją. Na szczęście udało mi się wtedy odebrać resztę wina. Zaraz więc, na złość całemu piekłu, rozpocząłem na nowo Mszę i udało mi się ją dokończyć. Zwykle Bóg mnie strzegł, a i ja pilnowałem się, żeby nie wpaść.
A wszystko zaczęło się w niecodziennych okolicznościach w Tajszecie, w roku 1949. W końcu listopada przywieźli nas tutaj do obozu przesyłkowego. Na krótko zagubiliśmy się zupełnie w ludzkiej ciżbie. Każdy z nas modlił się sam, jak potrafił, ale o Mszy świętej nie można było nawet marzyć. Nie było wina, pszennego chleba, a zwłaszcza jakiegokolwiek wolnego kąta. Nagle przychodzi do nas ukraiński ksiądz i obiecuje swą pomoc. Jesteśmy uszczęśliwieni. Pokazuje nam, jak robić wino z rodzynków. Ma już go trochę w zapasie. Nabożeństwo wyznaczamy na dzień Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny, który zbiegł się z rocznicą naszego aresztowania. Nie wybieraliśmy tego wielkiego dnia świadomie, on sam jakoś tak wypadł. Jest to jakby znak opieki Matki Bożej. Gdy już wszystko przygotowane, pozostaje największy kłopot, gdzie odprawić Mszę? Wówczas ciżba, która zwykle jest przeszkodą, okazuje się okolicznością sprzyjającą. Skupiamy się w kącie przy naszych łóżkach, przy ścianie, i tu w swoim kręgu przystępujemy do sprawowania Eucharystycznej Ofiary we wschodnim obrządku. Był to jakby mały „powszechny sobór”.
Bliżsi więźniowie widzą, że się modlimy, ale nie zdają sobie sprawy, że dokonujemy świętej tajemnicy i nie przeszkadzają nam. Hałas panujący w baraku doskonale skrywa przed ludźmi nasze nabożeństwo. Po czasie można powiedzieć, że ten dziwny sposób składania Świętej Ofiary udał nam się nadzwyczajnie.
Może ktoś zapyta ze zdziwieniem, jak było z szatami liturgicznymi, jak ze świecami, kielichem, ołtarzem? Przyznaję, że nie mieliśmy żadnego z przyborów mszalnych, jednak Msza święta jest ważna i bez nich, a taki sposób odprawiania jej jest dozwolony i przez prawo Boże i przez Kościół. Męczennicy w czasie pogańskich prześladowań odprawiali Msze święte w podobny sposób. W czasach obecnych bezbożnicy nie różnią się od krwawych cesarzy rzymskich, którzy uciskali chrześcijan, męczyli za wiarę, mordowali apostołów. W składaniu Świętej Ofiary do jej ważności trzeba zachować wszystko, co jest istotne – pszenny chleb, wino, odmówić najważniejsze części Mszy.
Trudno opisać naszą radość! Po całej krzyżowej drodze ta Msza przyszła jak zmartwychwstanie. Pojęcie o tym mogą mieć tylko szczęśliwcy, wybrani z wielu, uczestnicy i świadkowie; reszta barakowego ludzkiego zbiorowiska krążyła wokół nas jak rojne mrowisko, zatroskana tylko o codzienny chleb. W ten sposób w świąteczne dni odprawiamy Msze sześć do siedmiu razy. Po Mszach starałem się zachować Święte Postacie dla udzielenia Komunii świętej wiernym.
W pracy duszpasterskiej nabrałem rozmachu, a dusze pobożne korzystały z okazji. Doszło do tego, że mnie wzywali publicznie, nie zachowując należytej ostrożności. Dwa baraki dalej podobnie, a może i lepiej ode mnie, działał inny ksiądz – ryzykant. Dzięki Bogu nic nam się nie stało. Zaprzestali też ostrzeżeń trwożliwi przyjaciele. Naszego ukraińskiego przywódcę, którego nazwiska nie pamiętam, zabrali jednak do innego łagru i nasz „sobór” się rozleciał, a naszą harbińską grupę porozpędzano po różnych obozach. Wtedy przypomniałem sobie teksty mszalne według obrządku łacińskiego, i zacząłem, choć rzadko, odprawiać samotnie Mszę świętą.
Najtrudniejszą rzeczą jest zdobycie wina, które musi być koniecznie z winogron. Starałem się o rodzynki, zalewałem je ciepłą wodą i gdy się nią nasyciły, wodę zlewałem, a winogrona wyciskałem do buteleczki i odstawiałem, by sfermentowały – wtedy miałem już prawdziwe wino. Naturalnie, gdy w czasie rewizji znaleźli wino, to je zabierali, na szczęście nieczęsto się to zdarzało. To samo z chlebem. Musiał być pewny, pszeniczny, najlepiej opłatki. Przysyłano mi je w paczkach, które kontrola na ogół przepuszczała, choć bywały przypadki konfiskaty, a nieraz kazano mi je zjeść w swojej obecności.
Aż dziwne się wydaje, że przy tak ożywionej mojej działalności raz tylko spotkałem się z pogróżką zesłania do obozu karnego za religijną „agitację”.
Duchowieństwo prawosławne na ogół nie zajmowało się pracą religijną. Według ustalonej linii prowadzili życie ciche, pokutne, modlili się sami, nie wciągając w to ani swoich, ani obcych. Im nawet do głowy nie przychodziło spowiadać w łagrach, a tym bardziej odprawiać Msze święte. W ich pojęciu było to niedopuszczalne przez Boga i ludzi. Ja zaś czułem, że obojętnie, czy to w więzieniu, czy w łagrze nie przestaję być kapłanem, że mam wszędzie pełnić misję wyznaczoną mi przez Chrystusa: „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody” (Mt 28, 19). Toć apostołowie aż do męczeńskiej śmierci „przepowiadali wszędzie” (por. Mk 16, 20). Historia życia świętego Andrzeja Apostoła mówi, że wisząc już na krzyżu, dopóki miał siłę, pouczał stojących wokół ludzi. Tak samo i teraz – kapłan z istoty swego posłannictwa – to apostoł i misjonarz.
Już na wolności stawiano mi zarzut, że odprawiając w takich warunkach Msze święte narażałem na zniewagę Świętą Ofiarę. To prawda. Powinniśmy postępować ostrożnie, z należytą rozwagą. Ale przecież sam Chrystus, gdy szło o zbawienie człowieka, wyzbył się wszelkiej ostrożności, wystawił się na zniewagi i poszedł na spotkanie krzyża i śmierci. I my podobnie możemy, a nawet musimy się zgodzić na ryzyko, gdy chodzi o zbawienie bliźnich, zwłaszcza jeśli narażamy tylko własną osobę.
Z pobytu na Sybirze przypominam sobie pewne wydarzenia, których nie wypada pomijać we wspomnieniach. W Bracku natknąłem się na księdza, który miał wino, opłatki i książki konieczne do odprawiania Mszy świętej. Odprawialiśmy razem Świętą Ofiarę w nocy, w oddzielonym kącie sypialni, gdzie były wyjątkowo sprzyjające warunki. Może i teraz ktoś nas skrytykuje za nieodpowiednie miejsce? Ale ono i tak było dużo lepsze niż stajnia w Betlejem, a przecież Chrystus wolał ją od pałaców Heroda. Zdarzyło mi się w łagrze 020, gdy byłem nocnym dyżurnym, że mogłem odprawić przy stole o północy pasterkę. Barak był przestronny, a w nim wokół uśpieni inwalidzi. Pobudziłem po cichu swoich katolików, którzy, leżąc na narach, uczestniczyli w radosnej liturgii, modląc się w duchu, a potem zaniosłem im Boga-Dziecię pod osłoną Hostii. Gdy nastał dzień, przekazałem Komunię księżom do innych baraków. W ten sposób mogłem kilka razy odprawić Mszę. Sporo przy tym miałem przeszkód – od złych ludzi, i od zastraszonych przyjaciół, a gdy odprawiałem Mszę na dworze – od mrozu i wiatru. Ale moja misja rozwijała się pomyślnie z pomocą Pana.
Czy miałem kielich do mszy?
Czy można o to pytać? Zapytajcie też, kto podstawiał kielich, gdy Krew Najświętsza spływała z ran Zbawcy na grzeszną ziemię na Golgocie?
I w łagrach kielicha nie miałem. Brałem więc zwykły kubek, patrząc tylko, żeby nie był poszczerbiony. Na wolności mówili mi na to:
– Trzeba było używać szklanki.
– Ano, pewnie trzeba było, tylko że szklanka w łagrze zakazana i nikt jej w obozie nie widział.
Miałem jeszcze jedną trudność, która stała się powodem wielu niepokojów, obaw i wątpliwości, mianowicie, jak przechować Eucharystyczne Postacie? Zdarzali się przecież chorzy katolicy, którym trzeba przyjść ze świętą posługą, a i ja sam pragnąłem w swych słabościach ducha, choć przez kilka następnych dni przyjmować Najświętszy Sakrament. W tym przypadku nie pytałem nikogo i sam rozwiązałem trudność. Uszyłem sobie specjalny woreczek – bursę i zawiesiłem go na sznurku na piersiach. Myślałem, że pewnie w całym Sybirze nie ma więcej takiego przytułku – świątyni i drugiego kapłana, który by się na to poważył. Występowałem tu w imieniu milionów nieszczęsnych ofiar i w modlitwach błagałem niebieskiego Ojca za wszystkich wiernych i niewiernych, za męczenników i prześladowców, nie wyłączając najgorszego z nich – dyktatora. Na szczęście ani razu się nie zdarzyło, choć często dokonywano nagłych rewizji, żeby mnie przyłapano na przechowywaniu hostii. Bóg mnie strzegł przed nieszczęściem. W czasie niespodziewanych rewizji spożywałem wszystkie komunikanty.
W łagrze 07 zebrała się gromadka wiernych, która, trzyma się razem. Naturalnie ja też do niej należę. Zbieramy się w wolnym czasie, zwłaszcza gdy na to pozwala pogoda, na dworze, i tu modlimy się wspólnie, odprawiamy nowenny, odmawiamy różaniec i prowadzimy pobożne rozważania. Moim wiernym zakrystianem i zastępcą jest były kleryk seminarium petersburskiego L.K. Ma on duży talent organizacyjny, a i czasy są łatwiejsze po śmierci Wielkiego Szkodnika, którego zwłoki wyrzucili z grobu jego przyjaciele.
Gdy latem 1955 roku, będąc już na wolności, odprawiałem Mszę świętą w jasnym, pięknym kościele w Bydgoszczy, po nabożeństwie podeszli do mnie dwaj koledzy z łagrów sowieckich.
– No, powiedzcie – pytam ich – czy teraz już wierzycie, że jestem księdzem katolickim?
– Pewnie, nie może być żadnej wątpliwości – odpowiedzieli.
– A czy tam wierzyliście?
– My byliśmy pewni, a i inni księdzu wierzyli.
Jeden z nich – to właśnie mój dawny zakrystian. Teraz gorąco dziękuję Bogu za to, że dozwolił mi na stare lata odprawiać Mszę bez żadnych przeszkód w wolnym świecie. Oby jeszcze i to sprawił, abym dożył chwili, kiedy odprawię nabożeństwo w wolnej ojczyźnie. Modlę się i wierzę, że tak się stanie.