Mossad kontra irański program atomowy

opublikowano: 2013-05-21, 09:45
wszelkie prawa zastrzeżone
Izrael i Iran są dla siebie nawzajem największymi przeciwnikami politycznymi. Walka pomiędzy nimi to prawdziwa wojna, choć toczy się głównie pomiędzy służbami specjalnymi.
reklama

Zobacz też: Bliski Wschód - miejsce starcia cywilizacji? [historia, artykuły, publicystyka]

Emblemat Mossadu

W roku 2008 niemiecka spółka Siemens zgodziła się na współpracę z Department of Homeland Security: miała pomóc w znalezieniu słabych punktów używanych przez Irańczyków komputerów. Siemens produkuje zwłaszcza kontrolery, komputery sterujące funkcjonowaniem wielkich zakładów przemysłowych lub energetycznych. Od połowy lat 2000 tego rodzaju komputery są w Ameryce przedmiotem strategicznej debaty na temat cyberwojny. Państwo czy organizacja terrorystyczna, którym udałoby się wejść w posiadanie tego rodzaju aparatury, mogłyby zadać Stanom Zjednoczonym ogromne straty. Pokazuje to zresztą scenariusz filmu Szklana pułapka 4 z Bruce'em Willisem, który wszedł na ekrany w roku 2007!

Akurat tak się złożyło, że instalacjami w Natanzu sterowały komputery Siemensa. Oficjalnie ta firma utrzymuje, że podpisała partnerską umowę z pewnym laboratorium badawczym, które miało tropić i korygować ewentualne błędy w systemie. Taki rodzaj partnerstwa jest praktykowany przez wszystkich konstruktorów w celu ulepszania ich produktów przy niewielkich nakładach finansowych. W rzeczywistości było to jednak trochę bardziej skomplikowane. Z tego co wiemy, Siemensa poprosiła o współpracę niemiecka BND na wniosek służb amerykańskich i izraelskich będących jej sojuszniczkami. Od kilku lat obowiązuje zakaz eksportu do Iranu tego rodzaju komputerów. Notatki Departamentu Stanu ujawnione przez WikiLeaks pokazują, że w kwietniu 2009 roku amerykańskie służby podjęły ogromne wysiłki, by przeszkodzić w dostawie do Iranu ładunku 110 kartonów ze sprzętem Siemensa zablokowanych w porcie w Dubaju.

Po niezwykle pracochłonnych studiach amerykańscy i izraelscy naukowcy zdołali stworzyć pierwotną wersję wirusa, który w czerwcu 2009 roku zainfekował strony internetowe tak, że nikt nie potrafił odkryć jego źródła. Z miesiąca na miesiąc w sieci pojawiały się jego coraz bardziej zaawansowane wersje. Z niewielkimi efektami. Niezwykle skomplikowany wirus został zaprogramowany tak, że uaktywniał się dopiero w momencie, gdy napotkał na system operacyjny kontrolera Siemensa, w dodatku z bardzo szczególnymi ustawieniami, jakie ma tylko ośrodek w Iranie. W jaki sposób pomysłodawcy wirusa mogli poznać szczegóły informatycznych ustawień w fabryce w Natanzu, to kolejna tajemnica, niewyjaśniona po dziś dzień. Być może ma z nią jakiś związek analiza zaprezentowana nam przez jednego z francuskich ekspertów komputerowych. „Rozprowadzenie Stuxneta w sieci to uboczny, a nawet niepożądany efekt jego działania. Wszystkie wersje wirusa, jakimi dysponujemy, zawierają ślady innych zainfekowanych komputerów oraz datę i godzinę każdego przypadku zainfekowania. Można więc prześledzić cały łańcuch i ustalić miejsce oraz czas wprowadzenia go do sieci. Stwierdzimy wówczas, że wirus został wprowadzony jednocześnie do pięciu irańskich serwerów, łącznie z tym w Natanzu. Jest prawdopodobne, że dokonano tego przy użyciu zwykłego klucza USB”. To oznacza, że Mossad miał w ośrodku agenta.

reklama
Zdjécie satelitarne portu w Dubaju

Nie byłby to pierwszy taki przypadek. W 2008 roku irański ekspert w dziedzinie informatyki Ali Asztari został skazany i stracony za współpracę z Mossadem. Asztariemu kazano jeździć po świecie i kupować najnowocześniejszy sprzęt przeznaczony dla programu jądrowego. Zwerbowany przez Mossad podczas jednej z takich wypraw, zgodził się, by do zakupionego przez niego oprogramowania dorzucono kilka drobnych dodatków. Pewne źródło z europejskiego wywiadu twierdzi, że Mossad dysponował „dwoma lub trzema” takimi Asztarimi, prawdopodobnie ludźmi z ugrupowania Mudżahedinów Ludowych, którzy umożliwili mu dokładne poznanie wyposażenia Natanzu i innych ośrodków. Mossad dotąd zaprzeczał, jakoby Asztari pracował dla niego.

Tak jak w przypadku klasycznego oprogramowania szpiegowskiego, działanie Stuxneta polega przede wszystkim na wchłanianiu wszelkich dostępnych danych na temat konfiguracji maszyny i sieci. Dane te są następnie przekazywane na pozornie niewinne serwery, z których jeden znajduje się w Malezji, a drugi w Danii. Zawierają one adresy IP komputerów z sieci, ich nazwy, systemy operacyjne itp. Kilka tygodni później Stuxnet zawładnie baterią wirówek i podczas kiedy monitory kontrolne będą wskazywać „normalne” działanie, wyśle instrukcje, które spowodują przyspieszenie i „wykolejenie” wirówek. Działa trochę jak włamywacze, którzy podłączają bankowe kamery do kamery wideo pokazującej puste pomieszczenie z sejfami, by móc spokojnie się do nich włamać. Aby zaakceptował go system, wirus jest zaopatrzony w dwa autentyczne certyfikaty dostępu. Pierwszy został wydany przez producenta z Tajwanu Realtek Semiconductor, drugi przez inną tajwańską firmę, JMicron Technology. Te klucze uwierzytelniające najwyraźniej wykradziono bądź w wyniku piractwa informatycznego, bądź dzięki fizycznemu wtargnięciu do biur tych spółek, mających siedziby w tym samym miejscu.

Zwykły wskaźnik zniszczeń w fabryce takiej jak ta w Natanzu, dysponującej w 2009 roku 8700 wirówkami, nie powinien przekraczać 10 procent rocznie. Na początku roku 2010 inspektorzy MAEA zorientowali się, że coś jest nie tak: w ciągu kwartału technicy musieli wymienić od 1000 do 2000 wirówek! Sam proceder wprowadzania niszczycielskich trojanów nie jest niczym nowym, był już stosowany między innymi podczas zimnej wojny. W 1982 roku, dzięki informacjom dostarczonym przez kreta działającego pod pseudonimem „Farewell”, Amerykanie otrzymali od swoich francuskich kolegów szczegółowe informacje na temat podkradania ich technologii przez radzieckich szpiegów. Postanowili wówczas pozwolić Związkowi Radzieckiemu zaopatrywać się w fałszywe czipy, które przez kilka miesięcy zachowywały się normalnie, po czym nagle „wariowały”, powodując wielkie zniszczenia w jednym z gazociągów oraz w wielu zakładach chemicznych i zbrojeniowych.

reklama

Jeśli Stuxnet miał powstrzymać wzbogacanie uranu i produkcję bomb atomowych, to jego cel nie został osiągnięty. Jednak, zdaniem Meira Dagana, w wyniku tej operacji udało się przesunąć produkcję broni jądrowej na rok 2015. Niektórzy eksperci uważają te szacunki za zbyt optymistyczne. Zostało potwierdzone, że Iran zdołał zastąpić od 1000 do 2000 uszkodzonych wirówek, więc produkcja wzbogaconego uranu mogła być wznowiona. A według ocen różnych służb Irańczycy mają jeszcze w magazynach 8000 wirówek. Produkcja Stuxneta pochłonęła zaś ogromne środki zarówno po stronie amerykańskiej, jak i izraelskiej, jego zaprogramowanie zajęło tysiące dni, co oznacza koszt kilku milionów dolarów. Wirus miał być w stanie zaatakować kilkakrotnie przed samozniszczeniem bez pozostawienia śladów, ale z powodu jego rozprzestrzenienia się w Internecie, szybko został przepuszczony przez sito przez społeczność specjalizujących się w takich atakach informatyków. Ci specjaliści przedstawiali swoje analizy na forach internetowych, co umożliwiło irańskim informatykom podjęcie odpowiednich kroków. Byłoby im o wiele trudniej pozbyć się wirusa, gdyby ograniczył się on wyłącznie do kilku irańskich ośrodków. Według ekspertów, którzy już po fakcie pochylili się nad kodem Stuxneta, jest on bardzo niespójny. Ponieważ miał bardzo różne funkcje, trzeba się było posłużyć wieloma profilami, które najwyraźniej nie reprezentowały wszystkie tego samego poziomu. Ale najpoważniejszym błędem było niewątpliwie niezapobieżenie rozprzestrzenieniu się Stuxneta w sieci. Gdyby się tak nie stało, funkcjonowałby być może po dziś dzień.

Połowiczny sukces czy też połowiczna porażka tej operacji przekonały w każdym razie przywódców Izraela, że należy wzmocnić potencjał kraju w tej materii i uczynić go bardziej profesjonalnym. W sierpniu 2011 roku pojawiła się wiadomość o utworzeniu w ramach izraelskiej armii centrum do spraw cyberwojny, które jest bezpośrednio podporządkowane premierowi, a gościny udzieliła mu jednostka 8200, już i tak zajmująca się podsłuchami i obserwacją sieci. Podczas swojej inauguracji Benjamin Netanjahu oświadczył, że „Izrael musi stać się supermocarstwem cyberprzestrzeni”.

reklama

Polowanie na naukowców

12 stycznia 2010. Masud Ali Mohammadi, profesor fizyki cząsteczkowej na Uniwersytecie w Teheranie, opuścił dom, by udać się na wydział. Żona odprowadziła go na ganek, popatrzyła, jak wsiada do swojego peugeota 405 i zamknęła drzwi. Kilka sekund później wybuch zdmuchnął fasadę domu. W auto profesora wjechał motocykl pułapka. Przy zderzeniu eksplodował. Domniemany zabójca został natychmiast zatrzymany. Był nim mistrz kick-boxingu Madżid Dżamali Faszi, który zgodził się mówić i wyznał, że od dwóch lat pracuje dla Mossadu. Pod płaszczykiem zawodów sportowych odbywał szkolenia w Tajlandii. Wraz z nim 10 innych osób zostało zatrzymanych przez Wewak, który mógł się wreszcie pochwalić rozbiciem izraelskiej siatki.

Centrum Teheranu (fot. Hamed Saber/wikipedia; Creative Commons Uznanie autorstwa 2.0.)

12 października 2010. Eksplozja wstrząsnęła irańską bazą imienia Imama Alego w Choramabadzie na zachodzie kraju. Według oficjalnej wersji irańskich władz przypadkowo wywołany pożar dotarł do składu amunicji. To nie była jednak zupełnie zwyczajna baza, magazynowano w niej dużą część rakiet średniego zasięgu typu Szahab-3, opartych na północnokoreańskiej technologii. Trudno więc sobie wyobrazić, by obiekt nie był właściwie chroniony przed tego rodzaju wypadkami.

29 listopada 2010. Tego poniedziałkowego poranka jutrzenka ledwo zaczynała rozjaśniać horyzont, ale ulice Teheranu już były zakorkowane. Zanieczyszczenia zmuszają rowerzystów do wkładania masek. Ulicą Artesz, pośród chaosu domów w budowie, jechał do pracy peugeotem Madżid Szahriari. W aucie znajdowali się również jego żona i ochroniarz. W pewnej chwili na wysokości ich samochodu zatrzymał się motocykl. Coś lekko stuknęło w drzwi auta i motocykl szybko odjechał. Po kilku sekundach wybuchła bomba przyczepiona do drzwi. Naukowiec zginął na miejscu, inne osoby w aucie zostały ranne.

Parę minut później, kilka kilometrów dalej, w dzielnicy położonej w górach Alborz, inny motocykl zatrzymał się obok samochodu innego naukowca, Ferejduna Abbasiego Dawaniego, specjalisty od pocisków rakietowych, dawnego członka Strażników Rewolucji. Kiedy usłyszał odgłos przysysanej do drzwi bomby, wykazał wystarczającą przytomność umysłu, by wyskoczyć z auta, pociągając za sobą żonę. W wyniku wybuchu doznali jedynie obrażeń. Kilka miesięcy później Abbasi został mianowany szefem irańskiej organizacji energii atomowej, co dużo mówi o jego znaczeniu dla Teheranu.

Tego samego dnia po południu prezydent Mahmud Ahmadineżad przeprowadził zaimprowizowaną konferencje prasową, podczas której oskarżył o zamachy „syjonistyczny reżim i zachodnie rządy”. Ujawnił także wtedy po raz pierwszy, że irańskie instalacje padły ofiarą cyberataków, które zdołały „spowodować problemy z pewną liczbą wirówek”.

reklama

23 czerwca 2011. Pięciu rosyjskich naukowców, którzy uczestniczyli w irańskich badaniach jądrowych w ośrodku w Buszerze, zginęło w katastrofie ich tupolewa Tu-134, który nie zgłaszał żadnych problemów technicznych. Tych pięciu mężczyzn było pracownikami Hydropressu, filii państwowego przedsiębiorstwa jądrowego z Rosji. Oficjalnie ich misja polegała na upewnieniu się, czy instalacje przetrwałyby ewentualną katastrofę nuklearną. Agencja prasowa Nowosti ubolewała nad tym, że „ich śmierć zadaje dotkliwy cios rosyjskiemu przemysłowi jądrowemu”.

Teheran nocą (fot. Navid991/wikipedia; Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Unported license.)

23 lipca 2011. Kolejny irański ekspert jądrowy Darius Rezaineżad został zastrzelony w Teheranie przez mężczyzn poruszających się na motocyklu. Dwie kule trafiły go w gardło, kiedy szedł z żoną po córkę do przedszkola. Irańscy oficjele próbowali początkowo przedstawić jego śmierć jako „pomyłkę”. Darius był według nich zwykłym studentem, którego zabójcy mieli pomylić z prawdziwym uczonym. Szybko jednak ustalono, że Rezaineżad był ekspertem w dziedzinie elektroniki, specjalistą od komutatorów do głowic jądrowych. Według tygodnika „Der Spiegel”, który powołuje się na „wysoko postawionego izraelskiego pracownika służby bezpieczeństwa”, była to pierwsza publiczna operacja nowego szefa Mossadu Tamira Pardo.

12 listopada 2011. Podczas przewożenia materiałów wybuchowych eksplozja wstrząsnęła bazą rakietową Strażników Rewolucji w Bid Ganeh na zachód od Teheranu. Znajdowały się tam między innymi rakiety Szahab-3. Baza została całkowicie zniszczona w wyniku wybuchu, którego odgłosy słychać było nawet w oddalonym o 25 kilometrów Teheranie. Mieszkańcy myśleli, że to trzęsienie ziemi. Eksplozja spowodowała wiele ofiar (oficjalnie 17), wśród których był generał Hassan Mogadam, ekspert pasdaranów do spraw rakiet balistycznych, postać kluczowa dla irańskiego programu rakietowego. Mogadam odgrywał także ważną rolę w przekazywaniu broni ugrupowaniom będącym sojusznikami Iranu, takim jak Hezbollah czy Hamas (był na przykład partnerem zabitego w Dubaju Mahmuda Mabhuha, który odpowiadał za uzbrojenie Hamasu). Do eksplozji doszło zaledwie kilka dni po opublikowaniu raportu MAEA, w którym pierwszy raz stwierdzono, że Iran rzeczywiście pracuje nad bronią jądrową.

28 listopada 2011. Kolejna eksplozja zniszczyła ośrodek wzbogacania uranu, położony w pobliżu Isfahanu, trzeciego co do wielkości miasta Iranu. Irańscy oficjele próbowali zaprzeczać tej informacji, która nadeszła dwa tygodnie po wielkim wybuchu w Bid Ganeh. Trzymali się wersji zwykłego „wypadku”. Toteż nie dowiedzieliśmy się niczego o stratach czy ewentualnych ofiarach.

reklama
Reaktor atomowy IR-40 w Araku (fot. Nanking2012/wikipedia; Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Unported license.)

Styczeń 2012. Irański inżynier jądrowy Mostafa Ahmadi Roszan zginął w pobliżu uniwersytetu im. Tabatabaia na wschód od Teheranu w wyniku wybuchu bomby magnetycznej przyczepionej do samochodu, którym jechał. Roszan, z wykształcenia chemik, wywodzący się z bardzo pobożnej rodziny, był uważany przez reżim za pewnego człowieka. Pracował w ośrodku w Natanzu nad newralgicznym projektem membran polimerowych służących do rozdzielania gazów. Świadkowie opowiadali później, że widzieli, jak dwóch mężczyzn jadących na motorowerze zatrzymało się na wysokości jego samochodu i przyczepiło do niego bombę.

Operacja ta wymagała udziału kilku grup ludzi, rozstawionych w strategicznych punktach na drodze, którą codziennie pokonywał cel. Wynajęty został nawet dom w pobliżu miejsca zamieszkania Roszana, żeby agenci mogli śledzić jego wyjazdy i przyjazdy. Zanim wsiadł tego dnia do samochodu, jego kierowca i ochroniarz zdążył się już upewnić, że nie ma żadnej pułapki. Czekał na niego spokojnie za kierownicą. Kiedy tylko ruszyli, za pomocą zakodowanej wiadomości tekstowej uprzedzono o tym inne ekipy. Ich szef ostatecznie dał zielone światło do przeprowadzenia operacji.

Zakorkowanymi ulicami Teheranu jeździ mnóstwo motorowerów. Dodatkowym atutem jest to, że ich użytkownicy zwykle noszą maski, by chronić się przed skutkami zanieczyszczenia powietrza. Można więc zaatakować, nie będąc rozpoznanym, i szybko uciec. Dlatego też wszyscy zabójcy wybranych naukowców używali dotąd tej metody operacyjnej. Dwaj mężczyźni, którym zlecono egzekucję, wielokrotnie przetestowali ten szlak w godzinach wyznaczonych na wykonanie zadania. Ich dwuślad zręcznie manewrował wśród stojących w korku samochodów. O godzinie 8.20 zobaczyli poszukiwanego przez nich peugeota 405, zrównali się z nim, po czym odjechali, możliwie najszybciej. Bomba była ustawiona tak, żeby wybuchnąć dziewięć sekund po uruchomieniu. Naukowiec zginął na miejscu, jego kierowca zmarł w szpitalu.

Budynek Knesetu w Jerozolimie (Creative Commons Uznanie autorstwa 2.0.)

Kampania likwidacji naukowców nie była dla Mossadu nowością. Już w latach sześćdziesiątych uciekał się do tego rodzaju akcji. W lipcu 1962 roku prezydent Naser zaskoczył świat, oznajmiając, że Egipt przeprowadził próby z czterema rakietami zdolnymi uderzyć „wszędzie na południe od Bejrutu”. Nad Izraelem nagle zawisło widmo Holokaustu. Aman ustalił, że Egipt dysponuje tajną bazą na pustyni, w której gości niemieckich naukowców, tych samych, którzy konstruowali rakiety V1 i V2 dla nazistów. Izrael postanowił wówczas przeprowadzić kampanię zabójstw naukowców z Niemiec, podejmując odpowiednie środki, by ci, którzy nie zginą w pierwszej kolejności, wzięli nogi za pas. Wprowadził też do ich grupy żydowskiego szpiega pochodzenia niemieckiego, który podawał się za byłego SS-mana. Ów człowiek, przyjęty z otwartymi ramionami przez Egipcjan i ich niemieckich gości, dostarczył Izraelowi cennych informacji, zanim został zdemaskowany. We wrześniu 1962 roku jeden z naukowców zaginął w Monachium. W listopadzie do dyrektora fabryki przyszły w paczkach dwie bomby, zginęło pięciu Egipcjan. W lutym 1963 roku inny naukowiec został napadnięty w Szwajcarii, ale udało mu się uciec. Niemcy przestraszyli się tej kampanii. Aby przywrócić spokój BND zgodziła się wywrzeć presję na naukowców, by opuścili Egipt. Zaoferowano im dobrą pracę w Niemczech. Większość się zgodziła i egipski program rakietowy został zarzucony.

reklama
Emblemat egipskiego Muchabaratu

Sytuacja w Iranie w latach 2000 była jednak zupełnie inna. Iran miał służby jeszcze groźniejsze od egipskiego Muchabaratu z lat sześćdziesiątych. Aby móc działać w tym kraju, Mossad musiał oprzeć się na już istniejących ugrupowaniach opozycyjnych wobec reżimu. Wszystkie operacje wymagały drobiazgowego przygotowania, znacznych środków technicznych i finansowych, agentów i kryjówek w terenie. Przynosiły jednak rezultaty. Mossad pokazał, że jest zdolny dokonać serii zabójstw w samym sercu Teheranu, nie ponosząc przy tym dużych strat.

Jeden z oficerów amerykańskiego wywiadu tak podsumowuje efekt tych operacji: „Obiekty nie były Einsteinami. Mossad chce przede wszystkim podkopać morale ludności, a zwłaszcza osób pracujących nad projektem jądrowym”. Tak czy inaczej, Waszyngton odciął się stanowczo od tych działań. Sekretarz obrony Leon Panetta oświadczył, że „Stany Zjednoczone nie robią takich rzeczy”. Jak pokazuje sporządzony niedawno raport ISIS, prywatnej amerykańskiej instytucji zajmującej się sprawami bezpieczeństwa, niektórzy Amerykanie ośmielają się nawet krytykować strategię Mossadu, zwracając uwagę na jej możliwe konsekwencje. „Powtarzające się ze zwiększoną częstotliwością zabójstwa naukowców i irańskich inżynierów jądrowych powinny teraz ustać. Niosą one bowiem ze sobą zbyt duże ryzyko retorsji i mogą spowodować ataki terrorystyczne na cywilów. W dodatku te zabójstwa nie wydają się znacząco opóźniać programu jądrowego, w którym uczestniczą tysiące specjalistów. Co gorsza Iran mógłby potraktować je jako ataki wojskowe i zyskać argument do nowych prowokacji”.

To zdystansowanie może mieć związek z faktem, że pod koniec 2011 roku Stany Zjednoczone były zmuszone podjąć z Irańczykami negocjacje. Domagały się bezskutecznie uwolnienia amerykańskiego obywatela pochodzenia irańskiego Amira Mirzaia Hekmatiego. Przed kamerami irańskiej telewizji ów człowiek przyznał, że jest agentem CIA. Hekmati, który przyszedł na świat w rodzinie imigrantów z Iranu osiadłej w Arizonie, zaciągnął się w 2001 roku do amerykańskiej armii i służył w Iraku. Jego zasługi zostały dostrzeżone, przyjęto go do DARPA (Defense Advanced Research Projects Agency), supertajnej agencji Pentagonu do spraw badań. W roku 2009 przeniesiono go do CIA, która szukała wówczas ludzi takich jak on, by przerzucić ich do Iranu. Misja Hekmatiego była wysoce ryzykowna. Miał udać się do Teheranu i podać za zdrajcę, gotowego poinformować Irańczyków o amerykańskich agencjach. Najpierw przeniesiono go do amerykańskiej bazy w Bagram w Afganistanie, a następnie do Dubaju, gdzie CIA wręczyła mu fałszywe dokumenty. Jednak Irańczycy mieli w bazie w Bagram co najmniej jednego agenta, który zaalarmował służby w Teheranie. Hekmati został zatrzymany wkrótce po przekroczeniu granicy. Jakby tego było mało, również w grudniu 2011 roku w stan oskarżenia w Teheranie została postawiona grupa piętnastu domniemanych szpiegów na usługach CIA. Był to efekt rozbicia trzydziestoosobowej irańskiej siatki oskarżonej o współpracę z Amerykanami.

reklama

W tym samym czasie w Libanie cała ekipa CIA rezydująca w Bejrucie została pokazana w telewizji Al-Manar i musiała pospiesznie opuścić kraj. Były oficer CIA Robert Baer, który pracował w Libanie w latach osiemdziesiątych, skomentował to tak: „Zwykle w takich wypadkach jak ten należy przeanalizować straty bezpośrednie i uboczne. Trzeba zamknąć placówkę, zbadać, co się stało, i kto jeszcze został spalony. Należy także uznać, że spalona jest również ambasada i wszystkie lokale używane przez ekipę. To pracochłonny proces, który może zająć lata. Trzeba wysłać, pod przykrywką, nową ekipę i nauczyć jej członków arabskiego”. Według Baera grupa CIA została zdemaskowana dzięki zaawansowanym technologiom analizy miejscowych połączeń telefonicznych. Jak na ironię losu te technologie dostarczyła libańskim służbom właśnie amerykańska agencja, by pomóc im odnaleźć zabójców Rafika Haririego!

Siedziba premiera Izraela w Jerozolimie (Creative Commons Uznanie autorstwa 2.5.)

Jak się wydaje, apel Stanów Zjednoczonych o spokój dotarł do Mossadu, bo pod koniec marca 2012 roku magazyn „Time” pisał, że ogranicza on tajne operacje w Iranie. Według źródeł cytowanych w artykule miało się tak stać na polecenie samego premiera Benjamina Netanjahu. Ten ostatni ma jeszcze w pamięci przykry incydent z nieudaną próbą zabójstwa Chalida Meszala w Ammanie i nie chce się znaleźć ponownie w równie kłopotliwej sytuacji, co mogłoby odwrócić uwagę od międzynarodowych nacisków na Iran w momencie, gdy stały się one najsilniejsze. Uwaga rzeczywiście zdaje się obecnie koncentrować na opcji militarnej, czyli zbombardowaniu obiektów jądrowych, głośno zapowiadanym przez władze izraelskie od 2011 roku.

reklama

Zaatakować Iran?

Jeśli Izrael zdecyduje się przeprowadzić atak, jego lotnictwo będzie mogło liczyć na nieoczekiwaną pomoc. „Sunday Times” ujawnił, że Arabia Saudyjska zgodziłaby się na przelot nad jej terytorium izraelskich maszyn mających zbombardować irańskie fabryki! Aby się upewnić, że izraelskie samoloty będą mogły pokonać je bez przeszkód, gdy nadejdzie właściwy moment, Rijad upoważnił nawet swoją armię do przeprowadzenia prób polegających na częściowej dezaktywacji jej niezwykle kosztownego systemu obrony przeciwlotniczej. To rozwiązanie zostało wynegocjowane za pośrednictwem amerykańskiego Departamentu Stanu. Chociaż Izrael i Arabia Saudyjska są oficjalnie wrogami, mają ten sam cel: przeszkodzić Iranowi w zdobyciu broni jądrowej. Samoloty izraelskie będą musiały pokonać nawet 2200 kilometrów, by dotrzeć do najbardziej oddalonych celów, co stanowi maksymalny zasięg będących w posiadaniu Izraela bombowców, nawet gdyby zostały zatankowane w powietrzu. Zezwolenie na przelot nad północną częścią Arabii Saudyjskiej umożliwiłoby znaczne skrócenie odległości. Zważywszy na zróżnicowanie

Benjamin Netanyahu, premier Izraela

celów, samoloty izraelskie musiałyby pokonać także przestrzenie powietrzne Jordanii i Iraku. W przypadku tego ostatniego kraju niezbędna byłaby przynajmniej milcząca zgoda Stanów Zjednoczonych.

Izrael w roku 2010 rozmieścił na Morzu Czerwonym okręty rakietowe i trzy okręty podwodne z napędem atomowym, produkcji niemieckiej. Od tego czasu zmieniają się one, by zapewnić stałą obecność izraelskich jednostek na odległość wystrzału od Iranu. Każdy z nich może pozostać na morzu co najmniej 50 dni z rzędu i spędzić do tygodnia pod wodą. Przy okazji dzięki okrętom podwodnym można dyskretnie przemycać drogą morską komandosów.

Sporo osób w izraelskich władzach wyraża sprzeciw wobec projektu zbombardowania Iranu. Prasa przytacza przykłady generała Benniego Ganca, szefa Sztabu Generalnego armii, Tamira Pardo, szefa Mossadu i Jorama Kohena, dyrektora Szin Bet. Formalnie decyzja ma być podjęta przez „zawężony gabinet”, czyli premiera, ministra obrony, ministra spraw zagranicznych, szefa Sztabu Generalnego sił zbrojnych oraz szefów Amanu, Szin Bet i Mossadu. Polityczni przywódcy opowiadają się za nalotem. Zwierzchnicy służb cywilnych (którzy zostali wymienieni w 2011 roku) są raczej temu przeciwni. Tamir Pardo, nowy szef Mossadu, przedstawił swoje stanowisko w sposób bardziej dyskretny niż jego poprzednik, ale dość klarowny. Podczas konferencji z udziałem izraelskich ambasadorów (odbywała się ona w zasadzie przy drzwiach zamkniętych, ale wypowiedzi, które na niej padły, wyciekły do prasy) oświadczył, że po zdobyciu potencjału atomowego Iran nie będzie stanowił „egzystencjalnego zagrożenia” dla państwa hebrajskiego. Oto jego słowa, odtworzone przez gazetę „Haarec”. „Czy atomowy Iran stanowi zagrożenie dla Izraela? Z pewnością tak. Gdybyśmy jednak mieli powiedzieć, że broń jądrowa w posiadaniu Iranu jest egzystencjalnym zagrożeniem dla Izraela, oznaczałoby to, że nie pozostaje nam nic innego, jak przerwać nasze operacje i wrócić do domu. Tak się jednak nie dzieje. Określenia «egzystencjalne zagrożenie» używa się na prawo i lewo”.

reklama

Szefowie wywiadu wojskowego argumentują, że wprawdzie Mossad wykonał kawał dobrej roboty przeciwko irańskiemu programowi atomowemu, jednak nie przeszkodził Irańczykom w osiąganiu postępów. Zdołali nawet zastąpić zamordowanych naukowców. Z ostatnich raportów wynikało, że Iran dysponuje 10 tysiącami zdolnych do użytku wirówek oraz ilością materiałów rozszczepialnych wystarczającą do produkcji pięciu lub sześciu bomb. Szacowano, że w chwili, gdy naukowcy otrzymają taki rozkaz, będą potrzebowali dziewięciu miesięcy do wyprodukowania pierwszej bomby i kolejnych sześciu do zredukowania jej do rozmiarów ładunku rakiety Szahab-3. Materiały rozszczepialne są magazynowane przede wszystkim w Fordo, w pobliżu świętego miasta Kum, w bunkrze znajdującym się ponad 60 metrów pod ziemią. Zdaniem władz wojskowych od wyprodukowania bomby Iran dzieli zaledwie rok. Teheran zbliża się więc do granicy nietykalności. To określenie wymyślił Ehud Barak dla wskazania momentu, w którym Iran zgromadzi tyle wiedzy, materiałów, doświadczeń i wyposażenia, że już nic nie będzie w stanie powstrzymać jego programu. Amerykanie, dysponujący większą siłą ognia niż Izrael, mają może o sześć miesięcy więcej czasu do momentu, gdy Iran stanie się i dla nich „nietykalny”, jak mówią izraelscy wojskowi.

Izraelski dziennikarz Ronen Bergman opublikował w „New York Time Magazine” w styczniu 2012 roku obszerny artykuł zatytułowany „Czy Izrael zaatakuje Iran?”, który kończy się tak: „Po przeprowadzeniu rozmów z licznymi liderami politycznymi oraz szefami izraelskich sił zbrojnych i wywiadu zacząłem sądzić, że Izrael rzeczywiście zaatakuje Iran w 2012 roku”. Być może chodziło o przetestowanie amerykańskiej administracji. W interesie Izraela leżałoby oczywiście, aby to Stany Zjednoczone zbombardowały irańskie instalacje. Podczas kampanii wyborczej nie mogło być o tym mowy. Jednak niektórzy izraelscy oficjele (należy do nich Meir Dagan) sądzą, że Barack Obama, który miał wystarczająco dużo odwagi, by przeprowadzić operację przeciwko Osamie bin Ladenowi w Pakistanie, wykaże taką samą odwagę, jeśli dostanie dowody, że Iran skłamał i jest w trakcie wyposażania się w broń jądrową. Według niektórych ekspertów wojskowych amerykański atak miałby zresztą większe szanse powodzenia, ponieważ Stany Zjednoczone dysponują potężniejszymi środkami, przede wszystkim bombami zdolnymi przebić mocno ufortyfikowane obiekty.

Benjamin Netanyahu wraz z Barackiem Obamą

Amerykańskie agencje wywiadowcze uważają z kolei, że nie należy próbować powstrzymywać Iranu od zdobycia potencjału jądrowego, który de facto już istnieje. Zgodnie z różnymi, zbieżnymi szacunkami Iran zdążył wyprodukować dość paliwa, by wyposażyć trzy czy cztery głowice... pod warunkiem, że zostanie ono przepuszczone przez wirówki w ośrodku w Fordo. Dla Stanów Zjednoczonych „czerwoną linią” nie do przekroczenia jest rozpoczęcie produkcji broni jądrowej. Według sekretarza obrony Leona Panetty Irańczykom potrzeba będzie „około roku” na wyprodukowanie odpowiedniej ilości wzbogaconego uranu, by mógł skonstruować bombę, co oznaczałoby przekroczenie czerwonej linii. Natomiast co najmniej rok, a może i dwa zajmie im umieszczenie ładunku na rakiecie, to zaś pozostawia wystarczająco dużo czasu na zorganizowanie ataków. W swoim dorocznym raporcie przedstawionym Kongresowi na początku 2012 roku dyrektor wywiadu narodowego James Clapper sprecyzował, że Iran jest obecnie w stanie wyprodukować bombę atomową, ale nie podjął jeszcze takiej decyzji. Z tego raportu wynikało, że w łonie rządu w Teheranie wystąpiły w tej sprawie różnice zdań. Czy prestiż w regionie, jaki zapewniłaby Iranowi taka bomba, zrównoważy coraz bardziej odczuwalne skutki sankcji ekonomicznych oraz zagrożenie atakiem wojskowym ze strony Izraela czy Stanów Zjednoczonych? Jeśli Iran poczuje się przyparty do muru, mógłby podjąć serię zamachów terrorystycznych, w rodzaju spisku w celu zamordowania saudyjskiego ambasadora, który został udaremniony przez amerykańskie służby w październiku 2011 roku.

Jednoczesne zamachy na Izraelczyków w Indiach, Azerbejdżanie i Tajlandii dokonane w lutym 2012 roku dały wyobrażenie o tym, jak mogłaby wyglądać taka fala ataków terrorystycznych. Żona attaché wojskowego w New Delhi została ranna w wyniku wybuchu bomby przyczepionej do jej samochodu. Sposób działania był podobny do tego, jaki zastosowali Izraelczycy podczas zamachów na irańskich naukowców. Tego samego dnia w Tbilisi, w Gruzji, jedna z pracownic ambasady Izraela odkryła bombę przytwierdzoną do samochodu należącego do placówki. Udało się ją rozbroić. Kilka godzin później rząd Tajlandii oświadczył, że zatrzymano dwóch Irańczyków w związku z eksplozją w jednym z domów w Bangkoku. Te dwie niezdary przygotowywały zamach, ale jednego z niedoszłych zamachowców zraniła jego własna bomba, a drugi został aresztowany w chwili, gdy próbował opuścić kraj. Zdaniem jednego z szefów amerykańskiego wywiadu, cytowanego przez agencję Bloomberga, tego samego dnia udaremniono zamachy na cele izraelskie w Baku, w Azerbejdżanie. A nazajutrz jeden z kuwejckich dzienników poinformował, że służby bezpieczeństwa Singapuru właśnie zapobiegły próbie zamachu na Ehuda Baraka składającego wizytę w tym regionie (Barak później zaprzeczył, jakoby był celem ataku). Jednego dnia miało więc wybuchnąć kilka bomb! W końcu jednak skończyło się na tylko jednej ofierze. Ta fala niezbyt udanych ataków stwarza wrażenie improwizacji (z wyjątkiem operacji indyjskiej), ale jednocześnie świadczy o eskalacji terroru na linii Izrael–Iran. Wydaje się, że duchowy przywódca Ali Chamenei, mający władzę nad Strażnikami Rewolucji i ich elitarną siłą Al-Kuds, radykalizuje się pod wpływem zwiększonej presji ekonomicznej, której efekty są coraz bardziej dotkliwe dla ludności. Inne wytłumaczenie, które nie wyklucza pierwszego, ale raczej je uzupełnia, mogłoby być takie, że operacje Mossadu w Iranie tak bardzo nadszarpnęły prestiż Strażników Rewolucji, że pilnie muszą zmyć plamę na honorze... Nawet gdyby oznaczało to przyznanie racji tym ludziom na Zachodzie, którzy chcą doprowadzić do wojskowego ataku na Iran. Zamach w New Delhi ujawnił również istnienie starego, ale dyskretnego przymierza pomiędzy Izraelem a Indiami. Te dwa kraje łączy lęk przed posiadającym broń atomową Pakistanem, którego społeczeństwo i armia zdają się coraz bardziej radykalizować.

Premier Izraela Benjamin Netanyahu oraz minister obrony Ehud Barak prezentują instrukcję do pocisków C-704 w języku perskim, stanowiącą dowód na udział Iranu w masowym przemycie broni (Creative Commons Attribution 2.0 Generic license.)

Przed podjęciem ataku trzeba być pewnym, że uda się dosięgnąć wszystkie cele podczas jednego nalotu. Wyciągając wnioski z irackiej lekcji, Irańczycy zadbali o rozproszenie swoich instalacji do tego stopnia, że nikt nie może być pewien, iż zna je wszystkie. Ich program atomowy nie ma więc nic wspólnego z projektami rozwijanymi przez Irak czy Syrię. W przypadku tych dwóch krajów wystarczyło uderzyć w jedyny reaktor, by cofnąć wroga o 10 czy 20 lat. Nawet zakładając, że wywiad izraelski namierzył wszystkie cele, że siły powietrzne zapewnią sobie cichą zgodę na przelot nad Irakiem, Turcją i Arabią Saudyjską, trzeba będzie jeszcze mieć do dyspozycji od 100 do 120 bombowców, zdolnych zatankować w locie i dolecieć bez przeszkód do Iranu. Według Michaela Haydena, który kierował CIA w latach 2006–2009, uderzenie we wszystkie irańskie obiekty jądrowe „przekracza możliwości Izraela”, chociaż – jak zauważa inny wysoki rangą amerykański wojskowy – „nikt nie ogarnia całości izraelskiego arsenału”. Zakładając, że Izrael dysponuje wystarczającą liczbą powietrznych tankowców (co najmniej dwunastoma, podczas gdy oficjalnie jest ich osiem), musiałyby być one odpowiednio chronione przed irańskimi rakietami przez całą plejadę samolotów bojowych. Trzeba by także użyć wielu samolotów walki radioelektronicznej, by zmylić radary i systemy obrony przeciwlotniczej. Pozostaje problem instalacji podziemnych, jak ta w Natanzu, lub ukrytych pod pasmem górskim, jak w Fordo. Izrael ma w swoim arsenale głęboko penetrujące amerykańskie bomby (GBU-28 i GBU-31), nie dysponujemy jednak danymi na temat ich potencjalnej skuteczności w tych konkretnych warunkach.

Pozostaje problem uprzedzenia i skontrowania prawdopodobnej riposty. Teheran mógłby przecież już na początku ataku nakazać ostrzelanie rakietami Izraela. Przywódcy Iranu zagrozili również zamknięciem Cieśniny Ormuz, przez którą przechodzi duża część światowego transportu ropy. Poza ekonomicznymi konsekwencjami (wzrost cen ropy) doprowadziłoby to do zbrojnej konfrontacji z krajami Zatoki Perskiej, które nie mogłyby tolerować takiej blokady.

W ramach represji Teheran mógłby bez wątpienia wywołać silne poruszenie wśród szyickiej mniejszości. Mieliśmy tego próbki w Bahrajnie i w Arabii Saudyjskiej podczas egipskiej rewolucji. Wreszcie Hezbollah zaatakowałby niewątpliwie północ Izraela. Jednak jego akcje nie ograniczyłyby się z pewnością do terytorium państwa hebrajskiego. Różne zachodnie służby szacują, że szyickie ugrupowanie dysponuje obecnie 40 komórkami w całym świecie. Niektóre z nich zawiązały się na Karaibach i w Ameryce Południowej, skąd mogłyby organizować ataki na obszarze Stanów Zjednoczonych. Teheran ma oparcie w Wenezueli, Boliwii, Ekwadorze i Nikaragui, wszystkie te kraje utrzymują serdeczne stosunki z Republiką Islamską. Ponadto, o czym się przekonaliśmy podczas śledztwa w sprawie zamachów w Buenos Aires, rejon „trzech granic” pomiędzy Brazylią, Paragwajem i Argentyną stanowi tradycyjną bazę operacyjną dla szyickich ugrupowań.

Także afgańscy talibowie i iraccy szyici są sojusznikami Iranu, który zapewnia im broń i szkolenia.

Bardziej zaskakujące jest to, że – jak informowała depesza Associated Press z lutego 2012 roku – wysoki rangą przedstawiciel Pakistanu miał oświadczyć jednemu z europejskich dyplomatów, że jeśli zostanie zaatakowany Iran, „pakistańscy przywódcy wojskowi nie będą mieli innego wyjścia, jak podjąć natychmiastowe represje”. Pakistan jest jedynym krajem muzułmańskim posiadającym bombę atomową.

Można się będzie wreszcie spodziewać licznych zamachów w Europie, gdzie Iran uważnie obserwuje ugrupowania opozycyjne, z których większość jest z pewnością spenetrowana przez Wewak. Będzie więc możliwy powrót do kampanii zabójstw, jak ta sprzed 20 lat.

Zbliża się moment dokonania wyboru, a każdy z graczy wydaje się upierać przy roli, którą dla siebie obrał. Dlatego interesujące może być na tym etapie poznanie opinii innego byłego zwierzchnika Mossadu, Efraima Halewiego, który opublikował w „New York Times”, dzienniku najwyraźniej bardzo cenionym przez izraelską śmietankę, artykuł zatytułowany „Pięta Achillesa Iranu”. Wierny swojej reputacji pomysłowego dyplomaty Halewi proponuje zboczenie z kursu i porzucenie piekielnej alternatywy, w której zamknął się Izrael. Jego zdaniem istnieje pośredni sposób na osłabienie Iranu bez uciekania się do najgorszego rozwiązania. Trzeba dyskretnie wspierać obalenie Baszara Asada w Syrii. Teheran dużo zainwestował w sojusz z tym krajem: broń, Strażników Rewolucji, doradców wojskowych. W żywotnym interesie Republiki Islamskiej leży pozostanie obecną w Syrii, chociaż los pana Asada tak naprawdę nie bardzo ją interesuje. Natomiast w interesie Izraela leży odcięcie Iranu od Syrii, co przeszkodziłoby Teheranowi w zasilaniu Hezbollahu i Hamasu bronią i pieniędzmi. Na początku 2012 roku Rosja wspierała reżim Asada. Robiła to bez wielkiego entuzjazmu, jedynie po to, by zachować ważnego klienta, a przede wszystkim strategiczny dla niej dostęp do śródziemnomorskich portów Tartus i Latakia. Jeśli Stany Zjednoczone zagwarantują Rosji te dwie rzeczy, mogłaby ona przemyśleć swoje poparcie i porzucić Asada. Nierobienie niczego w tej sprawie może doprowadzić do „niekontrolowanej” zmiany reżimu na taki, z którym Syria pozostanie sojuszniczką Iranu. I zachowa swój arsenał rakiet dalekiego zasięgu z głowicami chemicznymi. „Syria otwarła trzecią opcję. Nie możemy pozwolić sobie na luksus jej zignorowania” – konkluduje Halewi.

Siedziba Sądu Najwyższego Izraela w Jerozolimie

Meir Dagan stał się bardziej rozmowny niż kiedykolwiek. Przekwalifikowawszy się na szefa firmy energetycznej Gulliver Energy Oil and Gas Exploration, trochę spuścił z tonu i żałuje, że użył słowa „głupi” na określenie pomysłu zbombardowania Iranu. Ale jeśli chodzi o meritum, nie zmienił swojego stanowiska z początku 2011 roku. Atak powietrzny na Iran wywołałby jego zdaniem regionalną wojnę prowadzoną przez „marionetki” Iranu: Hezbollah, Hamas, Islamski Dżihad. To rozwiązanie musi więc być traktowane jako ostateczne. Bowiem sankcje i inne gospodarcze środki podjęte przeciwko Iranowi wydają się przynosić efekty. Utrudniają życie codzienne Irańczykom, o co obwiniają oni swoich przywódców. Zaatakowanie Iranu doprowadziłoby do ponownego zjednoczenia społeczeństwa wokół liderów: „Będą mogli powiedzieć: «Spójrzcie, jesteśmy atakowani przez państwo opisywane przez zachodnie media jako posiadające potencjał jądrowy. Dotąd próbowaliśmy rozwijać atomistykę wyłącznie do celów pokojowych, pod kontrolą MAEA. Teraz zaś atakuje się instalacje będące pod nadzorem międzynarodowych instytucji? Skoro tak, my także musimy zapewnić sobie jądrowy potencjał odstraszający, by się chronić». Nie tylko nie powstrzymamy ich zamysłu, ale dostarczymy im argumentów do jego realizacji”.

W Jerozolimie oficjalnie dyskutuje się na temat liczby osób, które zginęłyby w wyniku wojny pomiędzy Izraelem a jego sąsiadami. Ostrzał rakietowy centrum kraju przez trzy tygodnie spowodowałby śmierć „jedynie” 300 osób – stwierdził jeden z przywódców Cahalu podczas posiedzenia gabinetu bezpieczeństwa. Wcześniej premier Ehud Barak podał liczbę 500 ofiar. Te szacunki, mające podziałać uspokajająco, nie wywarły na ludności Izraela oczekiwanego wrażenia. Jedno jest pewne. Nawet jeśli jutro do akcji wkroczą wojskowi, Mossad jeszcze długo pozostanie w centrum gry.

Tekst jest fragmentem książki Yvonnicka Denoel pt. „Sekretne wojny Mossadu”:

Yvonnick Denoel
„Sekretne wojny Mossadu”
cena:
39,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Tytuł oryginalny:
„Les guerres secretes du Mossad”
Tłumaczenie:
Małgorzata Tryc-Ostrowska
Okładka:
miękka
Liczba stron:
368
Data i miejsce wydania:
I
Format:
140 x 225
ISBN:
978-83-7554-606-4
reklama
Komentarze
o autorze
Yvonnick Denoel
Francuski dziennikarz i historyk specjalizujący się w historii tajnych organizacji, między innymi izraelskich i amerykańskich służb specjalnych.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone