Mój Moczulski

opublikowano: 2015-06-07, 19:08
wolna licencja
Latem 1984 roku w krakowskiej księgarni spotkałem przypadkowo Ryszarda Bociana, który po 13 Grudnia wciągnął mnie do KPN. Nie był sam. Wraz z nim był szczupły, wysoki 50-latek z młodszą od niego, ładną kobietą, której twarz znałem, ale nie mogłem początkowo skojarzyć.
reklama

Zobacz też: Trudno przełamać stereotypy. Wywiad z dr. hab. Leszkiem Moczulskim

Okazało się, że to Leszek Moczulski z żoną. Właśnie wyszedł z więzienia (w związku z lipcową amnestią) i po słynnej mszy w kościele św. Stanisława Kostki na Żoliborzu (celebrowanej przez ks. Jerzego Popiełuszkę, z udziałem innych zwolnionych wtedy z więzień działaczy, jak Anna Walentynowicz czy Jacek Kuroń), po odbyciu pieszej pielgrzymki na Jasną Górę, przyjechał do Krakowa.

Panią Marię poznałem dwa lata wcześniej w Warszawie. Ale wtedy w mieszkaniu nie było jej męża. Trwał proces pierwszego kierownictwa KPN. Moczulski, Szeremietiew i Stański już drugi rok siedzieli w areszcie. Pod nieobecność Leszka Majka faktycznie kierowała rozbitymi strukturami jedynej antykomunistycznej partii politycznej na obszarze od Łaby po Pacyfik. Nie miałem odwagi pójść na proces Moczulskiego (choć miałem taką możliwość). Było jasne, że każdy kto przyjdzie, zostanie „namierzony” przez SB. Wizyty w warszawskim mieszkaniu na Jaracza jako „kurier z Krakowa” też wiązały się z pewnym ryzykiem, ale to był kres mojej odwagi.

Nie byłem wyjątkiem. Większość ludzi się wtedy bała. Stąd z wypiekami na twarzy czytaliśmy fragmenty ostatniego wystąpienia Leszka Moczulskiego przed sądem Warszawskiego Okręgu Wojskowego, w październiku 1982 roku. Oskarżony w swym ostatnim słowie odwoływał się do tradycji niepodległościowego polskiego socjalizmu, z której wyrastali Piłsudski i Żeromski:

Historia zmiecie tę władzę. Weźmiemy udział w tym proteście, jako świadoma część narodu. Chodzi o to, ażeby ten proces przebiegał w warunkach mniej kosztownych dla Polski. Czy to przekonanie narusza prawo? To przekonanie narusza na pewno interes panującej elity, ale chroni interes 98,5%, a więc całego narodu [...].

Oba rodzaje wyroku – skazujący i uniewinniający – otwierają zwycięstwo dla linii rewolucji bez rewolucji w kategoriach politycznych. Natomiast w kategoriach moralnych – zwycięstwo już dawno osiągnęliśmy. Udowodniliśmy, co warta jest godność człowieka i poszanowanie własnych przekonań. Jesteśmy żywymi dowodami, że nie warto klękać, że można działać, zgodnie ze swymi przekonaniami, w każdym okresie, nawet w czasie najbardziej dramatycznym [...].

Mieczysław Rakowski zarzucił nam, że śni nam się wielka Polska. To prawda. Tak, jest prawdą, że walczymy z programem małej Polski. Śni nam się Polska wolna, niepodległa, sprawiedliwa – a więc wielka.

Sen o wielkiej Polsce... Był sen o szpadzie i sen o chlebie. My z tego snu, snu polskiego bandosa, co za swą ciężką pracę chleba i buta dla niego zabrakło... Sen polskiego rewolucjonisty, zdychającego gdzieś pod płotem, wdeptanego w błoto, bo ocalił honor Polski. Pisał J. Piłsudski: >>W wychodku, jakim jest nasze życie, żyć nie mogę, to ubliża. (...) To nie sentymentalizm, mazgajstwo, nie maszynka rewolucji społecznej, czy tam co, to zwyczajne człowieczeństwo (...). Nie rozpacz, nie poświęcenie mną kieruje, a chęć zwyciężenia i przygotowania zwycięstwa.<<

reklama

Tak, przyznaję się. Śni mi się Wielka Polska. Jeżeli prawo więcej nie przewiduje, to proszę o 10 lat więzienia.

Wyrok brzmiał: 7 lat dla Moczulskiego, po 5 dla Szeremietiewa i Stańskiego, 2 lata (w zawiasach) dla ciężko chorego Jandziszaka.

Jasna Góra, sierpień 1984. Od lewej: Leszek Moczulski, Maria Moczulska, Janina (matka Leszka Moczulskiego). Fot. - nn.
***

Poszliśmy do Noworola: Moczulscy, Bocian i ja. W tym czasie (lato 1984 roku) byłem studentem III roku prawa, pragnącym wykorzystać okazję do rozmowy z tak niecodziennym gościem. Przy kawie i ciastku rozmawialiśmy ze dwie godziny. Majka była wyraźnie zniecierpliwiona, ale Leszek – po czterech latach w więzieniu – chciał chyba z kimś pogadać. Miałem szczęście, że wypadło na mnie. Temat był oczywisty a pytania nasuwały się same. Czy rzeczywiście niepodległość Polski jest realna? Czy Związek Radziecki (wtedy mało kto mówił „Sowiecki”) pozwoli na to? Znany opozycjonista cierpliwie przedstawiał nieznanemu mu wcześniej studentowi swoje poglądy na ten temat. Znałem je już w zarysie z lektury „Rewolucji bez rewolucji”, napisanej jeszcze w 1979 roku, ale przecież – jak większość ludzi w Polsce, nie dowierzałem.

„Eksplozja społeczna nie musi sprowokować zbrojnej interwencji radzieckiej” – pisał Moczulski w 1979 roku, polemizując z poglądami Jacka Kuronia na ten temat.

Marzenie o orientacji prorosyjskiej, która zdobędzie zaufanie Wielkiego Sąsiada, jeśli tylko Rosjanie zechcą zrozumieć, że Polacy sami będą wierni Jego Imperatorstwu i nie potrzeba żadnych pośredników w postaci komunistycznych funkcjonariuszy wyznaczonych przez Moskwę (>>omijając sługę dostać się do pana<< – Kisiel) – to mit, który odradza się uporczywie przynajmniej od czasów Targowicy. Podnoszą go coraz to nowe generacje, niepomne, że wszystkimi ich poprzednikami Rosja absolutnie wzgardziła, co najwyżej wykorzystawszy dla jakichś tam celów taktycznych [...].

Rzecznicy orientacji prorosyjskiej tworzą ją nie z miłości do Rosji, ale ze względu na tzw. realizm polityczny. Wszystko odbywa się w otoczce wyłącznie naukowego słownictwa. Istnieje nawet w Polsce termin, który ma wszystko wytłumaczyć. Jest to słowo „geopolityka”. Oznaczać ma ona, że położenie geograficzne Polski determinuje możliwości jej polityki.

reklama

Teoretycznie, powyższa teza jest logiczna. Nadaje się jej jednak znaczenie, w którym logiki nie ma za grosz. Polska jako państwo istnieje od lat tysiąca, a geografia tej części Europy przez ten czas zmieniła się w niewielkim stopniu: nikt nie przesunął Karpat, nie odwrócił biegu rzek, ani nie osuszył Bałtyku. W tym samym czasie możliwości polityczne Polski objawiały się w pełnej gamie: od ich całkowitego braku (po rozbiorach) do poziomu szczytowego, gdy Rzeczpospolita była dominującym w tej strefie mocarstwem. Geopolityka nie przeszkodziła Żółkiewskiemu wkroczyć na Kreml.

Zmieniały się nie warunki geograficzne, ale polityczne.

Marzenia o geopolityce, która rzekomo zdeterminowała los Polski, sprowadzanie jej w dodatku do jednego tylko układu geopolitycznego – jest niczym innym, jak rezygnacją z polityki.

Irracjonalnie pojmowana geopolityka oraz orientacja prorosyjska uzupełniane są teorią, jakoby niepodległość Polsce dać mogły tylko wielkie mocarstwa, a co najmniej wielkie wydarzenia międzynarodowe w toku których możni tego świata rozprawią się naszymi gnębicielami. Sami Polacy – wynika z tego niezbicie – wybić się na niepodległość nie są zdolni.

Ta antyniepodległościowa triada uzasadnić ma tezę, że obecnie odzyskanie niepodległości jest całkowicie nierealne, a jakiekolwiek działania w tym kierunku są pozbawione sensu, nawet szkodliwe – gdyż odciągają część sił i uwagi społecznej od innych celów, ważniejszych.

Słuchałem tych wywodów w 1984 roku przy kawiarnianym stoliku na krakowskim Rynku i zastanawiałem się, jak bardzo niesprawiedliwa była powszechna wówczas opinia o Moczulskim – marzycielu i romantyku, oderwanym od realiów. To był romantyzm celów, ale analiza była chłodna i oparta na rzetelnych przesłankach. Tego chłodnego, intelektualnego podejścia do polityki tak bardzo nam dzisiaj brakuje! Brakuje nam także tej wiary we własne siły, przekonania, że sami, swoja aktywnością, możemy poprawić nasze położenie. Trzeba jednak trafnie zdiagnozować istniejącą rzeczywistość i działać w zgodzie z logiką procesu historycznego.

***

Intelektualne podejście Moczulskiego do polityki jest dzisiaj jeszcze bardziej widoczne. Gdy znalazł się na marginesie politycznego życia, zajął się geopolityką już nie od strony praktycznej, ale teoretycznej. Wydana po raz pierwszy w 1999 roku jego praca doktorska „Geopolityka. Potęga w czasie i przestrzeni”, oparta na bogatej literaturze zagranicznej (odwołania do ponad 600 cytowanych pozycji) uważana jest za pionierskie dzieło w języku polskim. Autora uznano za twórcę polskiej geopolityki jako dyscypliny akademickiej.

reklama

Najbardziej znaną książką Leszka Moczulskiego wydaną w oficjalnym obiegu pozostaje jednak cały czas „Wojna polska”. Opublikowana została po raz pierwszy w 1972 roku (w rok po świetnej, choć dziś zapomnianej pozycji pt. „Dylematy. Wstęp do historii Europy Zachodniej 1945–1970”) i szybko wycofana z księgarń (jak głosiła wieść – pod naciskiem sowieckiej ambasady). Ta monografia kampanii wrześniowej i poprzedzającej ją dyplomatycznej gry była prawdziwym wyzwaniem intelektualnym, rzuconym nie tylko komunistycznej propagandzie, ale całej ówczesnej peerelowskiej historiografii. Moczulski obszernie tłumaczył zasady polityki zagranicznej realizowanej przez Józefa Becka oraz założenia polskiego planu obrony. Dowodził, że do 17 września 1939 roku losy „wojny polskiej” nie były rozstrzygnięte. Książka zrobiła w epoce Gierka wielkie wrażenie, zwłaszcza, że autor znał osobiście znakomitą większość przedwojennych oficerów, żyjących wówczas w PRL i prezentował – jak można się domyślać – punkt widzenia środowiska piłsudczykowskiego na omawiane w niej kwestie. Byli to m.in.: generałowie Roman Abraham (+1976) i Mieczysław Boruta-Spiechowicz (+1985), pułkownicy: Wincenty Kwieciński (+1984), Ludwik Muzyczka (+1977), Antoni Sikorski (+1987), Józef Szostak (+1984), Kazimierz Pluta-Czachowski (+1979), mjr Zbigniew Makusz-Woronicz (+1981), dr Józef Rybicki (+1986)...

Pogrzeb płk. Wincentego Kwiecińskiego w 1984. Fot. - nn.

Poczet monumentalnych dzieł Moczulskiego uzupełnia jego praca habilitacyjna pt. „Narodziny Międzymorza” z 2008 roku (w chwili jej wydania autor miał 78 lat) oraz „Przerwane powstanie polskie 1914” z 2010 roku. Ta ostatnia pozycja jest poświęcona akcji pierwszej Kompanii Kadrowej w sierpnia 1914 roku, pokazanej z dwóch perspektyw: młodych ludzi, którzy pod kierunkiem Józefa Piłsudskiego ruszyli w bój z największym zaborcą, oraz z perspektywy światowych mocarstw i ich planów u progu Wielkiej Wojny.

Książka napisana jest fragmentami iście sienkiewiczowskim językiem, a przy tym wyraźnie słychać w niej echa własnych doświadczeń i przemyśleń autora. W tym sensie jest to książka równie osobista, jak wydana w 2001 roku „Lustracja”, tyle, że ubrana w kostium historyczny sprzed stu lat.

Piłsudski wierzył, że taki układ geopolityczny i taka sytuacja Polski dochodzą do swego kresu. Mówił o tym wszystkim, którzy tylko chcieli słuchać. Ale od słowa ważniejsze stawało się poszukiwanie siły. Mogły ją dać jedynie najmłodsze wchodzące w życie pokolenia.
Piłsudski odrzucał politykę orientacji czy finlandyzacji, gdyż rozumiał doskonale, że prowadzić ona może jedynie do wykorzystywania Polaków w obcym interesie. Nie odrzucał natomiast współpracy z którymkolwiek z zaborców, ale na warunkach służących sprawie polskiej. Im bardziej brakowało mu siły, tym energiczniej prowadził skomplikowane gry.
reklama
W Polsce, a jeszcze bardziej na emigracji, nie brakowało politycznego narcyzmu – uznania, że jakikolwiek kontakt z zaborcami, nie tylko funkcjonariuszami wrażej władzy, lecz wszystkimi członkami najezdniczego narodu, przynosi skazę na sumieniu prawdziwego patrioty, dowodzi nieczystych intencji, pachnie gotowością do zdrady narodowej. Rzeczywiście, wiele takich kontaktów mogło być odrażających, a co najmniej nieprzyjemnych, dalekich od osobistego komfortu. >>A co, paniczyki, rączek dla Polski nie chcecie sobie zabrudzić?<< – mawiał Piłsudski, gdy niechętnie przyjmowano jakieś niewdzięczne zadania. Obowiązywały żelazne reguły, których nie wolno przekroczyć – uważał, ale poza nimi skala tolerancji w doborze środków i metod działania była ogromna.
Moment dziejowy może działać jak moralny imperatyw kategoryczny. Wyzwala poczucie obowiązku [...]. W takiej chwili przyzwoity człowiek nie ma prawa pozostawać na uboczu. Czy jednak podobna motywacja musi być następstwem ekstremalnych, dramatycznych okoliczności, a w zwyczajnych warunkach przemożnym motorem mogą stawać się jedynie osobiste potrzeby, wymierne profity, chęć kariery, niezdolność do poważniejszego zajęcia się czymkolwiek konkretnym? Takie przypuszczenie przecież nam uwłacza.
Po spotkaniu w Krakowie w 1987. Fot. nn.
***

Ale przecież najbardziej znanym „cytatem z Moczulskiego” nie są słowa przez niego napisane, ale wypowiedziane. To fragment jego wystąpienia w Sejmie, 1 lutego 1992 roku.

Byłem wtedy posłem. Siedziałem w sejmowych ławach znużony długą dyskusją nad solidarnościowym projektem uchwały w sprawie uznania za nielegalne wprowadzenia stanu wojennego. Półtora miesiąca wcześniej wnieśliśmy do Marszałka Sejmu wniosek o pociągnięcie do odpowiedzialności konstytucyjnej i karnej Jaruzelskiego, Kiszczaka i innych członków Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Wywołało to oburzenie i ataki medialne. Obowiązywała doktryna „grubej kreski” i narodowego pojednania. W klubie KPN było nas 51, a więc dokładnie tylu, ilu wówczas wystarczało do zgłoszenia takiego wniosku (postępowanie umorzono kilka lat później). Było nas jednak za mało, aby przeforsować w Sejmie własny projekt ustawy. Dzień przed sejmową debatą na temat stanu wojennego, 31 stycznia 1992 roku, Sejm odrzucił w nocnym głosowaniu nasz projekt ustawy o Restytucji Niepodległości, przygotowanej przez Moczulskiego. Ustawa zakładała między innymi weryfikację komunistycznego prawa, osądzenie komunistycznych zbrodni (w tym celu miał powstać specjalny Trybunał Narodowy) oraz przeprowadzenie lustracji (także pod kątem współpracy z „wojskówką”). Niestety, okrągłostołowa koalicja (od SLD i PSL, poprzez UD aż po ZChN i PC) odrzuciła ten projekt już w pierwszym czytaniu. Sejmowej debacie o stanie wojennym przysłuchiwaliśmy się więc w niewesołych nastrojach. W tych warunkach emocjonalne wystąpienie Leszka Moczulskiego wywołało szok:

reklama
Nie przypuszczałem, że będę dzisiaj zabierał głos [...]. Kilkadziesiąt minut temu jednak, najzupełniej przypadkowo, będąc poza tą salą, słuchałem transmisji radiowej, szczęśliwie dzisiaj jest transmisja radiowa całych obrad, inaczej niż wczoraj. Otóż śledząc tę transmisję usłyszałem wypowiedź z tej mównicy – nie chcę identyfikować twarzy, bo w radio twarzy nie widać – w której posunięto się do oszczerstw, że tematem obecnej debaty, że żądaniem, które wysunęła „Solidarność”, są pieniądze dla kombatantów „Solidarności”, są pieniądze dla kombatantów strajków, które niszczyły ojczyznę. Przeciwko temu trzeba stanowczo zaprotestować! Nie chodzi o to, że komuś się należą odszkodowania, o czym zresztą za chwilę, chodzi o odpowiedzialność moralną i historyczną, chodzi o to, czy ręka podniesiona na własny naród ma zostać potępiona czy też pocałowana!

Słuchamy tutaj całego wielkiego uzasadnienia, dlaczego stan wojenny musiał nastąpić, całego wielkiego odwoływania się do historii, odwoływania się do konieczności dzisiejszego współdziałania, widzimy też tutaj, jak się leje krokodyle łzy nad emerytami, których renty mają być zagrożone, ponieważ rzekomo chce się odszkodowań dla ludzi, których jakoś tam porepresjonowano w stanie wojennym.

Po pierwsze, może te odszkodowania są naprawdę potrzebne, choć nikt o nie tutaj nie wnosi? Padło przed chwilą nazwisko Andrzeja Słowika i przypomniała mi się scena, już zapomniana, właściwie nie scena, przypomniał mi się ten głuchy odgłos, jak głowa Andrzeja Słowika biła o cement, gdy go ciągnęli korytarzem przed moją celą. Był już nieprzytomny, nawet nie krzyczał. I przypomniała mi się z tego samego więzienia scena, kiedy funkcjonariusz więzienny, jakiś pomocnik lekarza czy felczer, płakał. Przyszedł do mnie i płakał. Mówił: >>Ja już dłużej tego nie wytrzymam, to są męczarnie. Ja jestem człowiekiem i dłużej tego nie wytrzymam. Codziennie od miesięcy muszę uczestniczyć w odżywianiu siłą Andrzeja Słowika, podczas którego on się prawie że dusi, i to jest tortura, której ja, który mu to wbijam do gardła albo do nosa, już dłużej nie wytrzymam<<. Oprawca nie wytrzymywał. Czy Andrzej Słowik zażądał pieniędzy dla siebie? Czy Andrzej Słowik wziął pieniądze dla siebie? Jeżeli tutaj na tej sali podnosi się motyw pieniędzy, to może ten człowiek i wielu innych ludzi, którzy za to, że mordowali, biorą wysokie emerytury, dzisiaj na rzecz emerytów z tych swoich wielomilionowych emerytur dobrowolnie zrezygnują, ot tak do średniej krajowej, nic mniej! Ci, którzy byli przez całe lata właścicielami Polski Ludowej i którzy dzisiaj świetnie z tego nadal żyją, może zaczną rezygnować, zamiast wycierać gęby Andrzejem Słowikiem, który jeśli wziął pieniądze, to na inny cel, i żeby pokazać, że to jest taka rzeczywistość, w której oprawcy mają prawo do pieniędzy, a ofiary nie!

reklama

Przecież nie chodzi tutaj o emerytury, nie chodzi tutaj nawet o potępienie kogokolwiek. Wyrok wydała historia i nie musi go już wydawać, tak samo jak na Targowicę. Na wszystkich zdrajców wyroki wydaje historia, nie trzeba na to czekać. Mówicie państwo o teraźniejszości. Żeby wejść do tej teraźniejszości, to trzeba na to zasłużyć! Trzeba się rozliczyć! Ja to już kiedyś publicznie mówiłem panom posłom Kwaśniewskiemu i Cimoszewiczowi, a teraz mogę tylko powtórzyć w tej sali. Wielu ludzi w Polsce było w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i są na tej sali tacy, którzy już kilkadziesiąt lat temu, ćwierć wieku temu, woleli więzienie niż należeć do tej partii. Ci ludzie dawno pokazali, jakiego wyboru dokonali. Państwo sami zdecydowaliście, że jesteście kontynuatorami pewnego nurtu politycznego. Przecież nikt was nie zmuszał do uznania się za jego kontynuatorów. Każdy może być w Polsce kontynuatorem najbardziej radykalnej lewicy i przecież nikt nie ma do was pretensji o to, że chcecie nawiązywać do tradycji lewicy, tylko pretensja jest o to, że nie chcecie wytłumaczyć się z dziedzictwa zdrady narodowej.

I to nie jest tak, że my mamy pretensję, że wy jesteście z lewicy, my mamy pretensję, że wy jesteście z PZPR, to znaczy, rozszyfruję ten skrót: płatni zdrajcy, pachołki Rosji. I albo się panowie odetniecie od takiej przeszłości, albo nie dziwcie się, że nie będziemy wśród nas widzieli dla was miejsca.

Sejm, 1992. Na pierwszym planie: Leszek Moczulski, Jan Olszewski, Jarosław Kaczyński. Fot. nn.
***

Trzy lata wcześniej, w 1989 roku, KPN – choć nie wzięła udziału w rozmowach Okrągłego Stołu – wystawiła własnych kandydatów w wyborach kontraktowych. Leszek Moczulski wystartował z Krakowa, gdzie Konfederacja była najsilniejsza w kraju. Razem z Maciejem Gawlikowskim, tak jak wielu innych konfederatów, chodziliśmy po mieszkaniach, zbierając podpisy. W efekcie, już pierwszego dnia, gdy można było rejestrować kandydatów, gdy inni zaczynali dopiero zbierać, my mieliśmy już wymagane 5 tysięcy, z niewielką „górką”.

reklama

Bocian, Gawlikowski i ja poszliśmy w imieniu KPN zarejestrować naszego kandydata w komisji wyborczej w Rynku Podgórskim. Jej szefem był dzielnicowy sekretarz PZPR Janusz Aksamit. Właśnie kończył udzielać wywiadu dla Kroniki Krakowskiej. Gdy dziennikarze zaczęli zwijać kable zapytałem Aksamita:

– Co musimy zrobić, żeby zarejestrować kandydata?.

Ten uśmiechnął się i z wyższością powiedział:

– Musicie panowie zebrać 5 tysięcy podpisów i przynieść je do komisji razem ze zgodą kandydata na kandydowanie.

– To wystarczy?

– Tak, wystarczy.

– No to my mamy już te podpisy i zgodę. Czy możemy zarejestrować naszego kandydata?

W więzieniu, 1986. Fot. - nn.

Aksamit, wyraźnie zaskoczony, zaprosił nas do swojego stolika. Dziennikarze słyszeli naszą rozmowę i zapytali, czy mogą włączyć kamerę. Cieszyli się, że będą mieli film z historycznego wydarzenia – rejestracji pierwszego kandydata w pierwszych, częściowo wolnych wyborach w PRL od 1947 roku! „To będzie >>jedynka<< nie tylko w Kronice Krakowa ale także w Dzienniku Telewizyjnym” – mówili.

Aksamit zapytał:

– Jak brzmi nazwisko kandydata?

Wtedy Bocian tubalnym głosem powiedział:

– Naszym kandydatem jest przewodniczący Konfederacji Polski Niepodległej Leszek Moczulski!

Aksamit zbladł. Światła zgasły, kamery wyłączono... Dziennikarze Telewizji Kraków czym prędzej zwinęli sprzęt i poszli. Wiedzieli, że nie mają żadnych szans, aby taki materiał poszedł w telewizji, bo u schyłku PRL Leszek Moczulski był najbardziej znienawidzonym, śmiertelnym wrogiem tego systemu.

Od założenia KPN 1 września 1979 roku do końca PRL częściej był w więzieniu niż na wolności. Gdy go na jakiś czas wypuszczono, to sowiecki gensek osobiście domagał się od kierownictwa PZPR, aby Moczulski „dostał to, na co zasłużył”.

Pamiętam, jak wyglądał w 1986 roku, gdy wyszedł po kolejnej odsiadce – był skrajnie wycieńczony. Komunistyczne władze też myślały, że wtedy może umrzeć i – pod naciskiem międzynarodowym – pozwoliły mu na wyjazd zagranicę na leczenie. Pół roku był na Zachodzie, spotkał się m.in. z wiceprezydentem USA Georgem Bushem. Wrócił jednak tuż przed III pielgrzymką Jana Pawła II i wznowił jawną działalność KPN.

Spotkanie z wiceprezydentem Georgem Bushem 27 kwietnia 1987. Fot. - służba prasowa Białego Domu.

A zaledwie miesiąc przed jego powrotem, w Krakowie, banda przebranych po cywilnemu esbeków i zomowców brutalnie pobiła uczestników pokojowej demonstracji, która 3 maja 1987 roku schodziła z Wawelu. Ciężko oberwali wtedy idący w pierwszym szeregu konfederaci, m.in. Bocian i Gawlikowski... Czerwona władza potrafiła być brutalna i nie przebierała w środkach. Ale nikt wtedy nie spodziewał się, że podobnie jak to było w czasach stalinowskich, ta władza będzie zdolna do działań mających na celu zniszczenie swego śmiertelnego wroga na płaszczyźnie moralnej i politycznej. Nikt nie przypuszczał też, że komuniści znajdą sojuszników w tym dziele – pożytecznych idiotów z kręgów dawnej opozycji...

reklama
***

Kilka dni temu (maj 2015 roku) siedziałem na korytarzu warszawskiego sądu, czekając na rozpoczęcie rozprawy w trzecim już procesie autolustracynym Leszka Moczulskiego (szczegółowa relacja z tego procesu znajduje się na portalu konfederat.pl). Przyszedł jakiś dziennikarz prawicowej gazety. Ucieszyłem się. „Wreszcie media zainteresowały się tym procesem!” – pomyślałem. „Przecież jest to najdłuższy i jeden z najważniejszych procesów w krótkiej historii polskiej lustracji sądowej”.

Moje nadzieje były płonne. Facet przyszedł zapytać Moczulskiego o komentarz do wyniku wyborów prezydenckich. Chodzi o to, że Moczulski na kilka dni przed drugą turą, gdy było już jasne, że Bronisław Komorowski prawdopodobnie te wybory przegra, odpowiadając na pytanie innego dziennikarza (z „Gazety Wyborczej”) pochwalił i poparł urzędującą głowę państwa. Równocześnie skrytykował Andrzeja Dudę, zarzucając mu brak samodzielności politycznej i niedoświadczenie. Po co to zrobił? Nie wiadomo. Pewnie tak uważał. Z pewnością jednak nie był to wynik żadnego wyrachowania. Wręcz przeciwnie!

Nazajutrz na prawicowych portalach ukazał się złośliwy tekst, którego sens sprowadzał się do wyrwanego z kontekstu zdania Moczulskiego, które brzmi jak żart lub intelektualna prowokacja: „Bronisław Komorowski był reprezentantem ruchu odnowy środowiska politycznego”. Nie ma żadnego rozwinięcia czy uzasadnienia tej ekscentrycznej tezy. Jest za to przypomnienie, że IPN oskarża Moczulskiego, iż ten był tajnym współpracownikiem SB. Pod tekstem w Internecie ocean hejtu – anonimowi zwolennicy nowo wybranego Prezydenta RP wylewają wiadra pomyj na głowę „agenta”... Scenariusz dobrze nam znany, przećwiczony wielokrotnie po 1992 roku.

***

7 czerwca 2015 roku Leszek Moczulski kończy 85 lat. Pięć lat temu, na jubileuszu swoich 80 urodzin, cztery tygodnie po Katastrofie Smoleńskiej i trzy – przed I turą przyspieszonych wyborów prezydenckich, przestrzegał, a te przestrogi są – niestety – wciąż aktualne.

reklama
Niedostatki, a także nierównomierność uzyskiwanych rezultatów i brak rzetelnego, merytorycznego wyjaśniania prowadzonej polityki spowodowały, że spora część społeczeństwa jest niezadowolona, zawiedziona, a nawet czuje się pokrzywdzona. To niewątpliwie mniejszość, ale liczna i ważna. Skupia nie tylko tych, którzy uważają, że zrobione za mało albo źle, lecz również przekonanych, że Polskę stać na więcej i lepiej. Nie wolno tej mniejszości, przecież tak licznej, lekceważyć, ani zbywać uwagami, że w swoim malkontenctwie nie dostrzegają tego, co udało się dokonać. Trzeba docenić, że niezadowoleni, bardziej niż zadowoleni, tworzą twórczy potencjał, który – należycie wykorzystany, może dokonać rzeczy wielkich [...].

Jeśli głównego wroga znajduje się we własnym, niepodległym i demokratycznym kraju; jeśli za cel naczelny uznaje się jego doszczętne zniszczenie; jeśli porusza się wszelkie, dobre i złe emocje oraz buduje nienawiść do tego, co jest częścią narodu i wspólnej ojczyzny – możliwe są tylko dwa rozwiązania. Albo należy zaprowadzić totalitarną dyktaturę – bo tylko ona umożliwia całkowitą likwidację przeciwników politycznych. Albo, co łatwiejsze, wezwać na pomoc kogoś z zewnątrz – takiego, który uczyni to we własnym interesie (bo inny nie będzie chciał się angażować).

Polskie spory wewnętrzne nie doszły jeszcze tak daleko – ale nadmiernie daleko. Nienawiści, złe emocje polityczne zaczynają rozrywać przyjaźnie, dzielić bliskich, często tak samo myślących, uznających te same wartości ludzi.

Jubileusz 80. urodzin Leszka Moczulskiego. Fot. - Zbigniew Adamczyk.

Na koniec apelował o to, co było zawsze cechą jego działalności publicznej. Apelował o wysiłek intelektualny, który musi być podstawą wszelkiej działalności politycznej:

Przez dwadzieścia lat istnienia Trzeciej Rzeczypospolitej nie sformułowano, na czym polega nasz interes narodowy – łączący wszystkich, swoista busola, wyznaczająca generalny kierunek wspólnej aktywności. Wprawdzie potrzeba taka została podniesiona już w toku kampanii poprzedzającej pierwsze wybory prezydenckie w 1990 roku, ale do dzisiaj nie spotkała się z odzewem. Do wyobraźni niektórych w ogóle nie trafiła, innych – uwięzionych w ideologicznych formułkach, raził sam przymiotnik narodowy – rozumiany jako etniczny. Dla większości sprawa wydaje się bezprzedmiotowa: interesu narodowego nie trzeba formułować, bo jest zrozumiały sam przez siebie. Polska ma być niepodległa, solidarna, demokratyczna, samorządna, obywatelska, tolerancyjna, przestrzegająca zasad moralnych i reguł gospodarki rynkowej – i tak dalej.

Rzeczywistość nie składa się jednak ze sloganów, tylko z bardzo konkretnych, precyzyjnych rozwiązań – bardzo mocno osadzonych we właściwym im czasie. Czy podporządkowanie się decyzji międzynarodowego gremium o ograniczeniu emitowania tlenku węgla, czy o obowiązkowemu szczepieniu na ospę, albo o zasadach konkurencji w gospodarce jest naruszeniem naszej suwerenności? A jeśli nie – to co? Mówiąc o niepodległości, konieczne jest określenie, gdzie współcześnie znajduje się nasze non possumus – granica, której nie wolno przekroczyć.

Fotografie ilustrujące tekst udostępnione zostały przez autora.

Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.

Redakcja: Tomasz Leszkowicz

reklama
Komentarze
o autorze
Mirosław Lewandowski
Ur. w 1961 r., absolwent UJ, prawnik, autor publikacji popularno-naukowych dot. historii PRL lat 80., m.in. wspólnie z Maciejem Gawlikowskim „Gaz na ulicach. KPN w Krakowie. Stan wojenny 1981-1982” (Kraków 2011) oraz „No future! Historia krkowskiej FMW” (Kraków 2014).

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone