Modlitwą w komunistów - życie religijne w sowieckim Kazachstanie
Spotkania modlitewne, które były urzędowo zakazane, stanowiły bardzo ważny element działalności Kościoła w Kazachstanie. Były one okazją do przekazywania wiary, ale też utrwalania jej wśród osób wierzących. Spotkania te miały charakter zarówno „prywatny”, jak również bardziej zorganizowany – czy to w domach prywatnych, czy też w legalnych kościołach.
Przejawy życia religijnego ludności znajdującej się na zsyłce w Kazachstanie, zależały od aktywności religijnej w jakiej znaleźli się na zesłaniu. Inaczej wyglądało życie wiarą polskich zesłańców roku 1936, inną specyfikę przejawiali deportowani lat 40. XX w., chociaż ich początki na zesłaniu były podobne. Czasy Stalina i Chruszczowa przyniosły wzmożone prześladowania Kościoła i wiary jako takiej. Natomiast lata 70–90 XX stulecia charakteryzowały się pewną „odwilżą”.
Zgromadzenia modlitewne
Zesłańcy roku 1936 r., którzy znaleźli się w Kazachstanie, nie tylko zostali przymusowo wyrwani ze swojej ojcowizny, lecz także w nowym miejscu zostali poddani ostremu rygorowi i otrzymali status ludności „na specjalnym osiedleniu” – „specposieleńców”. Wiązało się to z ograniczeniem swobód osobistych, takich jak przemieszczanie się z miejscowości do miejscowości, zakaz korespondencji, a także comiesięczne meldowanie się w komendanturze. W konsekwencji życie religijne mogło ograniczać się i faktycznie ograniczało się do modlitwy osobistej czy też w gronie najbliższej rodziny. Nie mogło być mowy o żadnym publicznym wyrażaniu kultu religijnego. Podstawą pielęgnowania wiary stała się modlitwa osobista oraz odmawianie różańca.
Czytając wspomnienia osób deportowanych w latach 40. z terenów Polski zajętych przez ZSRS we wrześniu 1939 r., możemy prześledzić ich drogę wiary wiodącą przez czas próby wartości, które wynieśli ze swoich domów rodzinnych i którymi żyli. Pierwszym momentem stawała się chwila aresztowania i załadowania do wagonów.
Dla wielu był to nie tylko moment przerażenia i rozpaczy, lecz także wyznania wiary i zaufania Bogu w tym, co się przed nimi rozpoczynało.
Wybuchnęłyśmy płaczem i uklękłyśmy w nocnych koszulach przed dużym pięknym obrazem (olej na płótnie) Chrystusa ukrzyżowanego, wołając: „Jezu ratuj nas!”
W innej relacji możemy odnaleźć postawę wiary, która z jednej strony staje się świadectwem przynależności do Boga, a z drugiej jest zgodą na przyjęcie tego, co może spotkać deportowanych.
Przed wyjściem z domu, który przyszło nam opuścić nie wiadomo czy nie na zawsze, odmówiliśmy modlitwę przed obrazem świętym. Podczas naszej modlitwy żołnierz sowiecki uśmiechał się drwiąco, a babcia na koniec powiedziała im, „a tiepier chot za morie” (a teraz choć za morze).
Kolejny moment, który charakteryzował duchową postawę zesłańców, to znalezienie się już w wagonie wśród znanych i nieznanych sobie osób, połączonych jednym losem, jakim była deportacja w nieznane. Chwila ta stała się sposobnością, aby to, co było przed nimi, powierzyć Bożej opiece. Przez swoje gesty, wznosząc ręce ku modlitwie czy też klękając, ludzie znajdujący się w wagonach bydlęcych przyzywali Bożej opieki i pomocy w swoich modlitwach zanoszonych ku Bogu.
Zapadła kolejna noc – noc modlitwy i śpiewów pieśni kościelnych. Najbardziej rozrywała serce wielkopostna pieśń „Ludu, mój ludu, cóżem ci uczynił”. Ludzie pokrzepiali się modlitwą i żyli w nadziei powrotu do swych bliskich i swego dobytku.
W innej relacji opisującej tamte chwile możemy przeczytać:
W tej właśnie chwili ktoś przerwał panującą w wagonie ciszę: „Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko”... I zawtórowało mu kilkadziesiąt głosów, z ufnością oddając swoje losy Bogu i Jego Matce – ... „Synowi Swojemu nas polecaj, Swojemu Synowi nas oddawaj. Amen”.
Reakcje ludzi znajdujących się w wagonach przeplatały w sobie panikę i modlitwę:
Wkrótce wagon przepełniony był po brzegi. Zaczęła się histeria i panika. Niektórzy ludzie płakali, inni krzyczeli, inni jeszcze modlili się.
Modlitwa stawała się tym, co łączyło ludzi skazanych na ten sam los. Wypowiadane wspólnie słowa modlitw „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Maryjo”, „Pod Twoją obronę”, odprawiana wspólnie Droga Krzyżowa, splatały życiorysy osób, które zostały poddane wspólnej niedoli. Gdy ktoś rozpoczynał na głos modlitwę, przyłączała się do niego reszta osób znajdujących się w wagonie i jeden głos unosił się ku niebu.
Tekst jest fragmentem książki ks. Błażeja Michalewskiego pt. „Polscy zesłańcy w obronie wiary. Kościół katolicki w sowieckim Kazachstanie w latach 1936-1990”:
Po przybyciu na miejsce zesłania rozpoczynał się nowy etap w życiu tysięcy ludzi skazanych na nieludzkie warunki. Znowu wiara i przyznanie się do niej było pierwszym krokiem w nowej rzeczywistości bytowania.
Nad pryczą został natychmiast umieszczony obraz święty i krzyż przywieziony z Polski. Każdego dnia przed spaniem klękaliśmy wokół naszej pryczy, by wspólnie odmawiać modlitwę wieczorną, kończąc słowami: „Chroń mnie, dobry Boże, gdy się spać położę, daj mi powstać zdrowo, chwalić Cię na nowo”.
Tej pierwszej nocy na nieludzkiej ziemi, wśród miejsc, gdzie zostali ulokowani zesłańcy, ze wszystkich stron można było usłyszeć płynące modlitwy oraz rozlegał się śpiew pieśni religijnych. Tak ofiarowując się Bożej Opatrzności, nowi mieszkańcy stepów Kazachstanu rozpoczynali nowy etap swojego życia.
Codzienna modlitwa stała się podstawową praktyką religijną, którą można było pielęgnować w warunkach zesłania bez narażenia na kary i szyderstwa. Zarówno dla zesłańców z lat 30. XX w., którym przyszło zostać w Kazachstanie na stałe, jak i dla zesłańców z lat 40. modlitwa była stałym elementem dnia, wyznaczała jego rytm i ugruntowywała więzy rodzinne. Była ona jednocześnie umocnieniem dla zesłańców i pozwalała przetrwać ten czas próby.
Do coraz bardziej matowiejącego od wilgoci obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej szły nasze wieczorne modlitwy. W psalm „Kto się w opiekę odda Panu swemu” wkładaliśmy wszystkie nasze żarliwe nadzieje i wiarę w odmianę losu.
Wspomina o tym o. Alojzy Kaszuba:
Wzruszająca jest wspólna modlitwa rano i wieczór, na którą gromadzi się i dalsza rodzina z głuchą babką i domownicą, dawną zakrystianką na czele. Co dzień musi być różaniec oraz inne zmieniające się stosownie do dnia modlitwy, co razem zajmuje około godziny.
Liczne wspomnienia ukazują modlitwę prywatną, odmawianą nie tylko w domu czy to rano, czy wieczorem, lecz także w ciągu dnia. Szczególnie w chwilach zagrożenia w modlitwie szukano ratunku i wsparcia, a także ocalenia życia.
Wtedy jedynym ratunkiem była modlitwa. (...) Jednak Opatrzność Boża czuwała i Zosia w tych nieludzkich warunkach powoli wracała do zdrowia.
W chwilach ciężkich doświadczeń, a nawet zagrożenia życia szukano pomocy w modlitwie oraz przez oddanie się opiece i wstawiennictwu Matki Bożej, a przez rachunek sumienia i żal za grzechy przygotowywano się, by być gotowym nawet na śmierć.
Czytając wspomnienia zesłańców, można zaobserwować i takie momenty, w których rozpacz przeplata się z modlitwą. Kiedy babcia wraz z dziećmi w modlitwie błaga Boga o ratunek, w tym samym czasie matka w desperacji, w rozpaczy i z płaczem przeklina Stalina. Obraz ten ukazuje, w jakim wewnętrznym rozdarciu i wystawieniu na próbę wiary znajdowali się zesłańcy.
Najczęściej odmawianą modlitwą, o której wielokrotnie mówią wspomnienia, jest modlitwa różańcowa. A sam różaniec stawał się świadectwem wiary i zaufania w Bożą opiekę. Dzieci, patrząc na swoją matkę, zapamiętały, że przesuwała ona paciorki różańca, a z samym różańcem nigdy się nie rozstawała. Ten przykład zaufania matki Matce Bożej stawał się umocnieniem nie tylko dla niej samej, ale także dla dzieci, które były świadkami jej modlitwy. Dlatego też w jednej z relacji możemy przeczytać:
Po drodze stale odmawiałam różaniec, nie wypuszczając go z ręki. (...) Ale moją mocą była Matka Boża. Do niej tuliłam się, odmawiając nieustannie różaniec.
Pieśni religijne były następnym charakterystycznym elementem wyrażania wiary przez zesłańców. Ta forma modlitwy przyczyniała się nie tylko do umacniania swojej wiary przez zesłańców, lecz także dawania świadectwa o niej wobec innych osób. Śpiewanie pieśni religijnych było też swoistą formą pielęgnowania języka ojczystego.
Babcia mówiła, że zupełnie się zruszczymy, dlatego intonowała zaraz pieśń religijną, np.: „Chwalcie łąki umajone”, „Serdeczna Matko”, a jak szłyśmy rano do lasu, to musiałyśmy całe „Godzinki” odśpiewać.
Pieśni religijne i święta stawały się elementem jednoczącym i podnoszącym na duchu zesłańców. Czas świąt kościelnych stawał się okazją, aby nie tylko spotkać się w gronie najbliższych, lecz również, by przez pieśni religijne uwielbiać Boga, a śpiewając pieśni patriotyczne, utwierdzać swoje przywiązanie do opuszczonej Ojczyzny.
Wśród deportowanych można zauważyć szczególny kult Matki Bożej. Nie tylko zabierano z domów obrazy przedstawiające Bogurodzicę czy odmawiano różaniec, ale odprawiano także inne nabożeństwa maryjne. Były one odprawiane bez kapłana, często z narażeniem na represje ze strony władz, ale to one przyczyniały się do umacniania wiary ludzi, motywowały do budowy ołtarzyka, do wspólnej modlitwy mimo zakazów.
Święta maryjne stawały się dla zesłańców wspomnieniem dalekiej ojczyzny oraz tym szczególnym momentem wspólnej modlitwy i poczucia jedności w wierze.
Przyszedł pamiętny dzień dla Polaków, 15 sierpnia. W wigilię tego święta, wieczorem postanowiliśmy uczcić Matkę Bożą Wniebowziętą. Śpiewaliśmy całym sercem pieśni ku Jej czci.
W dużym baraku stał ołtarz, przystrojony polnymi kwiatami. Wieczorem odprawiano nabożeństwo majowe i w kazachstańskim stepie zaczęły roznosić się pieśni do Matki Bożej.
Sama „Litania loretańska” recytowana z pamięci była sposobnością, by oddać cześć Matce Zbawiciela. Była ona również modlitwą, która zapadała w pamięć i serca nawróconym na katolicyzm oraz stawała się dla nich formą oddania czci Matce Bożej.
Tekst jest fragmentem książki ks. Błażeja Michalewskiego pt. „Polscy zesłańcy w obronie wiary. Kościół katolicki w sowieckim Kazachstanie w latach 1936-1990”:
Niedziela. Dla każdego wierzącego człowieka szczególnym dniem jest niedziela, dzień poświęcony Bogu i najbliższym poprzez wspólne spotkanie modlitewne. Jednak na zesłaniu niedziela była często zwykłym dniem pracy. Zdarzało się, iż właśnie na niedzielę władze wyszukiwały szczególne prace dla zesłańców, by tym bardziej odebrać jej sakralny charakter. Mimo dużego zagrożenia zdarzały się bunty przeciwko pracy w niedziele. Niekiedy bywały uwieńczone sukcesem i niedziela stawała się dniem wolnym od pracy.
Święta Bożego Narodzenia wprowadzały wśród wierzących niezwykły nastrój i tęsknotę za domem rodzinnym. Na zesłaniu odczucia te jeszcze bardziej się potęgowały poprzez wspomnienia minionych świąt w domu rodzinnym, pośród swoich, gdzie niczego nie brakowało. Zesłanie, choć zubożyło stronę materialną świąt, to jednak spotęgowało wymiar duchowy i wspólnotowy w przeżywaniu Bożego Narodzenia. Nie tylko tęsknota za ojczyzną, ale szukanie choćby namiastki dawnej atmosfery sprawiało, iż mimo trudności starano się organizować skromną wigilię.
Nadchodzące Święta Bożego Narodzenia przywołują falę wspomnień. Tym razem jednak nie odczuwaliśmy zwykłego nastroju radości, towarzyszącego tym uroczystym dniom. Pierwsza wigilia na obczyźnie, tysiące kilometrów od rodzinnej ziemi, w strasznym, niegościnnym kraju, przepojona była nieopisanym smutkiem. Matka przygotowała stół wigilijny – położyła na sąsieku walizkę i nakryła ją białym prześcieradłem jak obrusem. Nie było opłatka, więc połamaliśmy się czarnym, przydziałowym chlebem. Czarny chleb był też jedynym daniem wigilijnym.
Pielęgnowanie tradycji świątecznej stawało się także świadectwem wiary:
Wszyscy śpiewamy kolędy – aż nagle stukanie do drzwi. Stoją w drzwiach okutane w chustki rosyjskie kobiety. Przyszły zobaczyć nasze Boże Narodzenie, prawdziwy święty obrazek jawnie powieszony na choince, krzyżyk ułożony z kawałków drzewa. Płaczą!
(Kołchoźnicy) – Oni także czasami – w wielkiej tajemnicy – prosili Polaków, żeby ich nauczyli modlić się. W tym celu przychodzili do naszej izbuszki, tym odważniej, że mieszkaliśmy w niej sami.
Święta jednoczyły wierzących i pomagały w pielęgnowaniu tradycji z nimi związanych. I tak na przykład zebrani podczas Świąt Bożego Narodzenia wspólnie modlili się za tych, którzy pozostali w Ojczyźnie, modlitwę zanosili również za siebie nawzajem, po czym łamali się zwykłym chlebem i składali sobie życzenia. Chwile tej wspólnej modlitwy i pielęgnowania tradycji stawały się dla nich umocnieniem w znoszeniu tych trudnych lat deportacji i zesłania.
Z biegiem czasu i pewnej normalizacji życia na zesłaniu również Święta Bożego Narodzenia nabierają bogatszej oprawy oraz jeszcze bardziej zbliżają wierzących.
W dniu Wigilii Bożego Narodzenia odwiedziło nas wielu Polaków. (...) Wszyscy życzyli, żeby następne święta spędzić w Ojczyźnie. (...) Na wieczerzę wigilijną pani Helena, sposobem Wandy Ustrzyckiej, zrobiła z białej mąki naleśnik, który zastąpił opłatek. Tradycyjne potrawy przygotowano z ryżu, maku i kapusty. Po wieczerzy wigilijnej pierwszy raz kazachstańska noc usłyszała „Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi!”. Rozbrzmiewały też inne kolędy.
Według sowieckiego prawodawstwa, niedziela podobnie jak Boże Narodzenie czy też Wielkanoc były zwykłymi dniami roboczymi. Mimo to starano się nadawać im, choćby w ograniczonym zakresie, wyjątkowy, świąteczny klimat, także przez wspólne gromadzenie się w domach na modlitwie.
Wspólna modlitwa oraz pielęgnowanie świąt, umacniało poszczególnych wierzących, uświadamiając im, że są wspólnotą i również w kwestii wiary mogą i mają się nawzajem wspierać.
Domy prywatne – tajne miejsca wspólnej modlitwy
W pierwszych latach zesłania, poczynając od roku 1936, oprócz braku kapłanów, tym, co również w sposób szczególny doskwierało deportowanym, był brak miejsc wspólnej modlitwy – świętego azylu, kościoła.
Zanim zaistniała możliwość organizowania legalnych domów modlitwy oraz budowy kościołów i organizowania parafii, pierwotnym miejscem, które stało się źródłem przetrwania i przekazywania wiary, były domy rodzinne. Wydzielony kąt w miejscu, gdzie mieszkali zesłańcy, umieszczony obraz bądź figury świętych, zawieszony krzyż przekształcały dom w miejsce święte, nadając mu sakralny niemal charakter.
Zesłańcy roku 1936 i lat 40. XX w. gromadzili się na wspólnej modlitwie, a wówczas zwykły barak czy też mieszkanie zamieniały się w świątynię.
Lata 1941–1942 dla zesłanych Polaków były wyjątkowe. 22 VI 1941 r. Niemcy ku zaskoczeniu Rosjan zaatakowali Związek Sowiecki. Armia Czerwona ponosiła klęskę za klęską. Rosja potrzebowała pomocy aliantów – Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Sytuację tą wykorzystał Rząd Rzeczypospolitej Polskiej na Uchodźstwie. 30 VII 1941 r. została podpisana umowa między Polską i Rosją Sowiecką zwana układem Sikorski–Majski. W jej wyniku ustalono utworzenie Armii Polskiej w ZSRS, a obywatelom polskim, którzy byli pozbawieni wolności (zesłańcom, więźniom, łagiernikom) udzielono amnestii. Dotyczyło to zesłańców z 1940 i 1941 r. Zesłańcy polscy z lat 30. XX w. nie byli objęci amnestią, gdyż nie mieli obywatelstwa polskiego, a sowieckie. W wyniku amnestii również wielu uwięzionych księży odzyskało wolność. Zaczęli docierać z posługą kapłańską do polskich wiosek w Kazachstanie.
Ks. Lucjan Łuszczek opisał swe wrażenia z jednej z wizyt duszpasterskich:
Objazd mój mogę nazwać śmiało triumfem wiary i polskości. Z jakim szczęściem, wprost z entuzjazmem, przyjmowano wszędzie kapłana polskiego, tego opisać się nie da […]. Nabożeństwa urządzane dla Polaków ściągają również dziesiątki ruskich, którzy czuli się wprost uszczęśliwieni, że mogą po tylu latach spełnić swoje pragnienie, przystąpić do Sakramentów św., ochrzcić dzieci…, oczywiście odbywało się to w ogonku. Nawet ludzie zdawałoby się niewierzący, odnajdywali często w tych dniach swoją wiarę. Drzemie ta wiara w głębinach duszy rosyjskiej i czeka tylko na iskrę, na wyzwolenie.
Tekst jest fragmentem książki ks. Błażeja Michalewskiego pt. „Polscy zesłańcy w obronie wiary. Kościół katolicki w sowieckim Kazachstanie w latach 1936-1990”:
Ks. Tadeusz Fedorowicz był jednym z trzech księży, którzy pozostali w Kazachstanie po 1942 r., po wyjściu Armii Polskiej (Andersa) na Bliski Wschód. We wspomnieniach dotyczących jesieni 1943 r. czytamy o jego wizycie wśród Polaków w Semipałatyńsku.
Jest wrześniowa niedziela, gromadzimy się w chacie, którą udostępnili nam gospodarze – Tatarzy (jaka dziwna jest historia). W chacie tej ksiądz Tadeusz sprawuje Najświętszą Ofiarę. Wszyscy płaczemy ze wzruszenia.
Spotkania w domach bez udziału kapłana były jednak zasadniczą formą wspólnej modlitwy. Świadomość wspólnoty mieszkańców, spotykających się w sanktuarium swojego domu, zachęcała ich do modlitwy.
Brak kapłanów powodował, że sami wierni prowadzili modlitwy, narażając się jednocześnie na szykany i represje.
(...) Od 1936 do 1955 roku byliśmy tu bez księdza. Sami wtedy zbieraliśmy się po domach... Ten prosił do siebie, drugi poprosił do siebie... I modliliśmy się. W niedzielę, święta... Ale nas rozpędzali. Przychodzą komsomolcy, rozganiają, książki z rąk odbierają, biją, straszą. A ludzie wszystko jedno zbierali się, modlili. Czy modliliśmy się wtedy? A pewnie, że modliliśmy się. Po chatach zbieraliśmy się. Ale tak, żeby nikt nie widział. Okna zasłonięte, światełko ledwie palimy. A pod okno diabeł podejdzie, zobaczy, że na modlitwie trwamy, drzwi odmyka, do środka wpada, książki rwie, nas z chaty wyrzuca, czegoście się zebrali – wrzeszczy.
Czytając wspomnienia o ks. W. Bukowińskim, o. A. Kaszubie, czy o innych księżach pracujących w Kazachstanie, możemy zaobserwować, że ich posługa już po zakończeniu II wojny światowej oraz po repatriacji w latach 1945–1946 części deportowanej ludności polskiej, nadal odbywała się w domach prywatnych.
Domy katolickich mieszkańców Kazachstanu ciągle były miejscami świętymi. Tam spotykali się na wspólnej modlitwie mieszkańcy danej miejscowości, do tych domów przybywali kapłani, by sprawować sakramenty, jak również, by przekazywać prawdy wiary poprzez katechezę.
Wspólnie spotykaliśmy się z księdzem (Bukowińskim) na modlitwie w prywatnym domu u p. Bułajewskiej. Ksiądz uczył nasze dzieci religii, sprawował Msze św., udzielał sakramentów św. Było to wszystko czynione w ukryciu. Działo się to w latach sześćdziesiątych. (...) W naszym domu ta posługa była też w ukryciu sprawowana. Przeważnie w nocy przy zasłoniętych kocami oknach. Dzieci przychodziły na naukę religii, dorośli na Mszę św.
Próby tworzenia namiastek kościołów były kolejnym etapem w budowie wspólnot wiary, utrwalaniu jej i przekazywaniu oraz troski o swoją tożsamość religijną.
Polegało to na nabywaniu budynków mieszkalnych i adaptowaniu ich na potrzeby modlitwy. Odbywało się to wszystko bez zgody władz, co powodowało, że po odkryciu ich przez władze, były one natychmiast zamykane. Mimo to nie zniechęcało to ludzi wierzących do tworzenia kolejnego domu modlitwy. Taka forma syzyfowej pracy spowodowana była długością czasu, jaki zajmowało legalne zarejestrowanie parafi i wybudowanie kościoła oraz utrudnieniami ze strony władz.
Sposób zakładania takich nielegalnych kościołów podał ks. W. Bukowiński:
Jak to się odbywało? Bardzo prosto. Wierni składali ofiary, kupowano dom. Usuwano kilka wewnętrznych ścian i w ten sposób z kilku małych pokoików powstawał jeden wielki pokój lub – jak kto woli – mała sala. Wystawiono i urządzono ołtarz, po czym poświęcono kościółek i rozpoczynano w nim odprawianie nabożeństw, a wciąż dalej starano się lepiej zaopatrzyć i ozdobić swój rzeczywiście umiłowany kościółek.
Były to zwykłe chaty, najczęściej o wymiarach 12 na 5 metrów, o nisko umieszczonym suficie i nieotwierających się oknach. Co sprawiało, że przy okazji wspólnych modlitw panował tam tłok i zaduch, lecz nie zniechęcało to ludzi, by tam przychodzić i wspólnie się modlić. Wystrój takiego kościoła zależał od inwencji i możliwości konkretnej wspólnoty.
Ojciec A. Kaszuba tak opisał jedną z takich kaplic:
W głębi czystej izdebki biało przykryty ołtarz z tabernakulum osłonięty haftowanym konopeum. Lichtarz, kwiaty, niczego nie brak. Nawet lampka się pali, choć tabernakulum puste. (…)
Przy prawej ścianie znajduje się obstawiony mnóstwem obrazów ołtarzyk ze skromnym tabernakulum pośrodku. Jest to właściwie zwykła paczka przykryta jedwabną zasłoną.
Nielegalne kościoły istniały w Karagandzie, w Zielonym Gaju, gdzie pracował ks. Bronisław Drzepecki, w Tajynszy – tam posługę pełnił ks. Józef Kuczyński. Po aresztowaniu kapłanów ludzie i tak przychodzili do swoich kościołów, by nawet bez kapłana, nadal wspólnie się modlić.
Zamykanie nielegalnych kaplic i domów modlitwy oraz brak legalnie istniejących parafii ze swoimi kościołami sprawiały, że praca duszpasterska znów wracała do domów prywatnych, a księża stawali się swoistymi domokrążcami.
Dom do tajnej posługi kapłańskiej był dokładnie wybierany, musiał spełniać odpowiednie warunki „bezpieczeństwa”. Ks. Bukowiński napisał:
Nie każdy dom nadaje się do pracy duszpasterskiej. Najlepiej nadaje się domek jednorodzinny, położony na uboczu. Nie jest pożądane sąsiedztwo kina, szkoły lub klubu, a jeszcze mniej milicji. Trzeba zwracać baczną uwagę na to, żeby byli spokojni sąsiedzi. W takim domu można spokojnie się modlić, a nawet głośno śpiewać, byleby tylko były pozamykane drzwi i okna. Msze św. można w naszych warunkach odprawiać raniutko lub wieczorem. W dzień odprawiam tylko Msze pogrzebowe przy zwłokach.
Sytuacja taka trwała aż do utworzenia i zarejestrowania parafii, ale i wtedy spora część pracy duszpasterskiej nadal odbywała się w domach prywatnych.
Wspomina o tym abp Jan Paweł Lenga MIC, pracujący w latach 80. XX stulecia w Tajynszy. Udawał się on do sąsiednich miejscowości, gdzie prowadzono go do domów prywatnych. Były tam wydzielone pokoje, w których społeczność lokalnych katolików, czy to Polaków, czy Niemców, spotykała się na modlitwie. Po przybyciu księdza odbywała się spowiedź, a następnie sprawowana była Msza święta.
Domy stały się Kościołami Domowymi, które przechowywały i rozwijały wiarę oraz stały się zaczątkiem odnowy Kościoła w Kazachstanie po upadku Związku Sowieckiego.: