Mieszkaniowe „kołchozy” i ubecki kocioł – wspomnienie z powojennej Warszawy

opublikowano: 2012-10-04, 12:02
wszelkie prawa zastrzeżone
W zrujnowanej Warszawie niektórzy gotowi byli płacić za zameldowanie… i niemieszkanie (!) w ich pokoju. Tymczasem zapobiegliwe mamusie panien na wydaniu chętnie udostępniały lokum, przynajmniej jeśli byłeś młodym mężczyzną, których po wojnie było jak na lekarstwo.
reklama
Grób matki autora Stefanii, siostry Danutyi jej męża Pawła oraz ich syna Jacka (fot. z archiwum autora)

Wypoczęty i w dobrym nastroju wyjechałem do Warszawy. Staszek [przyjaciel autora z czasów okupacji] jeszcze na kilka dni został w domu. Zatrzymałem się u ciotki Rzewnickiej, z którą byłem w kontakcie listownym. Jej trzypokojowe mieszkanie przy Alei Niepodległości ocalało i nawet zostało niezbyt dokładnie wyszabrowane. Ciotka zajmowała formalnie jeden pokój. Na drugi otrzymała nakaz moja niańka Magda, która podczas okupacji pracowała u ciotki w charakterze gosposi i teraz mieszkała w rzeczywistości w pokoju służbowym. Na trzeci pokój otrzymał nakaz komunistyczny działacz młodzieżowy, późniejszy członek KC PZPR. Według opinii ciotki „jak na komunistę zachowywał się bardzo przyzwoicie”.

Pierwszego dnia po przyjeździe do Warszawy poszedłem na gruzy mojego domu przy ulicy Miodowej. Były w stanie niemal identycznym do tego, jaki zapamiętałem ze stycznia 1945 roku. Odkopana była jedynie część, w której mieściła się nasza piwnica. Był to skutek działania mego szwagra, który na wiosnę 1945 roku ekshumował i pochował na Powązkach spalone szczątki Mamy, swej żony, a mojej siostry i ich synka oraz pani Rychłowskiej. O pracach ekshumacyjnych powiadomił tylko Ojca i to już po ich zakończeniu. Był obrażony na mnie, że nie chciałem mu pomagać w „interesach” i wyjechałem w końcu stycznia 1945 roku na Śląsk.

[…]

Od Magdy, która znała najnowsze wiadomości i plotki o wszystkich, dowiedziałem się, że mój szwagier Paweł ożenił się z Alą B., najbliższą przyjaciółką i koleżanką ze studiów mojej siostry. Mieszkali zresztą razem w Warszawie (bardzo blisko ciotki) już od ładnych kilku miesięcy. Był wdowcem i oczywiście miał prawo to zrobić, ale tempo, w jakim się pocieszył, i to, że ożenił się właśnie z najbliższą przyjaciółką Danusi, nie poprawiało złej opinii, jaką miał u mnie od dawna.

Paweł dowiedział się jakoś o mojej obecności w Warszawie. Przypuszczam, że miała w tym swój udział Magda i to przez nią przekazał mi zaproszenie na swe imieniny (29 czerwca). Nie miałem ochoty z niego skorzystać, ale po dłuższych wahaniach zdecydowałem się jednak pójść.

Paweł zajmował duże mieszkanie w domu przy ulicy Kazimierzowskiej, o trzy minuty drogi od ciotki. Część mieszkania wykorzystano na biuro fabryki lekarstw, w której pracował, resztę zajmował jako mieszkanie służbowe. Zastałem u niego tłum gości, niektórych znałem jeszcze z czasów okupacji. Pełnił honory pana domu, zachowywał się normalnie, Ala natomiast wyraźnie mnie unikała. Paweł wiedział, że byłem przez ponad rok kierownikiem technicznym powiatowej stacji traktorowej na Ziemiach Odzyskanych. Chciał koniecznie dowiedzieć się jaką zdobycz sprowadziłem do Warszawy. Gdy powiedziałem mu, że nie przywiozłem żadnego szabru i że zapisałem się na politechnikę, żeby dokończyć studia, przestał się mną interesować.

reklama

Przyjęcie imieninowe było niesłychanie wystawne. Stół uginał się dosłownie od wszelkiego rodzaju jedzenia, było też morze różnych alkoholi. W tym czasie w Warszawie nie było poważniejszych problemów zaopatrzeniowych, jeżeli miało się pieniądze, można było dostać praktycznie wszystko. To, czym częstowano gości, musiało kosztować majątek. Mowy nie było, aby starczyła na to nawet dyrektorska pensja. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że Paweł w dalszym ciągu robił „interesy” zapoczątkowane podczas okupacji.

Towarzystwo piło na potęgę. Rozmowy dotyczyły wyłącznie tego, kto co kupił lub przywiózł z szabru, ile zapłacił, za ile sprzedał. W pewnym momencie Paweł przysiadł się do mnie. Był już na dobrym rauszu. Zaczął mi życzliwie tłumaczyć, że jestem frajer i powinienem wziąć się za interesy tak jak on.

— Człowieku, gdybym ja na Ziemiach Odzyskanych był dyrektorem i miał do tego w ręku transport, to dziś kupiłbym pół Warszawy. Jesteś frajer, ale jeszcze możesz wyjść na swoje. Miałem do ciebie pretensje, ale pomogę ci, bo ojca szanowałem i szanuję, może wreszcie zmądrzejesz. Przyjdź do mnie za kilka dni, to pogadamy.

Wyszedłem „po angielsku”. Ala zauważyła, że wychodzę. Nie próbowała mnie zatrzymać, zresztą cały czas wyraźnie mnie unikała. Byłem zły na siebie, że w ogóle przyszedłem na te imieniny. Nigdy nie znosiłem tego rodzaju towarzystwa i atmosfery. Czułem, że wypiłem zbyt dużo, zrobiłem sobie dłuższy spacer po Warszawie, żeby ochłonąć. Ciotka i tak na drugi dzień zauważyła z niesmakiem, że w przedpokoju poczuła ode mnie alkohol.

Mieszkanie

U ciotki czułem się niezbyt dobrze, choć formalnie stosunki były poprawne. Nigdy jej nie lubiłem. Nie bardzo mieliśmy o czym rozmawiać. Byłem uprzejmy, ale starałem się jak najmniej przebywać w domu. Wychodziłem rano, wracałem wieczorem. Twierdziłem, że jestem już po kolacji, choć na ogół nie było to zgodne z prawdą. Intensywnie rozglądałem się za mieszkaniem dla Ojca i dla siebie. Odnajdywałem bliższych i dalszych kolegów i znajomych, zasięgałem języka wszędzie, gdzie tylko się dało, ale sytuacja wyglądała beznadziejnie. Mieszkań ocalało bardzo mało, ale jednak trochę się ich ostało, niektórzy zdołali też odbudować swoje lub cudze, zajęte prawem kaduka. Potrzebujących dachu nad głową było jednak bardzo wielu.

reklama

Wędrując po całej Warszawie i najbliższej okolicy oraz rozmawiając z dziesiątkami ludzi, sporządziłem własną klasyfikację tych, którzy dysponowali „wolną powierzchnią mieszkaniową”, czyli mieszkaniem zbyt dużym — według wprowadzonych norm i przepisów — w stosunku do liczby lokatorów.

Kategoria I: „Może się pan u mnie zameldować, ale mieszkać musi pan gdzie indziej — zapłacę panu za to. Muszę uratować mieszkanie przed przymusowo wprowadzanymi lokatorami”.

Kategoria II: „Wynajmę panu pokój za...” — tu padała na ogół wysoka kwota w złotych. — „Jako gwarancję, że nie będzie się pan starać o urzędowy przydział na ten pokój i wyprowadzi się pan na każde moje żądanie, wpłaci pan kaucję” — i tu suma była już astronomiczna.

Kategoria III: „Ach, pan jest studentem, to świetnie, moja córka potrzebuje pomocy w szkole. Wie pan, to przez tę wojnę jest opóźniona w nauce. Odliczymy tę pomoc od ceny pokoju”. Na ogół okazywało się, że zapobiegliwa mamusia szuka nie tylko sublokatora, ale kandydata na męża dla dorastającej córeczki — po wojnie młodych mężczyzn było jak na lekarstwo.

Kategoria IV: „Jeżeli mam dostać z urzędowego przydziału sublokatora, o którym nic nie wiem, to wolę już wybrać sobie sam(a), według własnego uznania”.

Ta czwarta, najrozsądniejsza kategoria osób była stosunkowo nieliczna i mimo intensywnych poszukiwań wciąż nie mogłem znaleźć nic odpowiedniego i za możliwą do zapłacenia cenę. Niespodziewanie znalazłem rozwiązanie, choć musieliśmy mieszkać z Ojcem oddzielnie.

W tym samym domu co ciotka mieszkała nasza bardzo daleka kuzynka, pani Jarzębowska. Była samotna i nie w pełni zrównoważona psychicznie, czego powód był oczywisty: podczas Powstania Niemcy na jej oczach rozstrzelali przed domem, w którym mieszkały, jej jedyną córkę. Zachowywała się na ogół zupełnie normalnie, a od czasu do czasu widać było, że błądzi gdzieś myślami lub jest bez widocznego powodu zdenerwowana.

Miała w mieszkaniu wolny pokój i zgodziła się, żeby Ojciec u niej zamieszkał. Sprowadziłem go natychmiast z Sosnowca, ale pokój był niestety zbyt mały, abym mógł zamieszkać razem z nim. W tym samym domu mieszkała także Magda, która z radością podjęła się sprzątania i pilnowania porządku w jego pokoju. Odwiedzała go też często Marynia, która wyszła za mąż za swego odwiecznego adoratora i mieszkała z nim w pokoju służbowym z kuchnią wydzielonym z dużego mieszkania w Alejach Jerozolimskich.

Polecamy e-book Kacpra Nowaka – „Konkwista. W imię Boga, złota i Hiszpanii”

Kacper Nowak
„Konkwista. W imię Boga, złota i Hiszpanii”
cena:
16,90 zł
Wydawca:
PROMOHISTORIA [Histmag.org]
Liczba stron:
242
Format ebooków:
PDF, EPUB, MOBI (bez DRM i innych zabezpieczeń)
ISBN:
978-83-65156-42-6

Mnie niespodziewanie zaproponowano pokój za symboliczną opłatą, ale pod warunkiem, że będę mieszkać sam, bez Ojca, w olbrzymim siedmiopokojowym mieszkaniu na piątym piętrze przy ulicy Marszałkowskiej 6. Znałem je z czasów okupacji. Mieszkał tam u swej ciotki mój dobry kolega ze Szkoły Wawelberga i politechniki Staszek Brzosko. Mieszkanie należało przed wojną do warszawskiego właściciela nowoczesnej drukarni prasowej przy ulicy Marszałkowskiej 3/5 oraz wydawcy kilku gazet i tygodników. Przeżył on obóz koncentracyjny, ale wrócił do domu bardzo ciężko chory i zmarł wkrótce po moim wprowadzeniu się.

reklama

Dom ten, położony na granicy dzielnicy niemieckiej, ocalał, a mieszkania, zwłaszcza na wyższych piętrach, zostały w niewielkim stopniu rozszabrowane. Z zazdrością patrzyłem na wspaniałą bibliotekę liczącą kilka tysięcy książek, a także na meble, obrazy...

Obecnie był to klasyczny powojenny warszawski „kołchoz”. Jeden pokój zajmowała właścicielka, drugi jej córka pracująca jako stewardesa w Locie, a trzeci jej siostra urzędniczka. W czwartym mieszkał bardzo dystyngowany pan pracujący w handlu zagranicznym, w piątym student prawa Paweł, szósty zająłem ja, w siódmym zaś mieściła się przechodnia jadalnia. Mój pokój był bardzo duży, o dwóch oknach. Stały w nim regały z pięknym księgozbiorem. Miałem co czytać!

Kontakty towarzyskie lokatorów koncentrowały się w dużej kuchni, zwłaszcza podczas przygotowywania kolacji. Tam też odbywały się gorące dyskusje na bieżące tematy polityczne i gospodarcze. Mieszkało się całkiem przyjemnie. Musiałem jednak na gwałt pomyśleć o jakimś źródle utrzymania, bo pieniądze przywiezione z Grodkowa gwałtownie się kończyły.

Autor (w środku) w końcu lat 40. XX wieku (fot. z archiwum autora)

[…]

Z opisu mego pobytu w Warszawie można wysnuć wniosek, że byłem zajęty wyłącznie pracą zarobkową i nauką. Byłby to jednak wniosek całkowicie błędny. Prowadziłem bardzo ożywione życie towarzyskie. Grywałem z kolegami w brydża, choć coraz mniej to mnie pasjonowało. Bywałem na tańcujących wieczorach u wielu kolegów i znajomych. Również w domu na Marszałkowskiej bywały bardzo przyjemne zabawy. Do stewardesy przychodziły jej koleżanki — bardzo interesujące, inteligentne, świetnie tańczące. Szczególnie lubiłem Lulę, która choć nosiła polskie nazwisko, była rodowitą hiszpanką wychowaną w Polsce. Była błyskotliwie inteligentna i miała iście hiszpański temperament.

Wszystkie te spotkania odbywały się przy minimalnych ilościach alkoholu, a często i przy skromnym menu, bawiliśmy się jednak znakomicie. Zupełnie natomiast nie pociągały mnie publiczne bale. Byłem na takich kilka razy u medyków, na politechnice i na uniwerku. Nudziły mnie. Nie byłem snobem, ale większość towarzystwa zupełnie mi nie odpowiadała. Ich głównym celem było wypicie dużej ilości alkoholu oraz poderwanie dziewczyny, którą da się zaprowadzić do łóżka. Przez cały czas studiów byłem nie więcej niż na pięciu, może sześciu publicznych balach i ze wszystkich wychodziłem z niesmakiem przed ich zakończeniem. Lubiłem natomiast chodzić w małym gronie na dansingi. Niestety, była to droga przyjemność i rzadko mogłem sobie na to pozwolić.

reklama

Tadeusz i Jan

W 1947 roku z mieszkania na Marszałkowskiej wyprowadził się Paweł, a do jego pokoju wprowadził się pan Tadeusz — jego kuzyn. Okazał się on sympatycznym człowiekiem i wkrótce wpisał się doskonale w całe nasze towarzystwo.

Pewnego jesiennego dnia odezwał się dzwonek. Ojciec był akurat w przedpokoju, otworzył drzwi wejściowe i zawołał do mnie:

— Maciek, czy masz jakieś drobne pieniądze? To ktoś po prośbie.

Okazało się jednak, że to nie żebrak, lecz brat Tadeusza, Jan, który właśnie powrócił z zesłania na Syberię. Przed przekroczeniem granicy przez trzy tygodnie przebywał w Brześciu nad Bugiem, gdzie był nadal uwięziony, ale miał już dość znośne warunki, „odpoczywał i dożywiał się” przed wjazdem do Polski. Mimo to z wyglądu i ubrania sprawiał wrażenie żebraka, a nie wypoczętego i odżywionego repatrianta. Nieporozumienie natychmiast się wyjaśniło.

Pan Jan niestety nie zastał brata, który był jeszcze w pracy. Wszyscy obecni w mieszkaniu zbiegli się oglądać przybysza z nieludzkiej ziemi. Nie chciał czekać na powrót brata. Został niemal siłą zatrzymany i nakarmiony, po czym otrzymał adres firmy, w której pracował Tadeusz, oraz wskazówki, jak tam trafić, i poszedł na spotkanie. Nie było jeszcze prywatnych telefonów, aby przekazać dobrą nowinę. Pan Jan mieszkał później z rodziną w Warszawie.

Kocioł

Działo się to chyba w roku 1948. Wracałem wczesnym wieczorem do domu. Wjechałem windą na piąte piętro i zadzwoniłem do drzwi. Otworzył mi jakiś obcy facet, trzech innych z pistoletami w rękach ustawiło mnie nosem do ściany i zaczęło rewidować. Nie ulegało wątpliwości, że to ubecy. Nic trefnego przy mnie nie znaleźli, pozwolili mi wejść do mego pokoju, komunikując jednocześnie, że w mieszkaniu założono „kocioł” i nikt z obecnych nie ma prawa z niego wyjść, natomiast wszyscy przychodzący są rewidowani i zatrzymywani.

W lokalu tym mieszkało wówczas, jeżeli dobrze pamiętam, w sumie ośmiu ludzi z pięciu różnych rodzin. Niemal do każdego ktoś przychodził, tak że jeszcze wieczorem pierwszego dnia zebrało się nas już ponad dziesięć osób. Nazajutrz liczba zatrzymanych wzrosła do kilkunastu. Przyszło między innymi dwóch moich kolegów, z którymi się razem uczyłem, oraz matka jednego z nich, zaniepokojona, że nie wrócił na obiad do domu. Trzeciego dnia było nas już około trzydzieścioro.

reklama

Ubecy — młodzi, najwyżej dwudziestodwu- lub dwudziestotrzyletni — byli na początku bardzo oficjalni, nie chcieli z nikim rozmawiać, ale zachowywali się poprawnie. Zmieniali się co dwadzieścia cztery godziny. Dwóch nieco starszych wzywało kolejno na rozmowę wszystkich obecnych. Przesłuchanie było banalne i urzędowo grzeczne. Pytali o dane personalne, gdzie kto pracuje lub uczy się, kogo z obecnych zna i skąd. Wszystko to razem robiło wrażenie, że raczej nie chodzi o obecnych, a czatują na kogoś, kto jeszcze nie przyszedł.

Przy tej liczbie ludzi zapasy żywności skończyły się błyskawicznie. Nasi opiekunowie bez szemrania zbierali zamówienia i przynosili z pobliskich sklepików produkty żywnościowe. Niektórzy byli nawet sympatyczni, a gdy jeden z nich zobaczył, że wraz z kolegami gram w jakąś grę zręcznościową, włączył się do niej i cieszył się jak dziecko, gdy udawało mu się wygrać.

Nie byli przy tym zbyt czujni i dobrze wyszkoleni. Nie wiedziałem, o co w tej całej aferze chodzi i liczyłem się z tym, że możemy wylądować „do wyjaśnienia” w pudle. Miałem w pokoju swój pamiętnik pisany na bieżąco od przyjazdu do Katowic, czyli od końca stycznia 1945 roku. Było tam wiele niepochlebnych uwag o naszych wyzwolicielach, a także adresów odnalezionych po wojnie kolegów, znajomych i dalszej rodziny. W razie jakichś komplikacji politycznych (czego nie można było przecież wykluczyć) notatki te mogły przyczynić kłopotów ludziom w nich wymienionym, a także i mnie. Był to gruby poniemiecki notes formatu około dziesięć na piętnaście centymetrów. Jego kartki z bardzo cienkiego, dobrego papieru były gęsto zapisane drobnym pismem — miałem wtedy jeszcze bardzo dobry wzrok. Część stron wyniesiono ze śmieciami, reszta popłynęła do Wisły.

Szkoda. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie bardzo wielu zapisków. Nie do odtworzenia są przede wszystkim daty opisywanych wydarzeń. Z niektórymi ludźmi utraciłem kontakt, gdyż już nigdy nie udało mi się uzyskać ich adresu.

Fakt istnienia „kotła” był oczywiście tajemnicą, jednak już drugiego dnia wiedziała o nim cała kamienica, a na czwarty dzień wieczorem został on zlikwidowany. W mieszkaniu nie można było już się ruszyć. Nikogo nie zatrzymano. Wszyscy pracujący i uczący się uczestnicy tej imprezy otrzymali oficjalne zwolnienia lekarskie za dni, które spędzili w kotle — okazało się, że wszyscy byliśmy albo przeziębieni, albo mieliśmy zatrucie pokarmowe. Nie dowiedziałem się nigdy, o co ubecji chodziło.

Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!

Maciej Bernhardt
„Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego t.2”
cena:
Wydawca:
Histmag.org
Okładka:
miękka
Liczba stron:
240
Format:
140x195 mm
ISBN:
978-83-930226-9-4

Redakcja: Roman Sidorski

reklama
Komentarze
o autorze
Maciej Bernhardt
Profesor dr inż., emerytowany wykładowca Politechniki Warszawskiej i pracownik naukowy Instytutu Transportu Samochodowego. Ur. w 1923 roku, uczestnik powstania warszawskiego w 1944 (podchorąży "Zdzich" 237 plut. II komp. Batalionu "Żubr", Obwodu Żoliborz). Autor wydanej przez nasz portal w formie książkowej wspomnień: „Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego”

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone