Mętlewicz i inni. Jak spekulowano dziełami sztuki w PRL?
Ten tekst jest fragmentem książki Moniki Luft „Pejzaż z przemytnikiem. Jak wywożono z PRL dzieła sztuki i antyki”.
Jedno z największych śledztw dotyczących tego typu przestępstw objęło grupę Adama Paslera, która „wymyciła” z Polski na początku lat siedemdziesiątych kilkadziesiąt dzieł sztuki. Pasler, mieszkaniec Poznania, urodzony w 1904 roku, narodowości żydowskiej, po legalnym wyjeździe z kraju w 1972 roku, oferował w Danii prawdziwe skarby. Oto przykłady: obraz Caravaggia, uznawany za zaginiony i odnaleziony po wielu latach, wyceniany w tamtym czasie na sześćset tysięcy złotych; wpisane do rejestru zabytków płótno Petera Paula Rubensa; czternastowieczna figura Madonna Bizantyjska (drewno, 93 × 72 cm). Obraz Rubensa Pasler kupić miał w 1970 roku za dwieście dwadzieścia, a może nawet czterysta tysięcy złotych, za nieswoje zresztą pieniądze. W aktach nie ma informacji, czym zakończyło się śledztwo, należy jednak przypuszczać, że umorzeniem – winowajca znajdował się bowiem poza zasięgiem peerelowskich organów ścigania. W artykule Sztuka nie zna granic? opisano z kolei przypadek łódzkiego kolekcjonera Józefa P., który zamierzał wywieźć z Polski dzieła sztuki w 1968 roku. Plan ten jednak zniweczono. „Bohaterką” innej historii była zabytkowa brosza, zatrzymana na granicy i zwrócona „Desie”. Autorzy artykułu z „Polityki” skarżyli się przy tym na „zmowę milczenia”, otaczającą czarny rynek handlu dziełami sztuki, z którym to zjawiskiem zderzyli się podczas zbierania materiałów.
Służba Bezpieczeństwa, która w 1974 roku zainteresowała się okolicznościami powstania wspomnianego tekstu z „Polityki”, skonstatowała, że od czasu jego publikacji spekulacja dziełami sztuki nie tylko nie zmalała, ale wręcz się nasiliła. Sprzyjała temu przepaść między oficjalną wartością dolara a jego kursem czarnorynkowym. Mimo dziesiątków pomysłów na uzdrowienie sytuacji, nikt nie odważył się sformułować prostego i oczywistego dla nas dzisiaj wniosku, że jedynym sensownym rozwiązaniem byłoby odejście od centralnie planowanej gospodarki „socjalistycznej” i wprowadzenie gospodarki rynkowej.
Takiej refleksji nie artykułował nikt w PRL – ale już Rozgłośnia Polska RWE i owszem. W 1970 roku z Monachium popłynął w eter następujący komentarz: „Nie uratują sprawy ani nowe ustawy, ani zakazy, ani zwiększenie kontroli (…) Właściwa przyczyna odpływu dzieł sztuki z kraju ma charakter ekonomiczny, nie może być zatem usunięta środkami administracyjnymi, czy organizacyjnymi. Polega ona na ogromnej rozpiętości między światowymi cenami starych wyrobów artystycznych, obrazów, starych druków, itd. a ceną tych przedmiotów w Polsce w przeliczeniu według rzeczywistego kursu dolara: 100 zł za dolara”. Rzecz porównano do nierozwiązywalnego problemu Państwowego Monopolu Spirytusowego: „z jednej strony państwo czerpie olbrzymie zyski ze sprzedawania ludziom wódki, a z drugiej ma prowadzić walkę z alkoholizmem. Podobnie jest z «Desą»”. I puentowano: „Wątpliwe również, czy uda się polskim muzeom uzyskać większy przydział dewiz na repatriację poloniców i zakup polskich dzieł sztuki za granicą, dopóki władzę w Polsce sprawują ludzie prymitywni, obciążeni kompleksami niższości i nienawiści wobec inteligencji”.
Niegroźny szaleniec, niebezpieczny spekulant i pan z towarzystwa
Kolekcjonerstwo, skazane początkowo na nieodwracalny upadek, z czasem zaczęło się intensywnie odradzać. O tym, że działalność kolekcjonerską – o ile nie przekraczała ściśle zakreślonych granic – oficjalnie zaakceptowano, zaświadczał „Kolekcjoner Polski”, comiesięczny dodatek do „Kuriera Polskiego”, organu prasowego Stronnictwa Demokratycznego, partii satelickiej PZPR. Bez obawy o zatarg z prawem można było zbierać przedmioty o niemuzealnej wartości, do których zaliczano na ogół także sztukę współczesną – popularną jednak tylko wśród bardzo wyselekcjonowanej publiczności. Jak wspominał wybitny malarz Tadeusz Dominik, „kiedyś w Polsce prywatnego odbiorcy sztuki nie było, zakupy były czymś wyjątkowym (…) Nasze ceny były takie, że popularny aktor mógł coś wykrzesać (…) Tak zwana prywata, właściciele niewielkich sklepów czy warsztatów, na które zezwalano, i badylarze, sztuki nie kupowali, nawet jeżeli mieli pieniądze. A ci, którzy mogliby kupić, pieniędzy nie mieli”.
Z trzech wizji zbieracza, przedstawionych przez Krzysztofa Pomiana, „niegroźny szaleniec, spędzający życie na porządkowaniu znaczków pocztowych, przyszpilaniu motyli czy rozkoszowaniu się rycinami erotycznymi”, był więc aprobowany; „niebezpieczny spekulant, który pod pozorem umiłowania sztuki skupuje za bezcen arcydzieła, aby je wyprzedawać następnie z fantastycznym zyskiem”, narażał się na potępienie i ściganie. Ten trzeci, „pan z towarzystwa, dziedzic zamku z meblami z epoki i kolekcją obrazów”, przestał istnieć, więc nie stanowił problemu.
Ustawę o ochronie dóbr kultury i muzeach, przyjętą 15 lutego 1962 roku, która znosiła nieżyciowy przepis o konieczności rejestrowania wszelkich artystycznych i historycznych obiektów, Tomasz F. de Rosset, specjalista w zakresie nauk o sztuce, profesor Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, nazwał „nawet zupełnie niezłą”. Ustawa nakładała na osoby planujące wywóz tego typu przedmiotów z kraju obowiązek zgłaszania się do konserwatora zabytków, który wydawał (bądź nie) stosowne pozwolenie. Według autorów tekstu z „Polityki” Sztuka nie zna granic?, większość postanowień ustawy pozostawała jednak na papierze, konserwatorzy wojewódzcy zaś wykazywali się „daleko posuniętym liberalizmem”. Niewspółmiernie niskie ceny w Polsce stanowiły niedającą się opanować zachętę dla obrotnych podróżników, a „Desa”, zamiast być handlowym mecenasem sztuki, stała się „swoistą monopolistyczną spółką, robiącą niezłe interesy na kulturze”.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Moniki Luft „Pejzaż z przemytnikiem. Jak wywożono z PRL dzieła sztuki i antyki” bezpośrednio pod tym linkiem!
Koniunktura na obrazy i inne przedmioty kolekcjonerskie objawiła się już w latach sześćdziesiątych, ale istny wybuch kolekcjonerstwa zaobserwowano w kolejnej dekadzie. „Prywatna inicjatywa”, czyli drobni przedsiębiorcy, zaczęli traktować te obiekty jako lokatę kapitału, a także środek społecznej nobilitacji. Teresa Grzybowska, konsultantka warszawskiej „Desy” w latach 1975–1980, podawała, że w połowie lat siedemdziesiątych ceny za obrazy wystrzeliły – za całkiem przeciętną pracę płaciło się w państwowym sklepie sto pięćdziesiąt tysięcy złotych, a więc sumę niedostępną dla przedstawicieli inteligencji: „Malarstwo dawne, jak może nigdy, stało się domeną handlarzy”.
W artykule, opublikowanym w lutym 1971 roku w magazynie „Rynki Zagraniczne”, zauważono, że rynek sztuki w niewielkim tylko stopniu zależy od sytuacji gospodarczej, ponieważ dzieła sztuki z zasady zaspokajają potrzeby wyższego rzędu. W latach 1951–1970 na Zachodzie ceny na obrazy wzrosły od siedmiu do osiemnastu razy, na grafikę – od dwudziestu do trzydziestu dwóch razy, a na monety nawet od ośmiu do czterdziestu razy. Autor, manewrując między oficjalnym stanowiskiem państwa o konieczności ochrony dóbr kultury, a pojawiającą się pokusą wyciągnięcia korzyści z rozwijającego się gwałtownie popytu, postulował „aktywizację eksportu przedmiotów sztuki nowoczesnej i ewentualnie obiektów kolekcjonerskich, nie mających większej wartości dla kultury narodowej”. I zalecał oględnie: „Pewne możliwości wymiany powinny być również stworzone dla klubów zbieraczy podobnie jak ma to miejsce w filatelistyce”.
Tymczasem w 1973 roku wydano rozporządzenie zabraniające wywozu z kraju wszelkich dzieł wykonanych przed 9 maja 1945 roku. Ograniczenie to miało utrudnić nielegalny obrót dziełami sztuki.
Jak to w istocie wyglądało, pokazuje działalność grupy Mętlewicza. Jej członkowie płacili właścicielom wybranych obiektów od piętnastu do dwudziestu pięciu procent więcej niż zaoferowałaby „Desa” bądź muzeum. Sprzedający byli więc pierwszymi beneficjentami czarnorynkowego łańcuszka transakcyjnego i zwyczajnie nie opłacało im się kierować kroków do przedsiębiorstwa państwowego – chyba że do rzeczoznawcy po wycenę. Następnie zarabiali kurierzy, w granicach dziesięciu procent wartości przesyłki. Potem pośrednicy, tacy jak Mętlewicz, których zysk bywał wcale niemały – sąd w uzasadnieniu wyroku opisał sytuację, gdy za wazę z najsłynniejszego serwisu świata, tak zwanego serwisu łabędziego, Mętlewicz zapłacił Tadeuszowi Wierzejskiemu dwa tysiące dolarów, otrzymując później od Bednarczyka za tenże obiekt trzy tysiące.
Waza faktycznie posiadała wielką wartość. Serwis łabędzi powstał w latach 1736–1742 w manufakturze w Miśni. Zaprojektowali go rzeźbiarze Johann Joachim Kändler i Johann Friedrich Eberlein, na zamówienie hrabiego Heinricha Brühla, ministra królewskiego z czasów Augusta III Sasa. Składał się z dwóch tysięcy dwustu elementów, takich jak teryny, sosjerki i dzbanki. Olśniewał zdobieniami; charakterystyczne były dla niego motywy „zmarszczonej wody”, łabędzi w rozmaitych układach i fantastycznych postaci morskich stworów. Dziś polskie muzea dysponują przeszło setką takich naczyń; inne znajdują się w rękach prywatnych. Na aukcjach można spotkać pojedyncze sztuki, ale bardzo rzadko, bowiem po ograbieniu i zniszczeniu rezydencji rodzinnej Brühlów w Brodach (Pförten) na Śląsku podczas II wojny światowej większość serwisu przepadła – znanych jest zaledwie sto sześćdziesiąt ocalałych elementów. Gdy niektóre z nich trafiają na rynek, z reguły mogą liczyć na ogromne zainteresowanie. I tak, w 1997 roku, patera kosztowała nabywcę trzydzieści siedem tysięcy złotych; w 2001 para talerzy osiągnęła podczas licytacji w „Desie Unicum” cenę siedemdziesięciu jeden tysięcy złotych. W 2002 roku stojak na butelki licytowano w „Rempexie” do czterdziestu tysięcy złotych; Galeria „Willa Struvego” sprzedała w 2004 roku talerz o średnicy 23,6 cm za pięćdziesiąt tysięcy. W 2006 roku zdobiony dekoracją figuralną kandelabr (lichtarz stołowy, czteroświecowy), wystawiony w „Rempexie” za kosmiczną sumę dziewięciuset pięćdziesięciu tysięcy złotych, osiągnął też niemałą przecież cenę pół miliona. W 2009 roku sprzedano warunkowo w „Rempexie” półmisek romboidalny za osiemdziesiąt tysięcy złotych. Za pojedynczy widelec zaoferowano na aukcji w 2013 roku w „Desie Unicum” dwadzieścia dwa tysiące złotych.
Jednak w interesującej nas epoce aukcje sztuki w Polsce się nie odbywały, a ceny dyktował największy odbiorca, czyli Czesław Bednarczyk z Wiednia. Nie ponosił przy tym ryzyka odpowiedzialności karnej, które spoczywało w całości na pośrednikach. Oczywiście, jako inwestor, ryzykował swoimi pieniędzmi, ale wobec opisanych tendencji na światowych rynkach oraz różnic cenowych po obu stronach „żelaznej kurtyny”, jego zarobki pozostawały niezagrożone. W opinii ekspertki z Muzeum Narodowego w Warszawie, doktor Janiny Michałkowej, kwoty płacone przez Bednarczyka kontrahentom z Polski były zwykle niższe od cen rynkowych podobnych obiektów na Zachodzie nawet o kilka razy.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Moniki Luft „Pejzaż z przemytnikiem. Jak wywożono z PRL dzieła sztuki i antyki” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ikona z brylantami i Psy w nocy
Grupa Mętlewicza biła na głowę wspomnianego wcześniej Paslera liczbą wywiezionych przedmiotów, choć nie miała na koncie „sukcesów” na miarę Rubensa. Obracała towarem bardzo różnej jakości, od anonimowych malowideł za kilka tysięcy złotych do zabytkowych przedmiotów wartych tysiące dolarów każdy. Według Zarządu Muzeów i Ochrony Zabytków, niemal wszystkie dzieła, które udało się zidentyfikować, podlegały zakazowi wywozu. By zyskać lepsze rozpoznanie w owej skomplikowanej materii, Biuro Śledcze MSW wystąpiło o zgodę na zakup, z funduszu dewizowego ministerstwa i z pomocą Departamentu I (wywiadu), katalogów aukcyjnych z lat 1965–1973, wydanych w Monachium i Londynie.
W rozpracowaniu operacyjnym o kryptonimie „Dama”, którym objęto w 1971 roku obywatelkę austriacką, zatrudnioną w Austriackim Instytucie Kulturalnym w Warszawie, znalazły się informacje pozyskane od studenta, utrzymującego z kobietą relacje intymne, a bezpiece znanego jako tajny współpracownik o pseudonimie „Ad”. Widział on w mieszkaniu kochanki rulon opakowany w szary papier. Po rozwinięciu pakunku stwierdził, iż zawierał on tuzin płócien olejnych o różnym formacie i tematyce: „owalny portret, obraz z motywem wiejskim (krowa), pejzaż miejski” i inne. Prace pochodzić miały z XIX wieku i – jak wyjaśniła kobieta – przygotowane były do wywozu, podobnie jak walizka z zabytkowym, porcelanowym serwisem obiadowym. W tej historii zastanawia beztroska Austriaczki, niekryjącej się ze swoim udziałem w przestępstwie; bez wątpienia jednak młody człowiek nadwyrężył jej zaufanie, donosząc na nią bezpiece. Rulon, którego dostarczycielem, jak ustalono, był Bohdan Rytel – jego i Austriaczkę widziano razem w kawiarni „Krokodyl” – dotarł bezpiecznie na miejsce przeznaczenia, czyli do Wiednia, do Tomasza Mętlewicza. Zarząd Muzeów i Ochrony Zabytków rozpoznał wkrótce krajobraz wiejski jako Krowy wracające z pastwiska, autorstwa niemieckiego dziewiętnastowiecznego artysty Hermanna Baischa, profesora Akademii w Karlsruhe. Płótno kosztować miało osiem tysięcy złotych. Były tam też Krowy idące przez wieś Ludwiga Gustava Voltza, kolegi Baischa po pędzlu z przełomu wieków XIX i XX; zapłacono za nie czternaście tysięcy złotych. Okazało się więc, że Rytel i inni handlarze poszli za wspomnianą wcześniej radą Tomasza Mętlewicza.
Krowy i inne rustykalne motywy cieszyły się powodzeniem u nabywców. Leon Dygas miał sporo takich przedstawień w zanadrzu – za obraz rosyjskiego malarza Nikołaja Bogdanowa-Bielskiego Chłopiec z krową na pastwisku otrzymał od Włodzimierza Chryniewieckiego piętnaście tysięcy złotych. Chryniewiecki, poprzez Witolda Mętlewicza, wysłał płótno do Bednarczyka, który nabył je za trzysta pięćdziesiąt dolarów. Ponieważ czarnorynkowy kurs dolara wahał się w tamtych latach nieznacznie i wynosił około stu złotych, to, zakładając dziesięcioprocentową opłatę dla kuriera, Chryniewiecki wypracował na tej transakcji co najmniej stuprocentowy zysk.
W „Wykazie dzieł sztuki i antyków wymyconych z kraju za granicę do bezpośrednich transakcji z Czesławem Bednarczykiem przez Witolda Mętlewicza”, sporządzonym na podstawie zeznań podejrzanego, znalazły się sześćdziesiąt dwie pozycje. Oto niektóre z nich: waza srebrna „Fabergé”, dar kupców rosyjskich dla cara Mikołaja II, zakupiona w „Desie” w 1963 roku za czterdzieści tysięcy złotych, wyceniona przez Bednarczyka na dziewięćset dolarów (podwójne przebicie); porcelana Brühlowska z serwisu łabędziego, nabyta od Tadeusza Wierzejskiego w 1964 roku za dwieście tysięcy złotych, sprzedana Bednarczykowi za dwa i pół tysiąca dolarów; waza z tegoż serwisu warta trzy tysiące dolarów; dwa duże obrazy Józefa Brandta, zakupione od Tadeusza Wierzejskiego, za czterdzieści i sześćdziesiąt tysięcy złotych; obraz Psy w nocy Alfreda Wierusz-Kowalskiego, kosztujący w 1967 roku siedemdziesiąt tysięcy złotych (Bednarczyk zaoferował za niego tysiąc trzysta pięćdziesiąt dolarów – podwójne przebicie). Zdecydowanie najdroższym obiektem była znaleziona u konserwatora zabytków spod Warszawy drewniana figurka Madonny z XVI lub XVII wieku, której cena w 1968 roku wyniosła sto sześćdziesiąt tysięcy złotych. Bednarczyk zapłacił za nią dwa tysiące trzysta dolarów, a następnie sprzedał za cztery i pół tysiąca w niemieckim domu aukcyjnym „Van Müller”.
Sąd oszacował wartość wywiezionych przez Mętlewicza dóbr kultury na co najmniej osiem milionów sześćset tysięcy złotych. Oczywiście rzecz dotyczyła wyłącznie dzieł sztuki i przedmiotów antykwarycznych, których przemyt potwierdzono w śledztwie. Co do cen, polegano na pamięci podejrzanych – tylko w bardzo nielicznych przypadkach udało się ustalić ponad wszelką wątpliwość końcowe kwoty sprzedaży na podstawie danych z domów aukcyjnych.
W analogicznym zestawieniu dotyczącym Włodzimierza Chryniewieckiego (sto dwanaście pozycji), znajdujemy kolejną pracę Wierusz-Kowalskiego – Zaprzęg konny z chłopami i psem – zakupioną od Leona Dygasa w 1965 roku za czterdzieści tysięcy złotych oraz obraz Henryka Siemiradzkiego (scena przy studni z kobietą i osiołkami), nabyty w 1966 roku, za sześćdziesiąt pięć tysięcy złotych, od dostawcy określanego jako „Cygan z Kalisza”. Oba dzieła trafiły do Bednarczyka za cenę tysiąca dwustu dolarów każde. Chryniewiecki zapamiętał też przerzut figury z brązu, dłuta niemieckiego ekspresjonisty Ernsta Barlacha. Jej cena w Polsce wynosiła tysiąc osiemset dolarów. Bednarczyk zapłacił za nią dwa i pół tysiąca dolarów. Najdroższym przedmiotem na tej liście była ikona wysadzana brylantami. Nie wiadomo, od kogo i za ile kupiona w Polsce, po przewiezieniu jej w 1970 roku do Wiednia, zyskała w oczach Bednarczyka tak wielkie uznanie, że zaoferował za nią rekordowe dwanaście tysięcy dolarów.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Moniki Luft „Pejzaż z przemytnikiem. Jak wywożono z PRL dzieła sztuki i antyki” bezpośrednio pod tym linkiem!
Mętlewicz wspomniał też o obrazie Leona Wyczółkowskiego Wesele chłopskie, własności Stanisława Tabaki. Cena opiewała na sto tysięcy złotych – Mętlewicz uznał, że to zbyt drogo i obrazu nie kupił. Widział go potem w Wiedniu, w mieszkaniu Bednarczyka.
Mocno komentowano zdarzenie związane z trzema wazami z porcelany miśnieńskiej „Augustus Rex”, zarekwirowanymi w śledztwie. Chryniewiecki, nie będąc pewnym, czy wazy są autentyczne, wysłał jedną z przykryw Bednarczykowi do oceny. Miał prawo mieć wątpliwości – sygnatury miśnieńskiej wytwórni bywają często fałszowane. Monogram wiązany „AR” („Augustus Rex”) stosowano w początkowym okresie istnienia wytwórni, która powstała w 1710 roku, stając się wkrótce synonimem doskonałości artystycznej i maestrii technicznego wykonania. Na aukcjach osiemnastowieczne wyroby z Miśni należą do najdroższych. W 2002 roku misa datowana na 1740 rok uzyskała cenę pięciu i pół tysiąca złotych. W 2003 roku za figurkę projektu Kändlera nabywca zapłacił na aukcji w „Sotheby’s” w Londynie tysiąc sześćset osiemdziesiąt funtów.
Wysłana przez Chryniewieckiego do Wiednia przykrywa okazała się oryginałem. Ale wazy nie zdążyły już wyjechać z Polski. SB starała się potem wydostać przykrywę od Bednarczyka, lecz próby te zakończyły się niepowodzeniem. Oba elementy wazy do dziś pozostają rozdzielone.
Wzmiankowanym wcześniej Psom w nocy Wierusz-Kowalskiego SB przyglądała się szczególnie uważnie, choć nie z powodów nadzwyczajnej wartości artystycznej dzieła, lecz dlatego, że obraz „wystąpił” w emitowanym w TVP programie telewizyjnym o Bednarczyku Galeria nad Dunajem. Zaniepokoiło to polskich wspólników wiedeńskiego antykwariusza; mieli do niego pretensję, że pokazuje publicznie obraz, który „wyszedł” z Polski nielegalnie. Bednarczyk zbył ich obawy stwierdzeniem, że nie ma co robić szumu, bo obrazów tego malarza o podobnej tematyce jest w Wiedniu ze sześć. Rzeczywiście, twórczość Wierusz-Kowalskiego silnie łączy się z motywem wilków bądź psów portretowanych zwykle nocną porą w zimowych pustkowiach. Czy obraz pokazany w reportażu był istotnie tym „wymyconym” z Polski przez grupę Mętlewicza – nie zdołano ze stuprocentową pewnością ustalić.
Nie wszystkie zeznania podejrzanych dotyczące handlu dziełami sztuki protokołowano. Ze sporządzenia protokołu zrezygnowano, gdy Mętlewicz złożył wyjaśnienia odnośnie do swej pierwszej transakcji z Bednarczykiem. Otóż w 1962 lub 1963 roku nabył obraz dziewiętnastowiecznego malarza niemieckiego, przedstawiający ucztę weselną czy też przyjęcie w ogrodzie, od żony generała Michała Roli-Żymierskiego. Ten wysoki rangą działacz komunistyczny, w okresie międzywojennym skorumpowany oficer Wojska Polskiego, zwerbowany do współpracy przez NKWD, od 1945 roku noszący stopień „marszałka Polski”, był współodpowiedzialny za prześladowania żołnierzy podziemia niepodległościowego; podpisał między innymi około stu wyroków śmierci. W czasie, o którym mówimy, piastował funkcję honorowego prezesa Zarządu Głównego ZBoWiD i, jako senior środowiska kombatanckiego, oddawał się rozlicznym zajęciom hobbystycznym. Jednym z nich było kolekcjonowanie dzieł sztuki. I to właśnie połączyło Witolda Mętlewicza i małżonków Żymierskich. Mętlewicz zapłacił za obraz dwadzieścia tysięcy złotych, po czym sprzedał go Bednarczykowi za czterysta dolarów. Zofia Żymierska zaproponowała Mętlewiczowi nabycie kolejnego obrazu, ale że kosztować miał aż osiemdziesiąt tysięcy, Mętlewicz nie dał się namówić.
Spośród wywiezionych z Polski obiektów, których listę przygotowała SB, pracownicy Zarządu Muzeów i Ochrony Zabytków wytypowali, na prośbę Biura Śledczego MSW, najwartościowsze dla kultury polskiej przedmioty, a więc te, które powinny być wpisane do rejestru zabytków. Na liście umieścili przede wszystkim wyroby z porcelany z serwisu łabędziego oraz z sygnaturą „Augustus Rex”, srebrne naczynia, obrazy pędzla Józefa Brandta, Alfreda Wierusz-Kowalskiego, Henryka Siemiradzkiego, Juliusza Kossaka oraz malarzy holenderskich, ikony, figury drewniane i oryginały mebli w stylu „Ludwika XV” – w sumie pięćdziesiąt cztery pozycje. Żaden z tych obiektów nie miałby najmniejszych szans na uzyskanie pozwolenia na wywóz.
Obrazy znikające w Komitecie
W kwietniu 1974 roku doszło do zdarzeń, które dodatkowo zaalarmowały śledczych z SB. Otóż stwierdzono kradzież dwóch obrazów z Muzeum Narodowego w Gdańsku. Przestępstwo pracownicy muzeum zauważyli dopiero po kilku dniach. Na miejsce skradzionych dzieł wstawiono prymitywne falsyfikaty, co – o dziwo – na pewien czas skutecznie zamaskowało nieobecność oryginałów. SB zainteresowała się przy tej okazji także innymi przypadkami kradzieży w polskich placówkach kulturalnych. Szukała śladów, że podejrzani w aferze Mętlewicza handlowali przedmiotami pochodzącymi z przestępstwa. SB zażądała więc od muzeów wykazów wszystkich strat poniesionych po 1945 roku w wyniku kradzieży, dzięki czemu dziś dysponujemy interesującymi danymi na ten temat.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Moniki Luft „Pejzaż z przemytnikiem. Jak wywożono z PRL dzieła sztuki i antyki” bezpośrednio pod tym linkiem!
I tak, Wawel raportował, że w okresie powojennym, dokładnie w 1966 roku, skradziono z jego zbiorów dwa obiekty – sztylet wenecki i litografię Widok Ojcowa. Muzeum Narodowe w Warszawie, wraz z regionalnymi oddziałami, miało mniej szczęścia – lista utraconych przedmiotów zajęła aż dwie i pół strony maszynopisu: były na niej pasy kontuszowe, zabytkowe monety, figurki, talerze, filiżanki, a nawet obrazy olejne. Muzeum Narodowe w Krakowie sporządziło zestawienie dziewiętnastu obiektów, wśród których znalazły się militaria (pistolety, sztylety, armatka, rapiery, kusza myśliwska), odlew ręki Jana Matejki oraz obrazy: Widok leśny Cypriana Norwida, skradziony z Sukiennic w 1956 roku i Jeździec na koniu Jacka Malczewskiego, uprowadzony z wystawy czasowej w Częstochowie (1964). Z kolei litografia Dziewczynka w oknie Stanisława Wyspiańskiego zaginęła podczas wystawy w Londynie w 1970 roku. Z powodu kradzieży ucierpiało też mocno Muzeum Narodowe w Poznaniu – w 1949 roku z wystawy w Szczecinie zniknął obraz Józefa Brandta Na czatach i dwie prace z Działu Malarstwa Obcego. Z Gabinetu Numizmatycznego złodzieje zabrali kilkadziesiąt obiektów, a Dział Metali przyznał się do utraty przeszło dwustu przedmiotów. O kradzieżach informowało także Muzeum Narodowe w Szczecinie, które zauważyło przepadek modelu rekonstrukcyjnego statku „Nydam”, „nigeryjskiego harpunku”, noża rolniczego z Gwinei i innych afrykańskich artefaktów, jak również kilku obrazów. Ciekawe wiadomości przekazało Muzeum Narodowe we Wrocławiu. Otóż wypożyczyło ono w 1948 roku jedenaście prac, głównie krajobrazów, Komitetowi Miejskiemu PZPR. Co się z nimi stało, nie wiadomo; Prokuratura Powiatowa umorzyła śledztwo w 1963 roku. Podobny przypadek odnotował w cytowanej już książce Tomasz F. de Rosset – Widok morski na Krymie Iwana Ajwazowskiego spodobał się komuś z Komitetu Centralnego PZPR w 1973 roku tak bardzo, że obrazu nigdy nie odnaleziono.
We Wrocławiu lista skradzionych figurek, przedmiotów z dziedziny rzemiosła artystycznego i militariów liczyła sobie kilkadziesiąt pozycji, podobnie jak utraconych monet. Sześć obrazów o tematyce religijnej z Oddziału Etnografii zaginęło po wypożyczeniu ich do Muzeum w Bolesławcu. Z muzeów regionalnych podległych Wrocławowi wyparowały setki różnych drobnych muzealiów, podobnie z Torunia. Muzeum w Elblągu zgłosiło dwa przedmioty, podczas gdy Muzeum Kaszubskie w Kartuzach dwadzieścia sześć, w tym widły kopieniackie, laskę sołecką i klatkę na szczury. Z Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu skradziono w 1971 roku materiały plebiscytowo-propagandowe z 1921 roku – ulotki, nalepki i pocztówki. O wyjątkowym wybryku możemy mówić w przypadku Muzeum Regionalnego w Radomiu. Pejzaż morski Franciszka Lampiego padł tam w 1966 roku łupem członków szkolnego klubu przyjaciół muzeum. Młodzi wielbiciele sztuki, w obawie przed konsekwencjami, zniszczyli następnie obraz, wart wówczas trzy tysiące złotych. Cztery lata wcześniej z tego samego muzeum zniknęło płótno Józefa Brandta Chata.
Z przeglądu owych raportów wynika niezbicie, że największą popularnością cieszyły się wśród złodziei numizmaty – najłatwiejsze do ukrycia i do zbycia na licznych giełdach pasjonatów. Ale i broń na wystawach trudno było upilnować – rejestry utraconych pistoletów i innych militariów należą do najdłuższych.
Niektóre muzea uznały za stosowne nie tylko przesłać żądane wykazy, ale i się usprawiedliwić. „Wszystkie powyższe kradzieże miały miejsce na skutek niewystarczającej ilości pracowników dozoru – skarżyło się Muzeum w Pabianicach. – Przez całe miesiące jeden pomocnik miał pod opieką 7 sal na dwu kondygnacjach oraz przyjmował opłatę za wstęp jednocześnie. Stary, sprzed 70 lat sprzęt ekspozycyjny nie zabezpieczał zupełnie eksponowanych muzealiów”. Z podobnymi bolączkami musiała borykać się zapewne większość placówek kultury.
Aby zrównoważyć niepokojące sygnały z polskich muzeów, SB postarała się także o materiał porównawczy z areny międzynarodowej. Główny Urząd Ceł przygotował w maju 1976 roku „Informację dotyczącą zwalczania przemytu dóbr kultury narodowej”, z której wynikało, że z włoskich muzeów i kościołów znikało każdego dnia szesnaście obrazów, rzeźb bądź innych zabytków, a w krajach basenu Morza Śródziemnego roczne straty z powodu kradzieży muzealiów sięgały dziesięciu milionów dolarów. W ciągu dekady tylko we Francji zniknęło czterysta pięćdziesiąt wybitnych dzieł sztuki. Negatywne te zjawiska nie ominęły tak zwanych krajów socjalistycznych. Z Galerii Narodowej w Pradze skradziono w 1972 roku obrazy pędzla Fransa Halsa, El Greca i Tintoretta warte trzy miliony dolarów.
Wszystkie te analizy mogą dziś przydać się badaczom, jednak SB nie przyniosły żadnego pożytku. Nie zdobyto dowodów, by jakiekolwiek ukradzione przedmioty trafiły do rąk Mętlewicza i jego grupy, a temu przecież służyć miało pozyskanie owych danych.
W tym miejscu zauważyć należy, że zagadnienie kradzieży i przemytu dzieł sztuki w okresie PRL nie zostało dotąd opracowane naukowo; pewną przeszkodą jest tu zapewne niedostępność archiwów policji, gdzie przechowywane są dokumenty Milicji Obywatelskiej z omawianej epoki.