Maryna Mniszchówna – caryca czasu dymitriad
Moskwa, 22 maja 1606 roku
Orszak ślubny szedł z poselskiej Złotej Sali na Kremlu. Na przedzie dostojnicy, w tym trzech Polaków: Stanisław Mniszech, Zygmunt Tarło i Jan Buczyński. Potem drużbowie: Dymitr Szujski, bracia Nagojowie i Zygmunt Tarło. Przed carem, odzianym w czerwoną szatę naszywaną perłami i drogimi kamieniami, niesiono na czerwonej poduszce koronę, berło i złote jabłko, a prowadzili go Jerzy Mniszech i książę Fiodor Iwanowicz Mścisławski. Carowa miała strój moskiewski: czerwoną aksamitną suknię z szerokimi rękawami, obszytą diamentami, rubinami i perłami i naszywane perłami buty, i jeszcze sznury pereł wplecione we włosy. Otoczoną damami dworu, wiodły ją żona Fiodora Mścisławskiego i przyszła żona Wasyla Szujskiego. W Soborze Uspieńskim czekali patriarcha, arcybiskupi i archimandryci. Skrócony, bo trwający zaledwie ponad trzy godziny zamiast zwykłych dziewięciu, obrzęd koronacji, a potem zaślubiny odbyły się przy drzwiach zamkniętych, by uniknąć zgorszenia, ponieważ ceremoniał odbiegał od tradycji prawosławnej, co mogło się nie spodobać prostemu ludowi, niechętnemu wszelkim nowinkom, a zwłaszcza zachodnim i łacińskim.
Dotąd nie było zwyczaju koronować żon władców Kremla, więc polska wojewodzianka została pierwszą w historii koronowaną carową. Otrzymała oficjalny tytuł: Wielikaja Gosudarynia, Carowa Maria Jurijewna. Patriarcha, duchowni i senatorowie ucałowali jej dłoń na znak wierności i poddaństwa. Po nich zrobili to przedstawiciele niższego duchowieństwa i bojarzy; ci całowali jej rękę przez chustkę.
Moskwa, listopad 1614 roku
Dużo później dowiedziałam się, że już dwa miesiące po ślubie w Krakowie, w połowie stycznia 1606 roku przybył do króla goniec z Rosji, Iwan Bezobrazow, który poufnie doniósł, że bojarowie postanowili usunąć Dymitra i pragną ofiarować koronę królewiczowi Władysławowi. My jeszcze wtedy nic o tym nie wiedzieliśmy i z zupełnie innego powodu ciągle się odwlekał wyjazd nasz do Moskwy, mimo nalegań męża mego, by stało się to jak najprędzej. Ojciec kilka razy pisał do cara, że nie ma pieniędzy na podróż, i dopiero gdy wreszcie dostaliśmy od niego 300 tysięcy złotych, zdecydował, że ruszamy. Teraz zaś mnie nie śpieszyło się do drogi. Doniesiono mi bowiem, że Dymitr prowadzi rozwiązłe życie, a co gorsza, sprowadził na Kreml Ksenię Godunównę i zrobił z niej swoją nałożnicę. Wielce cierpiała moja duma, a też niepokój dręczył. Co się stanie, jeśli zerwie nasz układ? Nie ze zwykłą dziewką rozpustę czynił, ale z córką zmarłego cara. A jeśli ona wpływ na niego zyska? Ślub mój zawarty w Krakowie musiał zostać potwierdzony w Moskwie, inaczej nie zostanę carową. I jaki los mnie wtedy czeka? Kim będę? Żoną czy przeszkodą, której bojarzy nie zawahają się usunąć? Bałam się jechać, ale kiedym zaczęła się skarżyć, ojciec przestraszony, że wyjazdu odmówię, jął eksplikować, iż Dymitr się opamięta, gdy przyjadę do Moskwy, bo to ja będę prawowitą carską małżonką i gosudarynią. Potem ktoś mi w sekrecie doniósł, że ojciec pisał wtedy do Dymitra, prosząc go usilnie, by Ksenię oddalił.
Ruszyliśmy w drogę. Wszędzie witano mnie jak carową i do Moskwy wjechałam z wielkim przepychem. Po kilku dniach spędzonych w monasterze, w święto Wniebowstąpienia najpierw koronowano mnie na gosudarynię Wszechrusi, po czym odbył się powtórny ślub, prawosławny tym razem, by lud mój uznał we mnie prawą władczynię.
W trakcie ceremonii patriarcha podał nam kawałek chleba i kielich wina. Najpierw ja wypiłam trochę, potem Dymitr, a następnie mąż mój zgodnie z tradycją rozbił kielich. Gdym ujrzała czerwone wino na dywanie rozlane, dreszcz mnie zimny przeszył, bo wyglądało jak krew. Po raz trzeci ogarnął mnie lęk przed losem, jaki carowej Marynie umyśliły uprząść Parki.
Uroczystości weselne odznaczały się wielkim przepychem. Do końca maja miały trwać uczty, muzyka, zabawy i bale. Zaplanowano nawet bal maskowy, nieznany tu i budzący niechęć ciemnego tłumu, który gorszył się już tym, że carowa tańczy i że mężczyźni tańczą pospołu z kobietami. Ten sam lud Moskwy, który przed paroma dniami radośnie ją witał, teraz mówił o niej z wrogością. Oliwy do ognia dolewali jeszcze przybyli do Moskwy Polacy, którzy zachowywali się wobec mieszkańców, jakby to był lud podbity. Pijani, rozzuchwaleni, wszczynali awantury, wypominając głośno: „Ot, moskiewskie raby, daliśmy wam cara”. O carowej mówili chełpliwie: „To nasza na tronie moskiewskim”. A dwór Maryny jadł, tańczył i bawił się zapamiętale, choć donoszono jej i ojcu o nastrojach ulicy. I nikt nie spodziewał się tego, co nastąpiło.
Bunt Szujscy przygotowywali od dawna. Rozpuszczali pogłoski, że Lachy będą nawracać prawosławnych na swoją religię, że car bezbożnik nie całuje świętych ikon, że nie kropi się wodą święconą, że uprawia czary. A carowa to luteranka, cudzoziemski strój nosi, cudzoziemskie potrawy jada.
W mieście narastał niepokój, co pochłonięty rozrywkami Kreml mimo ostrzeżeń lekceważył aż do piątej rano 27 maja, kiedy to rozdzwonił się dzwon cerkwi Ilji Proroka, a potem dzwony w innych cerkwiach i w tym momencie z więzień powypuszczano uzbrojonych przestępców. W tłum poszła wieść, że Polacy chcą zabić cara, więc ulica rzuciła się bronić „ojczulka, słoneczko nasze”. Zaczęły się walki na ulicach, a przede wszystkim w gospodach, gdzie stali przybysze z Rzeczpospolitej, a te wcześniej nieznana ręka opatrzyła specjalnymi znakami. Polaków i Litwinów zginęło w sumie około pięciuset, z czego wielu we śnie. Napadniętym obiecywano, że jeśli broń oddadzą, nic im się nie stanie, a jeśli uwierzyli, ginęli z ręki tłuszczy, często w męczarniach.
W tym czasie ludzie Szujskich wkroczyli do carskich komnat. Dymitr zginął zamordowany w okrutny sposób, a zmasakrowane i zhańbione zwłoki zaciągnięto pod klasztor Wozniesieński i tam spytano carową Marfę, czy to jej syn, czy nie. Odpowiedziała zagadkowo, zapewne ze strachu o własne życie:
– Wy wiecie lepiej ode mnie.
Maryna ostrzeżona przez męża uciekła ze swych komnat
i ukryła się tam, gdzie sypiał jej fraucymer. Spiskowcy i tu wtargnęli i zaczęli lżyć grubym słowem obecne tam niewiasty.
– Gdzie wasza carowa? – wrzeszczeli.
– Najjaśniejszą cesarzową odprowadziłyśmy dziś z rana do jej ojca, pana wojewody. – Nie na wiele się zdało odważne kłamstwo ochmistrzyni Kazanowskiej. Damy dworu zostały pobite i zgwałcone, po czym czerń rzuciła się rabować pałac. Maryna ocalała dzięki temu, że w porę zjawili się bojarzy
– i położyli kres samowoli.
Dwa dni po wybuchu zamieszek, 29 maja, Sobór Ziemski wybrał na cara Wasyla Szujskiego.
Zwłoki Dymitra trzy dni leżały na placu Czerwonym, znieważane i wyszydzane. Potem wywieziono je za Bramę Sierpuchowską i wrzucono do dołu, gdzie grzebano pijaków, włóczęgów i złodziei. Siódmego dnia po zabójstwie, obawiając się, że naród, nadal uważający Dymitra za prawowitego cara, zrobi z niego świętego męczennika, car Szujski polecił wydobyć ciało z grobu i spalić. Prochami naładowano armatę i wystrzelono w kierunku Rzeczpospolitej.
Ten tekst jest fragmentem książki Joanny Puchalskiej „Wilczyce z dzikich pól”:
Bardzo szybko po śmierci Dymitra pojawiły się pogłoski, że nie zginął. Mówiono, że trup wystawiony na widok publiczny miał brodę, ogoloną wprawdzie, ale widoczną, podczas gdy Samozwaniec zarostu nie posiadał. Ktoś go widział na stacji pocztowej, po kraju krążyły listy rzekomo przez niego napisane, w których zapewniał, że wkrótce powróci i surowo ukarze swoich wrogów. Wieści takie puszczał w obieg jego dawny zwolennik książę Grzegorz Szachowski. Przeprawiając się przez Okę, zapytał przewoźnika, czy wie, kogo wiezie. Gdy ten zaprzeczył, rzekł mu:
– Nie mów nikomu, ale wiedz, że przewiozłeś Dymitra, cara Wszechrusi!
Tu wskazał na jednego ze swych towarzyszy i dodał:
– Oto ten, którego chcieli zabić w Moskwie. Dzięki Bogu ocalał i teraz ruszamy do Polski, sprowadzić wojsko. Jeżeli Bóg raczy nam dopomóc, pan nasz hojnie cię wynagrodzi.
W Sierpuchowie książę Szachowski podobnie mówił z Niemką, u której się zatrzymał i jadł. Płacąc za gościnę, rzekł:
– Szykuj dobre miody i wódki, bo jeżeli Bóg pozwoli, wkrótce z wielkim wojskiem tu przybędziemy. – A coście za jedni? – zdziwiła się gospodyni.
– Jam jest kniaź moskiewski, a to nasz car Dymitr, przeciw któremu zbuntowali się mieszkańcy Moskwy i chcieli go zabić. Z pomocą boską uciekł, bo zostawił innego na swoim miejscu i ten został zamordowany.
Podobne ślady pobytu cara zostawiał kniaź w innych gospodach. Również Polacy rozpowszechniali fałszywe wiadomości o jego ocaleniu. Mówiono, że gosudarynia jest wesoła i pogodna, wcale nie rozpacza, a to znaczy, iż mąż jej żyje. Lud przeważnie przychylny był Dymitrowi, bo silne panowało przekonanie, że to prawdziwy syn Iwana Groźnego. Do tego stopnia, że gdy nawiedziły Moskwę dotkliwe zimna, które poniszczyły zasiewy, upatrywano w tym karę Bożą za podniesienie ręki na pomazańca. I nie pomogło to, że stronnicy Szujskiego te same kataklizmy tłumaczyli propagandowo nie gniewem niebios, ale tym, że zabity uzurpator mści się zza grobu i z pomocą szatana chce kraj zaczarować. Daremnie też nowy car rozsyłał gramoty napisane w imieniu swoim, bojarów i carowej Marfy, głosząc wszem wobec, że zabity Dymitr nie był synem Iwana Groźnego, lecz szalbierzem, heretykiem i czarnoksiężnikiem, nazywał się Griszka Otriepjew, prowadził rozwiązłe życie, zamierzał zniszczyć w Moskwie wiarę prawosławną, a zaprowadzić łacińską i luterską, miał tajne układy z Polską i papieżem, a w ogóle to chciał podzielić państwo moskiewskie, część oddać Mniszchom, a ziemię smoleńską i siewierską – królowi polskiemu. Do tego miał też plan taki, aby wymordować bojarów, a po tej straszliwej zbrodni najwyższe stanowiska w państwie oddać Jerzemu Mniszchowi i jego synowi Stanisławowi, Konstantemu Wiśniowieckiemu, Pawłowi Tarle, Stadnickim i innym. Bo, jak wiadomo, przedkładał Lachów nad bojarów i dworian i nimi się otaczał.
A oni szczerze nienawidząc prawosławnego ludu, wszczynali burdy, hańbili niewiasty, dopuszczali się rabunków.
Gramoty takie odczytywano publicznie, a mimo to lud w znacznej części pozostawał po stronie Dymitra i to dało dobry grunt pod jego powrót zza grobu.
Tych Polaków, którzy przeżyli moskiewskie zamieszki, trzymano pod strażą. W areszcie domowym znaleźli się także przybyli na carskie wesele królewscy posłowie, Mikołaj Oleśnicki i Aleksander Gosiewski, którzy mieli ustalić warunki planowanego sojuszu między oboma państwami.
Wojewoda sandomierski i jego syn ocaleli. Obiecano im, że będą mogli wrócić do domu, jak tylko zostanie zawarty pokój między Polską a Moskwą. Marynie Wasyl pozwolił zamieszkać z ojcem, ale kazał im oddać wszystko, co dostali od Samozwańca, w tym też pieniądze, którymi wojewoda miał spłacić do końca długi. Maryna została niemal w jednej sukni.
Polskich panów Wasyl Szujski porozsyłał do dalej położonych miast, aby uniemożliwić im nawiązanie kontaktów ze zwolennikami Dymitra. Maryna i jej ojciec trafili do Jarosławia. Wojewoda umiał sobie zjednać miejscowych prystawów, zapraszał ich do siebie na uczty, wręczał podarki i dzięki temu utrzymywał kontakty, z kim tylko chciał, miał najświeższe wiadomości i prowadził rozległą korespondencję. Swobodnie mógł też rozpowszechniać wieści, że Dymitr nie został zabity, wkrótce powróci i odzyska tron. Jego córka też była o tym święcie przekonana.
Stronnicy Dymitra szykowali się do walki. Wiosną 1607 roku sprowadzono z Polski nowe oddziały zaciężne, jednak cudownie ocalony car, na którego wszyscy czekali, na razie się nie pojawiał. W czerwcu jego zwolennicy przegrali bitwę nad rzeką Wosmą, po której schronili się w Tule, gdzie niebawem ze wszystkich stron otoczyły ich wojska carskie i w końcu musieli się poddać. Tysiące „buntowników” ukarano wtedy śmiercią i Szujski spodziewał się, że wróg został pokonany. Tymczasem w Starodubiu pojawił się z dawna wyczekiwany Dymitr. Był to nieokrzesany prostak, ani trochę niepodobny do swego poprzednika. Różnie o nim szeptano. A że to zwykły czerniec, a że syn starodubskiego bojara, a że nauczyciel ze szkółki szkłowskiego popa. Do odegrania roli cara przygotował go Mikołaj Miechowiecki, który dobrze znał pierwszego Dymitra, bo u niego służył. Choć od razu było widać, że to inny człowiek, coraz więcej osób go „rozpoznawało”. On zaś pod okiem Miechowieckiego poczynał sobie jak władca. Słał do Rzeczpospolitej listy z prośbą o jak najwięcej wojska zaciężnego, wzywał na pomoc polskich i litewskich panów, chętnym do walki obiecywał płacić w dwójnasób, a nawet w trójnasób i to z góry, bo zaraz po przekroczeniu moskiewskiej granicy.
Jako jeden z pierwszych na to wezwanie przybył na początku września do Starodubia chorąży mozyrski Józef Budziłło, po nim przyszło trzy tysiące Kozaków zaporoskich i pięć tysięcy Kozaków dońskich z atamanem Iwanem Zarudzkim na czele; z końcem października zjawił się Samuel Tyszkiewicz, który miał ze sobą siedmiuset husarzy i dwustu piechoty, a w ślad za nim Walenty Walawski w pięćset koni i czterysta piechoty.
W grudniu przybyli Wielogłowski, Rudnicki, Chruśliński, Kazimierski i Mikuliński. Dołączyli także kniaziowie Adam Wiśniowiecki i Roman Rużyński.
Ten ostatni nie zamierzał za darmo karku nadstawiać i od razu przystąpił do ustalania kwestii wypłaty żołdu. Samozwaniec migał się, bo nie miał z czego płacić, a w dodatku wódz naczelny, Mikołaj Miechowiecki, obawiając się wpływów kniazia, intrygował przeciwko niemu. Wysłannicy usłyszeli zatem od carzyka butne słowa w moskiewskim języku, bo polskiego jakoś dziwnie zapomniał.
– Rad byłem temu, że Rużyński idzie, ale teraz się dowie-działem, że zdradę knuje. Posadził mnie Bóg pierwej na stolicy mojej bez Rużyńskiego, to i teraz posadzi. Domagacie się pieniędzy, a ja mam tu Polaków, którzy takich żądań nie stawiają, choć im nie płacę.
– A my znamy, żeś nie ten – odparł mu bez ogródek przy-były w poselstwie rotmistrz Mikołaj Ścibor Marchocki. – Tamten choć umiał ludzi rycerskich uszanować, ty nie umiesz. Widzę, że na niewdzięczność jeno liczyć tu możemy, co kniaziowi i panom braciom naszym, nie mieszkając, przekażemy.
Ten tekst jest fragmentem książki Joanny Puchalskiej „Wilczyce z dzikich pól”:
Posłowie w gniewie odjechali, a Rużyński, dowiedziawszy się o wyniku rozmów, zdecydował, że wraca do Polski. Polacy i Litwini służący u Dymitra poprosili, by się przez jeden dzień wstrzymał z wyjazdem. Obiecali, że jeśli nie dojdzie do porozumienia z carem, to Miechowieckiego z hetmaństwa zdejmą i kniazia w jego miejsce obiorą. Tak też się stało. Nazajutrz zwołali koło, Miechowieckiego za jego intrygi zdegradowali i wyjęli spod prawa, w związku z czym musiał się z obozu oddalić, a jeśliby tego nie zrobił, każdemu wolno było go zabić. Hetmanem wybrali Rużyńskiego, a Dymitra powiadomili, że jeśli chce, by przy nim zostali, ma się na takie zmiany zgodzić. Co świadczy o tym, jak bardzo za nic go mieli i w ogóle się z nim nie liczyli. Potrzebny był jedynie jako oficjalny pretekst w rozgrywce o tron i bogactwa Moskwy.
W lutym 1608 roku wyprawił Samozwaniec agentów do Zygmunta. Przyjęto ich dopiero pod koniec kwietnia i bardzo chłodno. Król rozsądnie czekał na rozwój wypadków, nie opowiadając się po żadnej stronie. I nic nie pomógł obszerny memoriał Jerzego Mniszcha.
Wiosną roku 1608 armia Dymitra pokonała pod Bołchowem wojska Wasyla Szujskiego, po czym ruszyła na stolicę i 24 czerwca stanęła w podmoskiewskim Tuszynie, gdzie założono obóz. Odtąd były dwa ośrodki władzy na Rusi: Moskwa i Tuszyno. I dwóch carów: Szujski i Samozwaniec.
Jeszcze na początku czerwca polskich więźniów przywieziono z miejsc zesłania do stolicy i car Wasyl, który miał teraz u siebie regularną wojnę domową, podjął rokowania z Rzeczpospolitą, reprezentowaną przez trzymanych dotąd pod nadzorem prystawów posłów Oleśnickiego i Gosiewskiego. Pod koniec lipca zawarto rozejm, w myśl którego przez trzy lata i jedenaście miesięcy Rzeczpospolita i Moskwa miały się powstrzymać od działań wojennych. Szujski przyrzekł uwolnić wszystkich Polaków i do 8 października odstawić ich do granic Rzeczypospolitej, ale pod pewnymi warunkami. Mianowicie Jerzy Mniszech musiał obiecać, że drugiego Samozwańca nie będzie nazywał swoim zięciem ani córki swej za niego nie wyda, a Maryna zrzeknie się tytułu carowej. Król polski miał odwołać kniaziów Romana Rużyńskiego i Adama Wiśniowieckiego oraz innych panów i rotmistrzów koronnych i litewskich oraz egzekwować, by jego poddani przestrzegali zawartego rozejmu.
Po zaprzysiężeniu traktatu posłowie wysłali list do Rużyńskiego, wzywając, by Polacy i Litwini przebywający w tuszyńskim obozie jak najszybciej opuścili państwo moskiewskie. Ci oczywiście nie mieli najmniejszego zamiaru tego czynić, a jeszcze Dymitrowi przybyli nowi poplecznicy, wśród których znalazł się Jan Piotr Sapieha. Jerzy Mniszech też ani myślał wyrzekać się „zięcia”.
[…]
Moskwa, listopad 1614 roku
Chyba wszyscy zdawali sobie sprawę, że upadek Samozwańca niebawem nastąpi. Ja początkowo poza napisaniem listu do nuncjusza papieskiego do polityki się nie mieszałam. Do roku 1610 byłam bierna, to inni kierowali moim losem. W styczniu 1609 roku ojciec wyjechał i zostawił mnie samą. Napisałam do niego, przepraszając za to, czymem go z nieostrożności, z głupstwa, z młodości, ze złości obraziła, i prosząc, by o mnie nie zapominał. Obiecałam, że wypełnię wszystko, co mi rozkazać raczył. Wielki cierpiałam wtedy niedostatek i srodze bolała mnie dziwna obojętność z jego strony. Nie odpowiadał na listy, jakby od wyjazdu z Tuszyna o mnie zapomniał. A ja musiałam żyć jak żona z człowiekiem grubych i brzydkich obyczajów, pokazując światu podniesione dumnie czoło. Męża mego otwarcie lekceważono, nie szczędząc mu wzgardy. Najbardziej zaś jego wódz naczelny, książę Rużyński. Jedynym, który wierność i przywiązanie do niego zachował, był Iwan Zarudzki, Kozaków dońskich ataman.
A jednak gdy napisał do mnie Stanisław Stadnicki, że król Zygmunt pragnie się ze mną porozumieć i nakłonić do porzucenia Samozwańca i do powrotu do ojczyzny, honorem się ujmując, ugodę odrzuciłam.
Zdało mi się, że wolałabym śmierć, niż żeby świat miał z mego nieszczęścia tryumfować. I że będąc panią narodów, carową moskiewską, nie mogłabym stać się na powrót poddanką i zwykłą polską szlachcianką.
Gdy po kilku nieudanych próbach Dymitrowi udało się wreszcie uciec do Kaługi od domagających się pieniędzy rotmistrzów, ci poczęli skłaniać się ku przejściu na stronę Zygmunta, który prowadził własne rokowania z Szujskimi o koronę. Część chciała zostać przy Dymitrze, część wolała odejść do króla. Mój los nikogo nie obchodził, a ja nie wiedziałam, co robić. Najpierw myślałam, aby podążyć za mężem, ale po namyśle postanowiłam we własnym imieniu wysłać posłów do obozu króla pod Smoleńskiem. Napisałam do Zygmunta, przedkładając mu, że fortuna igrała ze mną okrutnie, wywyższając ze stanu szlacheckiego na wyniosłość carstwa moskiewskiego, by wprawić w okrutne więzienie, a potem dać swobodę fałszywą, bo tak naprawdę jeszcze szkodliwszą niewolą będącą. I w takich terminach się znalazłam, że wedle kondycji stanu swego spokojnie żyć nie mogę. Prosiłam, by jego królewska mość zechciał wspomnieć, iż wszystko ze mnie przeciwna fortuna złupiła, została mi jeno sprawiedliwość i prawo na państwo moskiewskie, koronacją obwarowane, przysięgą stanów obywatelów moskiewskich potwierdzone.
I oddałam się królowi w obronę. List ten wysłałam, ale potem zamiar ugody zmieniłam, gdyż znów wielu przeszło na stronę Dymitra i kolejny raz zaświtała nadzieja. Toteż gdy posłowie moi w ślad za listem do króla się udali, wedle moich instrukcji takie przedstawili żądania, iż król nie mógł uczynić im zadość. A ja obchodziłam stanowiska naszych chorągwi, błagając i hojne przyrzekając nagrody, a tak umiałam wpłynąć na usposobienie żołnierzy, iż wielu ich odwiodłam od króla, a utwierdziłam w wierności dla Dymitra.
Stronnicy królewscy głośno wyrzekali na moje postępowanie, bałam się nawet, żeby Rużyński nie kazał mnie uwięzić i nie odesłał do obozu królewskiego. Postanowiłam uciec z Tuszyna i dałam znać Dymitrowi, że do niego dołączę, z czego bardzo się ucieszył. Następnie napisałam list do rycerstwa, gorzko skarżąc się na Rużyńskiego i stronników królewskich i na ich knowania przeciw mnie. Zawiadomiłam, że odjeżdżam, gdyż będąc carową moskiewską i szlachcianką polską, obu prawom podlegać nie mogę.
Ten tekst jest fragmentem książki Joanny Puchalskiej „Wilczyce z dzikich pól”:
[…]
Moskwa, listopad 1614 roku
Niemal wszyscy Dymitra opuścili, a nadto z owych grodów, które go niedawno witały, mnogie przeszły na stronę jego wrogów. On w staraniach o tron nie ustawał, podjazdami nękał królewskie wojska i utrudniał dowóz żywności do zajętej przez Żółkiewskiego stolicy. Liczył bardzo na spisek, który stronnicy jego uknuli, a którego celem było wywołanie powstania w Moskwie i osadzenie go na tronie. Zamiar spalił na panewce, sprzysiężenie zostało odkryte.
A wcześniej się zdarzyło, Alżusiu Stanisławowna, że kniaź Piotr Arsłan Urusow, ochrzczony Tatar, powziął do męża mego urazę za to, że ten kazał go wyknutować i na sześć tygodni wtrącił do więzienia, gdy mu się sprzeciwił. Ja sama Dymitra prosiłam, by go z więzienia zwolnił, i tak się w końcu stało, ale uwolniony kniaź z zemsty spisek obmyślił. Walecznością najpierw odzyskawszy męża mego zaufanie, zaprosił go w grudniu na polowanie na zające. Tam z pistoletu go postrzelił, a następnie szablą rękę i głowę mu uciął i zaraz potem uciekł. Trup pozostał w polu na saniach. Gdy do Kaługi przyszła wiadomość, uderzono w dzwony, a lud tłumnie wyruszył zobaczyć ciało. Ja się dowiedziałam, kiedy przywieziono zwłoki na zamek, a byłam wtenczas brzemienna.
Żal mi go było, choć człowiek ten grubych obyczajów i umysłu ciężkiego, nie sprostał roli, której się podjął, czy też raczej w którą go wtłoczono, a tylko powszechne zjednał sobie miano szalbierza i wora. Prostacką swą tyranią i postępowaniem nierozumnym w końcu niemal wszystkich do siebie zniechęcił.
Po jego śmierci w mieście zrobił się tumult. Nie było już cara, ale byłam ja, carowa, i podczas gdy bojarzy poparli królewicza Władysława, Dońcy opowiedzieli się przy mnie. Natenczas pod Kaługę przybył pan starosta uświacki, zamierzając zająć miasto. Kałużanie jednak go nie wpuścili, choć niby oświadczyli się za królewiczem.
Mnie wzięto pod straż. Z początkiem stycznia roku 1611 powiłam w więzieniu syna i oddałam bojarom, aby go w swojej wierze ochrzcili i po swojemu wychowali. Tak radził ataman Zarudzki, jedyny człowiek, który przy mnie ostał. Walczył jeszcze pod sztandarami pierwszego Dymitra i już wtedy okrutnie się we mnie rozmiłował. W Tuszynie to on czuwał nad wszystkim, bo kniaź Rużyński niemal zawsze był pijany.
W grudniu roku 1609 na krótko przeszedł na stronę Zygmunta, walczył pod rozkazami hetmana Żółkiewskiego i stawał w potrzebie kłuszyńskiej. Ale że go nie szanowano tak, jak sobie życzył, uraził się do rycerstwa i do nas wrócił. Za jego to sprawą teraz puszczono mnie z więzienia i dziecko oddano. Syna mego chronić obiecywał i na tronie osadzić, a wtedy i ja bym mogła na powrót carową zostać. Rabem moim, sługą pokornym i zaprzedaną mi na wieki duszą siebie nazywał, a do mnie „carowo, hołubko moja” mówił. Sicz obiecywał skrzyknąć całą i na Moskwę poprowadzić, a potem u nóg moich przysiąść przyrzekał i miłośnie do końca życia w oczy patrzeć. Nikt przedtem mi takich rzeczy nie prawił. Pierwszego męża pojęłam z woli rodziców i z chęci sięgnięcia wyżej niż Urszula, a byłam mu obojętna, skoro zaślubiwszy mnie w Krakowie, sprowadził sobie na Kreml Godunównę. Do ślubu z drugim, plugawym pijanicą i worem, zmusił mnie ojciec i złość na Rużyńskiego zgodę podszepnęła, a Bóg jeden wie, ilem w małżeństwie tym zła wycierpiała. Ataman zaś został moim mężem po woli i sercu. Gosudarynia Wsiej Rusi rozmiłowała się szczerze i tych jakże krótkich chwil szczęścia do dziś nie żałuje.
Potem wypadki toczyły się szybko, a ja znów całkiem bezwolna się stałam i to inni za mnie decydowali. Wybuchło powstanie przeciw Zygmuntowi i załodze Kremla i wtedy skuszono atamana obietnicą, że jeśli pomoże wypędzić Polaków, obiorą carem mego syna. W końcu marca na czele trzech tysięcy Dońców ruszył mój sokół pod Moskwę. W kwietniu obwołano trzech naczelników, on został jednym z nich. Właściwie piastował całą władzę, bo pierwszy naczelnik, wojewoda riazański Prokop Lapunow, wkrótce został zabity, a drugi, Dymitr Trubecki, okazał się nieudolny. Nadzieja więc zaświtała, że los się odwrócił i wreszcie nam sprzyja. Udałam się wraz z dworem bliżej Moskwy, do Kołomny, pewna, że jako koronowana carowa i matka carewicza wkrótce zasiądę na tronie. Lecz gniew ludu, dotąd kierowany przeciwko Polakom, obrócił się przeciw ludziom Zarudzkiego, którzy poczynali sobie w sposób okrutny, rabując i paląc okoliczne sioła. Moskwa pod wodzą kupca Kuźmy Minina i kniazia Dymitra Pożarskiego, występująca dotąd przeciwko stronnictwu królewskiemu, skierowała się przeciwko nam. Pożarski jął rozgłaszać, że ataman jest szpiegiem, że utrzymuje kontakty z hetmanem Chodkiewiczem, a wtedy mąż mój musiał ze swymi ludźmi z Moskwy uchodzić. Przybył do Kołomny, zabrał mnie i moje dziecię i udaliśmy się do Michajłowa. Ale jeszcze nie traciliśmy nadziei i ataman nękać Moskwy nie przestawał. Za słaby, by wprowadzić na tron mego syna, postanowił z ludności kozackiej utworzyć oddzielne państwo i rządzić nim jako mąż carowej. Wyprawiał się na ziemie, które uznały władzę Pożarskiego, łupił i palił, co się dało. Wysłano tedy przeciw niemu wojska i musieliśmy uciekać do Astrachania. Tu szukaliśmy sojuszników, ataman starał się pozyskać chana Ordy Nogajskiej i szacha perskiego, Abbasa, któremu w zamian za pomoc obiecał odstąpić Astrachań. Tymczasem nadeszły wojska z Moskwy, a że i tu ludność się przeciwko nam buntowała, musieliśmy uciekać. Wtedy do niewoli dostała się pani Kazanowska. Nie wiem, jaki był dalej jej los, smutny zapewne. A my dotarliśmy aż nad rzekę Jaik. Byliśmy na wyspie zwanej Niedźwiedzi Ostrów, gdy nadciągnął książę Iwan Odojewski. Kozacy nasi, jeszcze niedawno gotowi ginąć za mnie, mego syna i swego atamana, wydali nas w jego ręce, a sami złożyli przysięgę na wierność nowemu carowi Michałowi, którego Sobór miast królewicza Władysława obrał. W kajdanach zawieziono nas do Moskwy. Jakże inne zgotowano mi powitanie niż wtedy, gdy wjeżdżałam na Kreml w hosudarskiej karecie! Teraz tłum wygrażał, wznosił okrzyki, że jestem czarownicą i luteranką, głośno przeklinano moje niewinne dziecię, zwać je pomiotem szalbierza i heretyka, który chciał zniszczyć świętą prawosławną wiarę.
Zamkniętą w lochu, jak zbrodniarkę przykuto do ściany. Przesłuchiwali mnie bojarzy, obiecywali, że będę mogła wrócić z Iwankiem do Polski. Gotowa byłam zrobić wszystko, co chcieli, byle tylko synka ocalić. Aż pewnego ranka przyszli i mówią, że dziecko potrzebuje świeżego powietrza. Głaskali je po główce, zapewniali, że idą się pobawić. I pobawili się, przeklęci dzieciobójcy, bodaj w piekle całą wieczność żywcem płonęli! Powiesili mego syna na szubienicy przy Bramie Spasskiej. Aby nie zagroził tronowi Romanowów. Tych też przeklinam na wieki!
Iwana Zarudzkiego, atamana sokoła, po torturach wbito na pal. Byłam jak martwa z rozpaczy po śmierci dzieciątka i nic nawet nie czułam, kiedy mi powiedziano, że on nie żyje i jak zginął. Zostałam sama, Alżusiu Stanisławowna. Sama pośród śmiertelnych wrogów. Tylko ty i mąż twój byliście dla mnie dobrzy, niech wam Bóg stokrotnie wasze miłosierne serce nagrodzi, gdy mnie już nie będzie. Daj mi pić, Alżusiu. Nie, przełknąć nic nie zdołam. Możesz to zabrać. Wiem, wiem, że jestem coraz słabsza, ale da Bóg, tak koniec szybciej nadejdzie.
W czerwcu 1611 roku, po wielomiesięcznym oblężeniu, wojsko polskie zdobyło Smoleńsk i słynna twierdza po prawie stu latach wróciła w granice Rzeczpospolitej. Król podjął wtedy decyzję o zaprzestaniu działań zbrojnych. Polski garnizon na Kremlu, odcięty całkowicie od dostaw żywności, wskutek straszliwego głodu musiał w końcu skapitulować, co stało się 7 listopada 1612 roku. Wbrew zaprzysiężonym ustaleniom większa część załogi została zdradziecko wymordowana. W lutym 1613 roku Sobór Ziemski wybrał na cara Michała Romanowa.
Tego samego roku zmarł w Samborze Jerzy Mniszech. W tym czasie jego córka jeszcze rozpaczliwie walczyła o tron, na który ją wprowadził. Pierwsza w historii koronowana carowa Rusi, polska wojewodzianka, zmarła wiosną 1615 roku w więzieniu w Moskwie (niektóre źródła podają, że w Kołomnie), oficjalnie w wyniku choroby i z żalu za synem. Po egzekucji małego Iwana zrozpaczona Maryna przeklęła ród Romanowów, aby za tę zbrodnię dzieciobójstwa żaden z nich nie umarł śmiercią naturalną.