Martin Luther King - czarna Ameryka szuka sprawiedliwości
Martin Luther King to niejedyny ważny działacz afroamerykański tamtego czasu. Dowiedz się więcej o Malcolmie X
Sześć miesięcy później, w listopadzie 1967 roku, Martin Luther King junior znalazł się w miejscowości Frogmore, w bagnistym regionie Karoliny Południowej niedaleko Hilton Head, gdzie jego organizacja obrony praw człowieka Southern Christian Leadership Conference (Konferencja Chrześcijańskiego Przywództwa Południa, dalej SCLC) zorganizowała swój doroczny zjazd. King postanowił wykorzystać tę okoliczność do ogłoszenia odważnego nowego kierunku programowego SCLC. W obecności prawie stu sztabowców, członków zarządu i wolontariuszy miał przedstawić ambitny plan zmiany sposobu działania organizacji. Była to kontrowersyjna, radykalna, rewolucyjna wizja.
King postanowił, że wiosną następnego roku – 1968 – ponownie pojedzie do National Mall, miejsca, z którego wygłosił swoje słynne przemówienie „Miałem sen”. Tym razem jednak wyobraził sobie coś znacznie bardziej konfrontacyjnego niż popołudnie podniosłych deklaracji. Zamierzał przyprowadzić ze sobą armię biednych ludzi z całego kraju – nie tylko Afroamerykanów, lecz także nędzarzy z różnych plemion indiańskich, białych z Appalachów, Latynosów, Portorykańczyków, Eskimosów, mieszkańców amerykańskich wysp na Oceanie Spokojnym. Mieli tygodniami obozować na terenie Mall, mieszkać w ogromnym prowizorycznym miasteczku u stóp pomników. Mieli sparaliżować miasto, zakorkować ruch, codziennie urządzać okupacje budynków rządowych, mieli zająć stolicę kraju i pozostać tam do czasu, aż ich żądania zostaną spełnione. Miał to być akt nieposłuszeństwa obywatelskiego na bezprecedensową skalę. King znał tylko jedno porównywalne wydarzenie: akcję Bonus Marchers, weteranów I wojny światowej, którzy latem 1932 roku wkroczyli do Waszyngtonu i zażądali obiecanych im świadczeń.
King od lat zmierzał w tym kierunku, ale plan ten ostatecznie wykrystalizował się w lecie 1967 roku, po tragicznych w skutkach zamieszkach w Detroit i Newark, które wzbudziły w nim przekonanie, że Ameryka – jej struktury, jej praktyki, jej zasadnicza idea – jest w poważnych tarapatach. „Przez wiele lat – powiedział – pracowałem nad reformą istniejących instytucji społecznych: trochę zmian tutaj, trochę zmian tam. Teraz podchodzę do tego zupełnie inaczej. Uważam, że musimy przebudować całe społeczeństwo, musimy doprowadzić do rewolucji wartości”.
W jego opinii Ameryka była społeczeństwem potrzebującym „radykalnej operacji chirurgicznej moralności”. Stała się arogancka, egoistyczna, bardziej zainteresowana rzeczami niż ludźmi. Waszyngton kontynuował katastrofalną wojnę w Azji Południowo-Wschodniej, a jednocześnie uprawiał zimnowojenną politykę, która zdawała się prowadzić świat ku zagładzie jądrowej. „Mój własny rząd stał się największym siewcą przemocy w dzisiejszym świecie”.
Stwierdził, że masowe zamieszki są objawem rozleglejszej choroby republiki. Rząd, zaprzątnięty Wietnamem, wyścigiem w kosmosie i innymi kosztownymi projektami wojskowo-przemysłowymi, nie chciał się zmierzyć z problemem fatalnych warunków panujących w gettach Ameryki. King uważał, że ten brak empatii jest krótkowzroczny, ponieważ jeżeli nie zrobi się czegoś natychmiast, następnego lata wybuchną znacznie bardziej destrukcyjne zamieszki. Autentycznie się obawiał, że Ameryka może się pogrążyć w wojnie rasowej, która ostatecznie doprowadzi do przejęcia władzy przez skrajną prawicę i budowy quasi-faszystowskiego państwa policyjnego.
Przekonywał, że niektóre spośród fundamentalnych problemów wiążą się z samym kapitalizmem. Kinga od lat oskarżano o to, że jest utajonym komunistą, co było wierutną bzdurą, ale rzeczywiście od kilku lat grawitował ku jakiejś formie socjaldemokracji podobnej do skandynawskiej (koncepcję tę zainspirowała między innymi jego wizyta w Szwecji i Norwegii, gdzie w 1964 roku odebrał Pokojową Nagrodę Nobla). „Dobre i sprawiedliwe społeczeństwo – powiedział – nie jest ani tezą kapitalizmu, ani antytezą komunizmu, lecz społecznie wrażliwą demokracją, która godzi ze sobą prawdy indywidualizmu i kolektywizmu”.
Koncepcja najazdu biednych ludzi na Waszyngton wyrosła z wielomiesięcznych przemyśleń i pobytu w kamienicy czynszowej w jednym z najgorszych slumsów Chicago, gdzie spędził lato. Przez cały ten czas zastanawiał się nad kwestią biedy – jej korzeni, skutków i możliwych rozwiązań problemu. Nową kampanię traktował jako alternatywę dla zamieszek, ostatnią szansę na pokojowe rozstrzygnięcie. Jego armia biednych ludzi miała zażądać, żeby rząd zainicjował coś w rodzaju planu Marshalla do walki z biedą w Ameryce – programy tworzenia miejsc pracy, reformę służby zdrowia, stworzenie lepszych szkół, gwarantowany dochód minimalny dla każdego obywatela.
Zdawał sobie sprawę, że jest to znacznie bardziej radykalne od wszystkiego, co do tej pory proponował. Taką koncepcję zawsze byłoby trudno sprzedać, ale podczas wojny zadanie wydawało się prawie niewykonalne. Miał świadomość, że jego projektowi brakuje logistycznej i moralnej klarowności z dawnych czasów ruchu praw obywatelskich, kiedy zło wydawało się tak oczywiste, a naród był podatny na płomienną retorykę Kinga. Zamiast domagać się czegoś już zagwarantowanego w konstytucji, King żądał, żeby jego kraj sięgnął głęboko do kieszeni i rozwiązał jeden z najtrudniejszych problemów od zawsze trapiących ludzkość. „Likwidacja barier rasowych w lokalach gastronomicznych nie kosztowała kraju ani centa – powiedział. – Zagwarantowanie prawa do głosu nie kosztowało kraju ani centa. Teraz jednak mamy do czynienia z kwestiami, których nie da się załatwić bez wydania miliardów dolarów, bez radykalnej redystrybucji władzy ekonomicznej”.
King nalegał jednak, aby SCLC przystąpiła do tej kampanii, tej pokojowej okupacji na ogromną skalę. „Jestem na to totalnie napalony – powiedział swoim ludziom we Frogmore. – Tym razem musimy postawić wszystko na jedną kartę”.
Tekst jest fragmentem książki Hamptona Sidesa „Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę”:
Większość sztabowców Kinga była jednak znacznie mniej „napalona”. Kampania Biednych Ludzi pachniała im donkiszoterią – co gorsza, uważali, że pomysł ten odzwierciedla zaburzony stan umysłu ich przywódcy.
Jesienią 1967 roku Martin Luther King był wyczerpany psychicznie. Ten trzydziestoośmiolatek od dwunastu lat bez chwili wytchnienia walczył o prawa obywatelskie. Jego życie nie należało do niego. Napięty do granic możliwości grafik, praca do późna w nocy i nieustanne podróże – jego sztabowcy nazywali to „wojną ze snem” – zrobiły swoje. Za dużo palił i pił, przybierał na wadze, zażywał tabletki nasenne, które nie skutkowały. Prawie codziennie grożono mu śmiercią. Jego małżeństwo się rozpadało. W wyniku krytyki wojny wietnamskiej stracił prawie wszystkich najważniejszych sojuszników w Waszyngtonie. Coraz więcej osób traktowało go jako niegdyś wybitnego przywódcę, którego czas minął.
Z całą pewnością nie był już mile widziany w Białym Domu. Martin Luther King i Lyndon Johnson razem tworzyli historię – wspólnymi siłami przeforsowali przełomową ustawę o prawach obywatelskich z 1964 roku i ustawę o prawie wyborczym z 1965 roku – ale teraz Johnson nie chciał nawet rozmawiać z Kingiem. Prezydent widział w nim zdrajcę, zdarzyło mu się nazwać go „tym czarnuchem kaznodzieją”.
Chociaż King nadal cieszył się powszechnym szacunkiem, jego pozycja się pogorszyła, nawet wśród swoich. W 1967 roku po raz pierwszy od dekady nie trafił do pierwszej dziesiątki „najpopularniejszych Amerykanów” w sondażu Gallupa. Jego baza poparcia od kilku lat powoli się wykruszała. W 1965 roku, kiedy pojawił się w Los Angeles podczas zamieszek w dzielnicy Watts, czarni go wygwizdali. Jego wizja pokojowych protestów znajdowała w gettach coraz mniej zwolenników. Wielu młodych ludzi nazywało go „Lordzik” i traktowało jako kaznodzieję z Południa, sztywniaka, który stracił kontakt z rzeczywistością. Ruch Black Power, pod wodzą młodych radykałów takich jak Stokely Carmichael i H. Rap Brown, rósł w siłę. King znalazł się między młotem a kowadłem.
Chodziło mu po głowie, żeby porzucić ruch praw obywatelskich. Po co się dalej męczyć? Dosyć już zrobił i wycierpiał. Od 1955 roku, kiedy niechętnie zgodził się zostać rzecznikiem bojkotu autobusów w Montgomery, historia wzięła go za fraki i nie chciała puścić. Jego odwaga była zdumiewająca. Osiemnaście razy trafił do więzienia. Jego dom obrzucano koktajlami Mołotowa. Obłąkana Murzynka dźgnęła go nożem, jakiś nazista uderzył go w twarz, raz dostał kamieniem w głowę. Brał udział w marszach w całym kraju, mając przeciwko sobie gaz łzawiący, psy policyjne, paralizatory i armatki wodne. Nie sposób zliczyć, ile razy spalono jego podobizny. Jakby tego wszystkiego było mało, bez przerwy deptało mu po piętach FBI, obserwowało go i podsłuchiwało.
Czasami marzył o prostszym życiu jako pastor, pracownik akademicki czy pisarz. Zdarzało mu się mówić, że chętnie złożyłby śluby ubóstwa, rozdał swój skąpy majątek i spędził rok za granicą. Sam wiedział, że powinien przynajmniej wziąć krótki urlop, na jakiś czas rozstać się ze swoim ruchem i pozbierać myśli. „Mam dosyć tego ciągłego podróżowania, do którego jestem zmuszony – powiedział do swoich wiernych w Atlancie. – Wykańczam się i rujnuję sobie zdrowie. Jestem zmęczony”. Żyjąc w nieustannym zagrożeniu śmiercią, „od czasu do czasu czuję się zniechęcony i mam wrażenie, że moja praca zdaje się na nic. Ale potem Duch Święty odradza moją duszę”.
Sprawy zaszły jednak tak daleko, że King nie był w stanie się z tego wszystkiego wyplątać. Ruch praw obywatelskich stał się jego życiem. King nie miał innego wyboru, jak tylko zacząć następny logiczny etap walki.
Doszedł do wniosku, że podstawowa kwestia została przesunięta ze sfery czysto rasowej do sfery ekonomicznej. Porównał położenie czarnych do sytuacji więźnia, który po wielu latach odsiadki został wypuszczony na wolność, ponieważ okazało się, że fałszywie go oskarżono. „Idź, jesteś wolny”, mówi naczelnik więzienia. Ale więzień nie ma żadnych kwalifikacji, żadnych perspektyw, a naczelnik więzienia nie pomyślał nawet o tym, żeby dać mu pieniądze na autobus do miasta.
Kampania Biednych Ludzi miała więc podjąć kwestię długiego cienia niewolnictwa, cienia ekonomicznego. Mimo oporów sztabu King przeforsował swój pomysł. SCLC miała poświęcić następne kilka miesięcy na zorganizowanie wielkiej kampanii.
King powrócił do Atlanty podbudowany podjętą we Frogmore decyzją. 4 grudnia wystąpił na konferencji prasowej. „Wiosną następnego roku SCLC poprowadzi fale biednych i wydziedziczonych Amerykanów do Waszyngtonu – zakomunikował nieco skonsternowanym mediom ogólnokrajowym. – Nie wiemy, co się wydarzy. Mogą próbować nas przegonić. Jak pamiętacie, zrobili tak przed laty z Bonus Marchers”.
King nie ukrywał, że jego plan jest ryzykowny, ale niepodjęcie żadnych działań, jak ogłosił, „[…] byłoby moralną nieodpowiedzialnością. Kiedy poszliśmy do Birmingham, mówiono nam, że Kongres nie ustąpi. To samo nam mówiono, kiedy poszliśmy do Selmy. Nasze doświadczenia pokazały, że potulne domaganie się sprawiedliwości nie rozwiąże problemu. Musimy przystąpić do zmasowanej konfrontacji ze strukturami władzy”.
King rwał się do największego przedsięwzięcia w całym swoim życiu. „Jest to rodzaj ostatniej rozpaczliwej prośby do narodu, żeby w końcu zareagował na pokojowe protesty”.