Leśni bracia - bałtyccy żołnierze wyklęci
Zobacz też: Żołnierze Wyklęci – historia i pamięć
Przejęcie Europy Wschodniej przez komunistów nie było pokojowym procesem. Między sympatykami Sowietów a tymi, którzy im się sprzeciwiali, często wybuchały walki; robotnicy wywoływali zamieszki w reakcji na brutalność komunistów, a chłopi zbroili się przeciwko władzom, opierając się kolektywizacji. W większości wypadków był to spontaniczny wyraz powszechnego gniewu, który szybko tłumiono. Czasami jednak opór przybierał bardziej zorganizowane formy.
Działo się to zwłaszcza w tych częściach Europy, w których już wiedziano, jak to jest żyć pod sowieckim knutem. Szczególnie w państwach bałtyckich oraz przyszłej zachodniej Ukrainie pojawiły się nacjonalistyczne ruchy, których członkowie byli dobrze zorganizowani, nastawieni patriotycznie i gotowi walczyć aż do śmierci. W przeciwieństwie do sąsiadów z południa nie mieli złudzeń co do intencji Stalina. Doznawszy już radzieckiej okupacji na początku wojny, w powojennych latach nie widzieli niczego nowego, a raczej postrzegali je jako kontynuację procesu, który się zaczął w 1939 i 1940 roku.
Antysowiecki ruch oporu jest jednym z najbardziej niedocenianych konfliktów dwudziestego wieku, szczególnie na Zachodzie. Przez ponad dziesięć lat licząca setki tysięcy bojowników nacjonalistyczna partyzantka toczyła przeciwko Sowietom skazaną na niepowodzenie wojnę w straceńczej nadziei, że Zachód przyjdzie im w końcu z pomocą. Ta wojna ciągnęła się jeszcze w latach pięćdziesiątych, a jej skutkiem były dziesiątki tysięcy ofiar po obu stronach.
Największy opór stawiano w zachodniej Ukrainie, gdzie między 1944 a 1950 rokiem liczba ludzi zaangażowanych w działalność partyzancką sięgnęła prawdopodobnie 400 tysięcy. Jak już jednak pokazałem, sytuacja na Ukrainie była niezwykle skomplikowana i miała związek z czystkami etnicznymi.
Do bardziej „nieskażonego” antysowieckiego oporu dochodziło w krajach bałtyckich, a zwłaszcza na Litwie, która według raportów szwedzkiego wywiadu miała „najlepiej zorganizowane i najbardziej zdyscyplinowane ze wszystkich grup partyzanckich”. We wszystkich trzech krajach bałtyckich partyzanci byli znani pod wspólną nazwą „leśnych braci”. W pełnej narodowej dumy atmosferze, dominującej od lat dziewięćdziesiątych, ich wyczyny stały się dosłownie legendarne.
Bitwa o Kalniškės
Gdy jesienią 1944 roku Armia Czerwona przetoczyła się przez kraje bałtyckie, dziesiątki tysięcy Estończyków, Łotyszy i Litwinów zeszły do podziemia. Nie zrobili tego z lekkim sercem. Na długi czas porzucili domy i majątki, stracili kontakt z rodzinami i przyjaciółmi, często głodowali. Niektórzy pomieszkiwali u znajomych, przenosząc się co parę tygodni z miejsca na miejsce, tyleż by nie nadużywać gościnności gospodarzy, ile i dla uniknięcia wykrycia. Większość uciekła do lasu, gdzie żyła bez dachu nad głową czy odpowiedniego ubrania. Jesień przywiodła deszcze, które zamieniły wiele obszarów w prawdziwe mokradła; zima – szczególnie dwie pierwsze powojenne zimy – była nadzwyczaj mroźna w tej części Europy. Ranni lub ci, którzy chorowali, nie mogli żywić nadziei na właściwą opiekę.
Naiwnością byłoby sądzić, że wszyscy, którzy zdecydowali się na tę walkę i warunki, uczynili to z czystego patriotyzmu. W 1944 roku ich liczba powiększyła się o mężczyzn usiłujących uniknąć poboru do Armii Czerwonej oraz tych, którym dawne polityczne powiązania dawały powody do obawiania się Sowietów. Później dołączyły do nich rodziny uciekające przed deportacją, rolnicy opierający się kolektywizacji lub nowe grupy politycznych przeciwników Związku Radzieckiego. Jednak centrum stanowiła silna, zorganizowana grupa tych, którzy byli oddani walce o demokrację i niepodległość. Wielu było wojskowymi: „dobrymi żołnierzami”, mówiąc słowami jednego z litewskich dowódców partyzanckich, „którzy nie obawiali się oddać życia za ojczyznę”. Ta centralna grupa nadzorowała podział ludzi na oddziały, zorganizowane na podobieństwo wojskowych, odpowiedzialne za kopanie bunkrów i budowanie leśnych schronień, za gromadzenie jedzenia oraz zapasów i – co najważniejsze – za organizowanie partyzanckich operacji.
Od samego początku ci nieustraszeni mężczyźni i kobiety podjęli bardzo ambitne działania, zwłaszcza na Litwie. Na północnym wschodzie kraju oddziały partyzanckie, liczące 800 lub więcej ludzi, toczyły zażarte boje z Armią Czerwoną. W centrum wielkie grupy bojowników terroryzowały sowieckich funkcjonariuszy, a nawet przeprowadzały ataki na ich urzędy i budynki sił bezpieczeństwa w centrum Kowna. Na południu zastawiali skomplikowane zasadzki na oddziały NKWD, organizowali zamachy na komunistycznych przywódców, a nawet napadali na więzienia w celu odbicia schwytanych towarzyszy.
Nie ma tutaj miejsca, by się pokusić o przytoczenie całej listy bitew i potyczek, które stoczono w pierwszym roku po wkroczeniu Sowietów. Zamiast tego opiszę jedną, która z upływem lat urosła do rangi symbolu. Do bitwy o Kalniškės doszło w lesie na południu Litwy dokładnie tydzień po oficjalnym zakończeniu wojny. Toczyła się między licznym oddziałem NKWD z pobliskiego garnizonu w mieście Simnas a małą, lecz zdeterminowaną grupą partyzantów dowodzonych przez Jonasa Neifaltę, pseudonim Lakūnas („Lotnik”).
Neifalta był inspirującym dowódcą, dobrze znanym w regionie z opierania się tak Sowietom, jak i nazistom. Były oficer znajdował się od czasu pierwszej okupacji kraju w 1940 roku na sowieckiej liście skazanych na odstrzał. Schwytano go w 1944 roku i został postrzelony w pierś, ale zdołał uciec ze szpitala, w którym Sowieci umieścili go pod strażą. Gdy doszedł do siebie w gospodarstwie krewnego, jesienią wraz z żoną Albiną uciekli do lasu. Następne pół roku spędzili na zbieraniu ludzi, szkoleniu ich i przeprowadzaniu błyskawicznych operacji przeciwko Sowietom i ich współpracownikom.
By położyć kres działalności Neifalty, 16 maja 1945 roku do lasów Kalniškės pomaszerowała silna jednostka NKWD. Otoczyła obszar, na którym Neifalta się ukrywał, i zaczęła zaciskać pierścień. Rozumiejąc, że są w pułapce, Neifalta i jego zwolennicy wycofali się głęboko w las na wzgórze i przygotowali się do bitwy. Bronili się bohatersko, zadając z broni ręcznej oraz granatami ogromne straty Sowietom – według partyzantów było ponad 400 ofiar (chociaż Rosjanie podali liczbę będącą jedynie ułamkiem tamtej). Jednak po kilku godzinach partyzantom zaczęło brakować amunicji. Neifalta pojął, że jedyną nadzieją na przeżycie jest próba przedarcia się przez kordon. Korzystając z resztek amunicji, około dwóch tuzinów partyzantów przebiło się przez radzieckie linie i uciekło, znajdując schronienie na pobliskich bagnach Žuvintas. Zostawili zwłoki czterdziestu czterech towarzyszy – ponad połowę ich początkowego stanu – w tym żonę Neifalty, która zginęła z pistoletem maszynowym w rękach.
Sam Neifalta przeżył, by walczyć dalej, ale nie trwało długo, nim dopadło go przeznaczenie. W listopadzie tego roku on i jego towarzysze zostali kolejny raz otoczeni w pobliskiej, odosobnionej zagrodzie i Neifalta zginął w wymianie ognia.
Powyższy tekst stanowi fragment książki Keitha Lowe pt. „Dziki kontynent”:
Kiedy Litwini wspominają antysowiecką insurekcję z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, właśnie takie historie opowiadają. Takie bitwy stały się symbolem wszystkiego tego, co chcą pamiętać na temat własnego bohaterstwa i szlachetności sprawy.
Jeśli jednak spojrzeć na nią obiektywnie, bitwa pod Kalniškės ujawnia także wiele powodów, dla których taki opór był skazany na niepowodzenie. Przede wszystkim Sowieci mieli dużo lepsze zaopatrzenie – to nie im skończyła się amunicja. Także liczebnie znacznie przewyższali partyzantów pod Kalniškės, podobnie jak w niemal każdej innej bitwie tamtego okresu. Chociaż uważa się, że w latach 1944–1956 w ruch oporu na Litwie było zaangażowanych około 100 tysięcy ludzi – a Estonia i Łotwa szczyciły się kolejnymi 20–40 tysiącami – było to niczym w porównaniu z milionami żołnierzy, jakich Sowieci mogli zmobilizować natychmiast po pokonaniu Niemiec. Na poziomie lokalnym oznaczało to, że Sowieci mogli sobie pozwolić na stracenie w jednej bitwie dziesiątków, a nawet setek ludzi. Partyzanci – nie.
Bez względu na to, jak naszym zdaniem szlachetni czy odważni byli litewscy bojownicy, ich operacje przeciwko Sowietom miały istotne słabe punkty. Chociaż partyzanci byli bardzo dobrzy w błyskawicznych akcjach, nie mogli mieć nadziei na sprostanie sile wroga w zaciętej walce. Bitwa o Kalniškės jest wzorcowym przykładem tego, co się działo, kiedy takie grupy były zmuszone do walki na warunkach Sowietów. Dużo bardziej sensowne byłoby rozdzielanie się na małe oddziałki, które łączyłyby się tuż przed atakiem, a potem ponowne rozpraszały – i rzeczywiście taką taktykę partyzanci potem przyjęli. Ale do lata 1945 roku utrzymywali w określonych miejscach duże grupy bojowe. Jak Neifalta przekonał się na własnej skórze, większe oddziały dużo łatwiej było znaleźć i zniszczyć.
Przebieg zdarzeń pod Kalniškės był znamienny dla tego, co się działo w całym kraju: Sowieci lokalizowali pojedyncze grupy partyzanckie i wykańczali jedną po drugiej. Partyzanci przekonali się, że bardzo trudno jest im walczyć, gdyż nie koordynowali strategii na poziomie krajowym. Państwowe organy, które kierowały nimi na początku, zostały zlikwidowane przez radziecką tajną policję zimą 1944/1945 roku, a próby ponownego zjednoczenia ruchu oporu nastąpiły dopiero w roku 1946. Lokalni dowódcy partyzantów, tacy jak Jonas Neifalta, skłaniali się ku działaniu w izolacji: mieli znikomy kontakt z dowódcami z innych regionów i walczyli o czysto lokalne cele. Koordynowanie na wielką skalę poszczególnych działań partyzanckich było niemożliwe.
Dlatego właśnie rozpaczliwa obrona pod Kalniškės symbolizuje wszystkie słabości ruchu oporu: niedostatek zasobów, wysoki wskaźnik strat, błędną taktykę oraz brak spójnej strategii na poziomie narodowym. Jedyną ich przewagą było oddanie dla sprawy, o którą warto było walczyć, oraz wręcz straceńcza odwaga. Takich cech nie można nie doceniać, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ich inspirujący wpływ na przyszłe pokolenia bojowników.
Co do samego Jonasa Neifalty, on także uosabiał zarówno męstwo partyzantów, jak i ich wady. Przejmując inicjatywę i dając przykład, inspirował swoich ludzi, z którymi dzielił wszystkie niebezpieczeństwa i niewygody. Nie była to forma przywództwa zamyślonego na długie przetrwanie: Neifalta przeżył swoich towarzyszy spod Kalniškės tylko o pół roku.
Sowiecki terror
Radziecka kampania przeciwko partyzantom była tak samo skuteczna i bezlitosna, jak przejmowanie przez nich władzy w Europie Wschodniej. Musiało tak być. Sowietów bardzo niepokoił zarówno zasięg, jak i determinacja członków ruchu oporu na Litwie. Na początku najważniejsza dla nich musiała być walka z Niemcami, więc po prostu nie mogli sobie pozwolić na to, by partyzanci zagrozili liniom zaopatrzeniowym dla frontu. W 1944 roku Ławrientij Beria, szef NKWD, rozkazał oczyścić Litwę z partyzantów „w ciągu dwóch tygodni” i oddelegował do tego jednego ze swoich najbardziej zaufanych podwładnych, generała Siergieja Krugłowa. Wśród żołnierzy, jakich Krugłow miał do dyspozycji, były dwie jednostki, które dopiero co zakończyły przeprowadzanie masowych deportacji Tatarów krymskich do Kazachstanu.
Krugłow był bezlitosnym, błyskotliwym strategiem, który instynktownie rozumiał, że partyzantów nie da się pokonać wyłącznie siłą militarną. Od samego początku do antypartyzanckich operacji starał się włączać lokalne litewskie bataliony, przede wszystkim w celu wywarcia wrażenia, że jest to bardziej wojna domowa aniżeli opór przeciwko sowieckiej okupacji. Pod jego przewodnictwem wszelkie metody były dozwolone, pod warunkiem że wspierały antypartyzancką krucjatę, i jego żołnierze rozpoczęli świadomą i rozmyślną kampanię terroru.
Jedną z sowieckich metod było stosowanie tortur. Zwykle było to bicie, tak powszechne i brutalne, iż mówi się, że w jednym z okręgów Litwy 18 procent podejrzanych przez milicję zmarło w trakcie śledztwa8. Do innych technik należało rażenie prądem, przypalanie papierosem, przytrzaskiwanie rąk i palców więźniów drzwiami oraz podtapianie. Pewną bojowniczkę torturowano tak samo jak bohatera Roku 1984 George’a Orwella: Eleonorę Labanauskienė zamknięto w toalecie wielkości budki telefonicznej z pięćdziesięcioma szczurami. Oficjalnie tego rodzaju tortury były źle widziane przez władze, ale w rzeczywistości sankcjonowano je na każdym poziomie sowieckiej administracji. Sam Stalin stwierdził przed wojną, że stosowanie tortur jest „absolutnie właściwe i pożyteczne”, gdyż „przynosi rezultaty i znacznie przyśpiesza demaskowanie wrogów ludu”. Co najmniej do końca lat czterdziestych tajne służby radzieckie nadal cieszyły się stalinowską aprobatą dla tortur.
Chociaż istotnie dostarczały one władzom informacji, to miały także inne, mniej korzystne skutki. We wszystkich partyzanckich pamiętnikach można przeczytać dumne stwierdzenia, że „leśni bracia” woleliby zginąć, niż się poddać, i istnieją liczne opowieści o partyzantach usiłujących desperacko wyrwać się z okrążenia. To nie jest mit: sowieckie raporty także opisują nadzwyczajną determinację zarówno ukraińskich, jak i litewskich partyzantów, by nie dać się wziąć żywcem. Raport litewskiej milicji ze stycznia 1945 roku mówi o tym, jak oddziały służb bezpieczeństwa otoczyły dom z dwudziestoma pięcioma partyzantami, którzy odmówili poddania się nawet po tym, gdy dom został podpalony. Pięciu z nich wyrwało się na zewnątrz i czołgało po polu w kierunku załogi karabinu maszynowego, usiłując go uciszyć. Zostali zastrzeleni jeden po drugim, ale nie zrezygnowali z zadania. Reszta oddziału nadal strzelała z płonącego budynku, aż ten w końcu zapadł się i ich pogrzebał. Taka determinacja była jedynie częściowo spowodowana odwagą. Pewność, że będą torturowani, a przypuszczalnie także obawa przed tym, co mogliby ujawnić w trakcie przesłuchania, dostarczała partyzantom silnej motywacji, by nie dać się wziąć żywcem.
Stosowanie tortur to tylko jeden z elementów systemu terroryzowania tak partyzantów, jak i wspierającej ich ludności. Do innych sposobów zastraszania należały publiczne egzekucje przez powieszenie miejscowych przywódców partyzantki, deportacje podejrzanych o powiązanie z ruchem oporu i wystawianie na pokaz zwłok na rynku. W swoim pamiętniku Jozuas Lukša podaje sześć przypadków, kiedy trupy partyzantów wystawiono w wioskach, niekiedy w obscenicznych pozach, w celu sterroryzowania ludności – w ten sposób potraktowano ciało jego brata. Czasami NKWD zmuszał mieszkańców, by przyszli i przyglądali się zabitym, przy czym reakcję widzów obserwowano, by stwierdzić, po czyjej stronie stoją. „Jeśli widzieli, że przechodzący obok zwłok ludzie okazywali smutek lub żałość, aresztowali ich i torturowali, żądając ujawnienia imion i nazwisk zabitych”. Liczne opowieści mówią o okazywaniu nieżyjących dzieci rodzicom, którzy nie mogli ujawnić uczuć, bo to by ich zdradziło.
Cena za ujawnienie sympatii w podobnej sytuacji mogła być wysoka. Gorliwi funkcjonariusze nie wahali się atakować przyjaciół lub członków rodzin partyzantów, jeśli uważali, że to może wywabić rebeliantów z kryjówki. Najłagodniejsza kara, jakiej ci ludzie mogli się spodziewać, to aresztowanie i przesłuchanie, za którymi szła groźba zesłania na Sybir. Przypuszczalnie był to kolejny powód, dla którego partyzanci nie byli skłonni się poddawać. Wielu otoczonych przykładało granat do głowy i wysadzało się w powietrze, przede wszystkim po to, żeby nie można ich było rozpoznać i prześladować ich rodzin. Czasami Sowieci próbowali chirurgicznej rekonstrukcji, ale „w takich okolicznościach nawet ojciec nie rozpoznałby syna”.
Niekiedy siły bezpieczeństwa posuwały się do stosowania jeszcze bardziej brutalnych metod wobec miejscowej ludności. Palenie domów i zagród było na Litwie dość rozpowszechnionym sposobem karania podejrzanych o przynależność do partyzantki i terroryzowania całych wspólnot. W końcu praktyki tej zakazał sam dowódca służb bezpieczeństwa, ale wydaje się, iż jego obiekcje wynikały nie z tego, że działanie to było nielegalne, ale z tego, iż podejrzewał, że niektóre jego oddziały napadają na niewinnych cywilów, by unikać walki z partyzantami. Wewnętrzne śledztwo ujawniło, że palono nie tylko budynki – niekiedy wraz z nimi palono ludzi. Na przykład 1 sierpnia 1945 roku dowodzony przez starszego lejtnanta Lipina pluton NKWD podłożył ogień pod dom w wiosce Švendriai w pobliżu Šiauliai. Według obecnego tam żołnierza, rodzina znajdowała się wówczas w środku:
Szeregowiec Janin podpalił dom z zewnątrz. Kiedy stara kobieta, robiąc znak krzyża, wyszła z budynku, a za nią dziewczyna, Lipin kazał im wrócić. Kobiety zaczęły uciekać. Lipin wyjął pistolet i zaczął do nich strzelać, ale chybił. Jeden żołnierz zastrzelił starą, podczas gdy Lipin pobiegł za dziewczyną i strzelił do niej z bliska. Potem rozkazał dwóm żołnierzom, by wzięli ciała i wrzucili przez okno do domu. Żołnierze złapali staruszkę za ręce i nogi i wrzucili do płonącego budynku, a potem zrobili to samo z ciałem dziewczyny. Niebawem przez inne drzwi wybiegł z wnętrza stary mężczyzna i syn. Żołnierze otworzyli ogień, ale nie trafili. Potem mnie i dwóm innym żołnierzom rozkazano złapać i zabić syna, ale nie udało się nam to, gdyż było ciemno i tamten uciekł. Wracając, zaczęliśmy przeczesywać pole żyta. Znaleźliśmy starszego mężczyznę; był ranny i czołgał się w zbożu. Jeden z żołnierzy go dobił i zanieśliśmy zwłoki do domu.
Powyższy tekst stanowi fragment książki Keitha Lowe pt. „Dziki kontynent”:
Następnego ranka żołnierze wrócili do spalonego domu, by zabrać ciało starszego mężczyzny na dowód, że wyeliminowali grupę „bandytów”. W pogorzelisku ujrzeli ciało nastolatka, który spłonął żywcem. Nie chcąc dźwigać zwęglonych ciał, ukradli świnię i dwie owce, należące do zabitych, po czym wrócili na posterunek.
Istnieją oczywiście liczne przykłady, że w domach palono żywcem także partyzantów, którzy nie chcieli się poddać, ale takie relacje jak przytoczona wyżej stanowią dowód, że takich praktyk nie byli skłonni akceptować nawet Sowieci. Terror stosowany na oślep bowiem skłaniał ludzi do przyłączenia się do ruchu oporu, zarówno z powodu oczywistego wstrętu wobec poczynań, których byli świadkami, jak i z obawy, że sami mogliby się stać kolejnymi ofiarami. Zdecydowanie usztywniał także postawę partyzantów i istotnie zapewniał im sprawę, o którą warto było walczyć. Radziecka doktryna zalecała dużo bardziej zogniskowany terror, skierowany bezpośrednio wobec tych, którym można było udowodnić wspieranie ruchu oporu: na wszystkich innych należało sprawiać wrażenie, że są stosunkowo bezpieczni tak długo, jak długo będą unikać partyzantów jak ognia. Jednak oficjalna polityka nigdy nie była egzekwowana i sadystycznym lokalnym oficerom często latami uchodziły na sucho przypadkowe akty terroru.
W miarę jak nasilały się walki partyzanckie, radzieckie metody stawały się coraz bardziej wyrafinowane. W 1946 roku zorganizowano całe oddziały fałszywych partyzantów w celu schwytania tych prawdziwych. Takie grupy udawały, że pochodzą z innego rejonu kraju, i podczas umówionego spotkania z prawdziwymi partyzantami zabijały ich oraz wszystkich świadków. Mordowano także i okradano cywilów, podszywając się pod partyzantów i przysparzając im tym samym złej sławy.
Oprócz tworzenia fałszywych band Sowieci zaczęli umieszczać agentów w oddziałach prawdziwej partyzantki. Czasami wykorzystywali w tym celu komunistów lub bałtyckich repatriantów, którzy w czasie wojny mieszkali w Związku Radzieckim, ale częściej usiłowali werbować członków ruchu oporu, by zwrócić ich przeciwko dawnym towarzyszom broni. Największym źródłem rekrutów były amnestie z 1945 i 1946 roku. Zgodnie z warunkami tych abolicji partyzanci uzyskaliby uniewinnienie, gdyby wyrzekli się swojej działalności i oddali przynajmniej jedną sztukę broni. W praktyce jednak aparat bezpieczeństwa groził tym ludziom deportacją, jeżeli nie zgodzili się szpiegować swoich towarzyszy, a nawet przystać do oddziałów partyzanckich w roli agentów NKWD. W takiej sytuacji większość z nich robiła jedyne, co było możliwe: zgadzali się pracować na rzecz sił bezpieczeństwa, a potem nic nie robili. Niektórzy ugięli się jednak pod naciskiem i zaczęli donosić na byłych przyjaciół.
Przypuszczalnie największym sukcesem radzieckich szpiegów była infiltracja centralnej organizacji litewskiego ruchu oporu. Wiosną 1945 roku służba bezpieczeństwa zwerbowała lekarza nazwiskiem Juozas Markulis, który stał się jednym z najcenniejszych agentów. W trakcie następnych miesięcy Markulis zdołał przekonać partyzantów, że przewodzi podziemnej grupie wywiadowczej; zaczęto mu ufać do tego stopnia, że kiedy partyzanci próbowali stworzyć nową zwierzchnią organizację, Demokratyczny Ruch Oporu (Bendras Demokratinis Pasipriešinimo Sąjūdis, BDPS), Markulis został wybrany na jednego z przywódców. Milicja zdobyła pewną kontrolę nad tą organizacją dzięki Markulisowi, który wykorzystał swoją pozycję, by zachęcić partyzantów do demobilizacji i złożenia broni. Obietnicą fałszywych dokumentów udało mu się zdobyć listę członków partyzantki, a nawet ich zdjęcia. Za sprawą takich i podobnych akcji kilku regionalnych dowódców aresztowano, zabito, a w jednym przypadku na wschodzie kraju zastąpiono agentem Markulisa.
Na początku lat pięćdziesiątych Sowieci zorganizowali specjalistyczne grupy w celu wyszukiwania i monitorowania komórek partyzanckich na konkretnych obszarach. Ich zadaniem było stworzenie kompletnego dossier poszukiwanych partyzantów – nazwisk, pseudonimów, zwyczajów, metod kamuflażu i sygnalizowania, pomocników i kontaktów z innymi oddziałami – a potem ich wyeliminowanie. Ponieważ liczba partyzantów zaczęła topnieć, podobnie jak poparcie dla nich wśród ludności, ruch oporu nie mógł wiele zrobić, by się przed tym ochronić. Resztę partyzantów wytropiono jednego po drugim i wyeliminowano.
Partyzanci czy „bandyci”?
Były premier Estonii Mart Laar przedstawia w swojej historii estońskiej partyzantki opowieść o legendarnym bojowniku Antsie Kaljurandzie, który stał się znany jako „Ants Straszliwy”. Wedle tej opowieści Ants miał zwyczaj listownego ogłaszania swego przybycia w danej okolicy. Pewnego razu powiadomił kierownika restauracji w Parnawie, że określonego dnia o konkretnej porze zjawi się na obiad i spodziewa się szczególnie smacznego posiłku. Kierownik lokalu natychmiast powiadomił władze. W wyznaczony dzień restaurację otoczyły hordy tajniaków z NKWD, gotowych wyskoczyć z ukrycia i pojmać słynnego partyzanckiego dowódcę. Ants oszukał ich wszystkich, nadjechał radzieckim samochodem, z radzieckimi wojskowymi tablicami rejestracyjnymi, i w mundurze wysokiego rangą oficera. Niczego nie podejrzewając, enkawudziści zostawili go w spokoju. Po spożyciu obfitego posiłku Ants zostawił szczodry napiwek i włożył pod talerz karteczkę ze słowami: „Wielkie dzięki za obiad, Ants Straszliwy”. Kiedy enkawudziści się zorientowali, po partyzancie i jego kradzionym samochodzie dawno nie było śladu.
Podobne relacje ujawniają pewien problem ze zrozumieniem tego, co się działo podczas wojny partyzanckiej. Jest zwyczajnie nie do pomyślenia, by jakikolwiek leśny dowódca nabrał zwyczaju zawiadamiania listownie o swoim przybyciu albo że posuwałby się do takich popisów dla zjedzenia posiłku – a jednak podobne historie są powtarzane bez końca, jakby były prawdziwe. Litewski partyzant Juozas Lukša dostrzegł istotną rolę mitów w inspirowaniu ludzi, ale przyznał, że wiele z nich to bzdury: „Ludzie sympatyzowali z partyzantami”, napisał w 1949 roku, „zatem opowieści o ich heroicznych wyczynach były często przesadzone w takim stopniu, że ostawał się jedynie cień prawdy”.
Biorąc pod uwagę współczesną sympatię dla wszystkich, którzy się opierali radzieckim represjom, łatwo jest wpaść w uwielbienie. Bez względu jednak na to, jak bardzo podobałoby się nam wyobrażanie sobie partyzantów na wzór Robin Hooda, większość z nich ani trochę nie pasowała do tego romantycznego obrazu. Większość wstąpiła do ruchu oporu nie z bohaterstwa, ale by uniknąć aresztowania, deportacji lub wcielenia do Armii Czerwonej. I pozostawali w lesie tylko tak długo, jak długo korzyści przeważały nad ryzykiem: ogromna większość wróciła do cywilnego życia przed upływem dwóch lat.
Chociaż większość partyzantów wybrała opór ze względów narodowościowych i patriotycznych, było wielu takich, którzy ukrywali się przed Sowietami wyłącznie dlatego, że kolaborowali z Niemcami i chcieli uniknąć kary. Niektórzy byli podczas wojny mocno zaangażowani w antysemickie pogromy i masakry. Zwłaszcza ukraiński ruch partyzancki wspierał się na brutalnej rasistowskiej ideologii, ale także w państwach bałtyckich niektóre oddziały partyzanckie miały mroczną historię. Pułk „Żelazny Wilk” na Litwie powstał w czasie wojny jako organizacja faszystowska. Chociaż rasistowska baza grupy zmalała znacznie do lata 1945 roku, to w opowiadanych przez bojowników historiach nadal pojawiały się antysemickie elementy. Przypuszczalnie nic dziwnego, że niektórzy na Zachodzie patrzyli podejrzliwie na ich motywy. Arcybiskup Canterbury wygłosił mowę sugerującą, że bałtyccy partyzanci są faszystami, których deportacja była usprawiedliwiona. Chociaż jego uwagi były z pewnością nieopatrzne, zawierały dość prawdy, by część błota przylgnęła.
Jeszcze bardziej problematyczne dla partyzantów było twierdzenie przez Rosjan, że nie są bojownikami o wolność, a zwykłymi „bandytami”. Łatwo było to obalić, kiedy partyzanci toczyli zaciekłe walki z oddziałami radzieckiej armii, ale dużo trudniej, kiedy zostali zmuszeni zwrócić się przeciwko cywilom. Jak już wykazałem, partyzanci na Litwie doznali na początku tak ciężkich strat, że musieli zmienić taktykę. Począwszy od lata 1945 roku, ogromną większość zabitych stanowili cywile – głównie komunistyczni funkcjonariusze, którzy otwarcie współpracowali z Sowietami. To samo działo się w zachodniej Ukrainie oraz na Łotwie i w Estonii, gdzie ruch oporu nie był nigdy na tyle potężny, by otwarcie stawić czoło radzieckim siłom, więc cywile od samego początku byli głównym celem. Nieuchronnie ginęli niewinni ludzie i życzliwość wobec partyzantów zaczęła słabnąć.
Partyzanci musieli więc stąpać po kruchym lodzie. Żeby odnieść sukces, musieli się ustawiać na pozycji alternatywnej władzy, zdolnej narzucić swoją wolę ludziom. I trzeba było to zrobić bez piętnowania tych ludzi. Z jednej strony byli zobowiązani karać wszystkich, którzy ze zbytnim zapałem współpracowali z Sowietami, a z drugiej strony musieli przyznać, że wielu lokalnych funkcjonariuszy nie miało wyboru. Na terenach, na których partyzanci byli silni, mogli przynajmniej na jakiś czas narzucić własną formę porządku prawnego. Jednak na obszarach, gdzie byli słabi, ich działanie ograniczało się jedynie do naruszania prawa i porządku. Uzyskiwanie pomocy od wyczerpanej latami chaosu i rozlewu krwi ludności stawało się coraz trudniejsze.
Jak Sowieci, partyzanci posuwali się czasami do terroru. Niekiedy przemoc była jedynie wynikiem gniewu, frustracji lub rodziła się w ogniu walki. W marcu 1946 roku w estońskim miasteczku Osula partyzanci przypuścili atak na miejscowy „batalion niszczycielski” lub inaczej milicję ochotniczą. Była to po części próba narzucenia przez ruch oporu swojej władzy w okolicy, ale także akt odwetu za okrucieństwa milicji. Partyzanci sporządzili listę winnych funkcjonariuszy i na czas egzekucji uwięzili ich w aptece. Według świadków operacja przerodziła się wkrótce w krwawą orgię:
Leśni bracia zaczęli zabijać pojmanych zgodnie ze swoją listą. Wkrótce się zorientowali, że nie obejmuje ona wszystkich, których chcieli na niej mieć. Skutkiem zabijania część z nich wpadła w szał i zaczęła strzelać do kobiet i dzieci, których nie mieli w spisie. Zabito całe rodziny członków władz, którzy przysporzyli leśnym braciom cierpień. Na chwilę kobietom udało się powstrzymać rozlew krwi. W pewnym momencie odwiodły partyzantów od zastrzelenia żony dowódcy „batalionu niszczycielskiego”, mówiąc, że nie powinno się zabijać ciężarnej.
Uważa się, że tamtego dnia zastrzelono trzynaścioro ludzi, zanim partyzanci się rozproszyli i wycofali do swojej kryjówki.
W innych wypadkach istniały bardziej wyrachowane, polityczne powody terroryzowania społeczności. Usiłując powstrzymać reformę rolną, litewscy partyzanci atakowali czasami chłopów, którym przyznano ziemię z rozparcelowanych majątków. Według radzieckich raportów z prowincji Alytus w sierpniu 1945 roku partyzanci napadli z tego powodu trzydzieści jeden rodzin i zabili czterdzieści osiem osób:
Wśród zabitych było 11 osób w wieku od 60 do 70 lat, siedmioro dzieci od 7 do 14 lat i 6 dziewcząt w wieku od 17 do 20 lat. Wszystkie ofiary były biednymi rolnikami, którzy otrzymali ziemię [skonfiskowaną] bogatym kułakom. (…) Żadna z ofiar nie pracowała dla partii ani innych państwowych urzędów.
W latach późniejszych, kiedy gospodarstwa rolne kolektywizowano siłą, partyzanci uciekali się do palenia zbiorów, niszczenia maszyn spółdzielni rolnych i zabijania żywego inwentarza. Ponieważ jednak kolektywne gospodarstwa miały dostarczać kontyngenty do rządowych magazynów, często jedynymi poszkodowanymi byli sami rolnicy. Chcąc zgromadzić zapasy, partyzanci nie mieli wyboru, jak włamywać się do spółdzielczych składów. Ponieważ teraz należały one do całej gminy, cała gmina ponosiła straty. Według niektórych historyków wraz z upływem czasu akcje partyzantów zaczęły bardziej przypominać społeczny obstrukcjonizm niż ruch oporu.
Wielu zaczęło także zadawać pytania, do czego ta utrzymująca się przemoc ma niby doprowadzić. Stawało się coraz bardziej oczywiste, że partyzanci walczą o przegraną sprawę, i większość cywilów pragnęła jedynie, by przemoc ustała. Wielu ludzi zmuszonych do opowiedzenia się po którejś ze stron porzuciło niechętnie narodowościowe poglądy na rzecz stabilności. Pod koniec lat czterdziestych donoszenie na grupy partyzanckie stało się coraz bardziej powszechne, robili to nie tylko płatni informatorzy i byli partyzanci, których skłoniono do zmiany stron, ale i zwykli obywatele. W 1948 roku do większości aresztowań i zabójstw partyzantów – więcej niż siedmiu na dziesięciu – doszło dzięki pozyskaniu informacji. Innymi słowy – zostali zdradzeni.
Powyższy tekst stanowi fragment książki Keitha Lowe pt. „Dziki kontynent”:
Koniec ruchu oporu
Jednym z największych błędów partyzantów w krajach bałtyckich było przekonanie, że toczone przez nich walki są w głównej mierze zmaganiami wojskowymi. W rzeczywistości byli atakowani na kilku frontach – nie tylko militarnym, ale też ekonomicznym, społecznym i politycznym. Sowieci od samego początku rozumieli, w jak wielkim stopniu partyzantka zależy od pomocy lokalnych wiejskich społeczności. Zaczęli zatem demontować owe wspólnoty z bezwzględnością, która wprawiła bojowników w osłupienie.
Pierwszy cios nastąpił zaraz po zakończeniu wojny, gdy komuniści zapoczątkowali reformę rolną. To była kwestia, która podzieliła społeczeństwo, przy czym biedni i bezrolni znaleźli się naturalnie w dużo korzystniejszej sytuacji niż ci zmuszeni do oddania części majątku. Było dużo bardziej prawdopodobne, że do partyzantów przystaną średnio zamożni rolnicy niż biedniejsi chłopi – stworzyło to zalążek walki klas i pozwoliło władzom przedstawiać partyzantów jako reakcjonistów. Może się to wydawać nieistotne, ale w rzeczywistości było to ważne polityczne zwycięstwo komunistów, którzy mogli twierdzić, że są obrońcami biedoty. Wraz z innymi politycznie korzystnymi posunięciami, takimi jak przyznanie Litwinom Wilna – miasta, do którego zawsze rościli sobie prawa, ale go nie kontrolowali – oznaczało to, że na Litwie nie każdy był tak skłonny wspierać partyzantów, jak działo się to w pozostałych państwach bałtyckich.
Drugi cios spadł w późnych latach czterdziestych, kiedy Sowieci ponownie podjęli proces deportacji wrogów politycznych. Między 22 a 27 maja 1948 roku z Litwy wywieziono ponad 40 tysięcy ludzi; w marcu następnego roku dołączyło do nich kolejne 29 tysięcy. Deportacje 43 tysięcy mieszkańców Łotwy na Syberię położyły kres nadziejom na skuteczną walkę. Chociaż na krótką metę wydarzenia te sprawiły, że więcej ludzi pragnęło uciec do lasu i przyłączyć się do partyzantów, to zarazem pozbawiły ich wsparcia lokalnych mieszkańców. Od tego momentu partyzanci nie mogli już polegać na tym, że okoliczna ludność dostarczy im żywność i inne zapasy. Przeciwnie – musieli wyjść z ukrycia i rekwirować to, czego potrzebowali, informując tym samym władze o swojej obecności.
Ostateczny cios partyzanckim liniom zaopatrzeniowym zadała polityka kolektywizacji, która niemal wyeliminowała z rolnictwa prywatne osoby. Kiedy prawie wszystkie gospodarstwa znalazły się w posiadaniu państwa, zniknęli sympatyzujący z bojownikami chłopi, na których ci mogliby polegać. Kolektywizacja w państwach bałtyckich była nawet intensywniejsza niż w innych krajach bloku komunistycznego. Na początku 1949 roku skolektywizowanych było jedynie 3,9 procent litewskich gospodarstw rolnych, 5,8 procent estońskich i około 8 procent łotewskich. Kiedy polityka kolektywizacji została formalnie ogłoszona, wielu wieśniaków się jej opierało, ale później, gdy licznych chłopów ukarano deportacjami, reszta dostosowała się do nowych zasad. Pod koniec tego roku pod kontrolę państwa zostało oddanych 62 procent litewskich gospodarstw rolnych. W Estonii i na Łotwie, gdzie partyzantka nie była tak silna, a opór był mniej zorganizowany, było to odpowiednio 80 i 93 procent.
Po zniszczeniu sieci wsparcia partyzantów w kraju jedynym ich ratunkiem była pomoc z Zachodu. W desperacji słali na Zachód emisariuszy, by ci domagali się wsparcia. Najbardziej znany był Litwin Juozas Lukša, który przeszedł granicę z Polską i na początku 1948 roku dotarł do Paryża. Miał ze sobą listy do papieża i Organizacji Narodów Zjednoczonych, opisujące brutalne deportacje, jakie odbywały się na Litwie. Jednak wysiłki Lukšy, by wzbudzić zainteresowanie Zachodu dla jego sprawy, spełzły na niczym. Pomijając kilka niezdecydowanych działań zachodnich agencji wywiadowczych, partyzantów z krajów bałtyckich pozostawiono samym sobie.
W 1950 roku, kiedy Lukša wrócił na Litwę, toczyła się tam walka o przegraną sprawę. Rzesze partyzantów, którzy zapełniali lasy między 1944 a 1947 rokiem – w liczbie nawet do 40 tysięcy – teraz stopniały do zaledwie dwóch tysięcy. Do lata 1952 roku pozostało ich prawdopodobnie jedynie pięciuset. Powrót Lukšy był wielkim wydarzeniem dla Sowietów. Tropiły go dosłownie tysiące enkawudzistów, którzy przeczesywali lasy w okolicach Punii i Kazlų Rūdy. W końcu został zdradzony przez kogoś, kogo uważał za przyjaciela, wciągnięty w zasadzkę i zastrzelony. Taki sam los spotkał – jednego po drugim – wszystkich leśnych dowódców na Litwie. W 1956 roku, dwanaście lat po rozpoczęciu zmagań, ostatnie partyzanckie grupy zostały ostatecznie zlikwidowane.
Narody męczenników
Pomimo przerażającej skuteczności radzieckich sił bezpieczeństwa partyzancka sprawa nigdy nie została całkiem przegrana. Nawet po schwytaniu w 1956 roku ostatniego wielkiego dowódcy Adolfasa Ramanauśkasa – pseudonim Vanagas („Jastrząb”) – w przepastnych litewskich lasach pozostało około czterdziestu pięciu partyzantów. Jeszcze w 1965 roku milicja otoczyła dwóch pozostałych na wolności partyzantów: zastrzelili się, by uniknąć uwięzienia. Ostatniemu litewskiemu partyzantowi, Stasysowi Guidze, ukrywanemu przez ponad trzydzieści lat przez pewną wieśniaczkę, udało się uniknąć pojmania aż do śmierci w 1986 roku.
Dwaj bracia, Estończycy Hugo i Aksel Mõttus, zostali w końcu schwytani przez policję w 1967 roku. Przez dwadzieścia lat, w ciągu których na skutek głodu i chorób stracili ojca, brata i siostrę, mieszkali w zimnych i wilgotnych leśnych bunkrach. Wszystkich krewnych pogrzebali w lesie. W lecie 1974 roku partyzant Kalev Arro został zastrzelony przez radzieckich funkcjonariuszy, na których natknął się w wiosce Võrumaa. Ale ostatni estoński partyzant, August Sabbe, zginął dopiero cztery lata później, kiedy w sierpniu 1978 roku próbowało go aresztować KGB. Sabbe chciał uciec, wskakując do rzeki Võhandu, ale utonął.
W szczytowym okresie zimnej wojny, kiedy kraje bałtyckie znajdowały się pod radzieckim panowaniem, nie dało się uniknąć wniosku, że tacy ludzie zmarnowali sobie życie. Jak ci zapomniani japońscy żołnierze, którzy przebywali na odległych pacyficznych wysepkach do lat siedemdziesiątych, albo jak samotnik Manuel Cortés, hiszpański republikanin, który ukrywał się przed Franco do 1969 roku, również ostatni partyzanci prowadzili wojnę długo po tym, gdy reszta świata poszła swoją drogą. Stawiali na nowy konflikt między Stanami Zjednoczonymi i ZSRR i za błędną ocenę sytuacji zapłacili życiem oraz więzieniem i deportacją bliskich. Mimo całej odwagi i patriotyzmu ich opór wobec sowieckiej władzy zdawał się ostatecznie nie mieć znaczenia.
Nie można jednak lekceważyć wpływu, jaki wojna partyzancka miała na późniejsze ruchy oporu. Postępowanie Sowietów z partyzantami i ich rodzinami, choć na krótką metę skuteczne, doprowadziło jedynie do powstania całych zastępów permanentnie niezadowolonych ludzi. To ci, których wykluczono z uczestnictwa w życiu społecznym i których dzieciom odmówiono pracy i dostępu do wykształcenia, staną się później najbardziej aktywnymi członkami ruchów dysydenckich w krajach bałtyckich.
W latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ludność tych państw opierała się represjom i chociaż nigdy nie podniosła ponownie broni przeciwko Sowietom, wciąż inspirowały ją wspomnienia partyzanckich bojów. Bez końca opowiadano leśne historie; w domach śpiewano partyzanckie pieśni, co znalazło później odzwierciedlenie w tallińskiej „śpiewającej rewolucji”. Powielano i rozpowszechniano pamiętniki partyzantów, takie jak autorstwa Juozasa Lukšy Partizanai, który się stał bestsellerem na Litwie krótko po ogłoszeniu przez nią niepodległości w 1990 roku. Partyzancka wojna do tego stopnia zainspirowała jednego z pierwszych postradzieckich premierów Estonii, że później on również napisał książkę na ten temat.
Historia bitwy o Kalniškės, którą zrelacjonowałem na początku rozdziału, stanowi idealny przykład tego, w jaki sposób partyzantka inspirowała – i nadal inspiruje – kolejne pokolenia. Po latach historia bitwy przeniknęła do folkloru, powstały pieśni unieśmiertelniające ostatnią heroiczną batalię. Zamiast blednąć z czasem, historia w istocie zyskiwała głębię i oddźwięk. W latach osiemdziesiątych byli partyzanci wrócili do Kalniškės i wznieśli sanktuarium dla poległych towarzyszy, w którym odprawiono uroczystości w rocznicę bitwy. W 1989 roku stało się to źródłem napięć w stosunkach z Sowietami. Stacjonujący w pobliskim radzieckim garnizonie żołnierze celowo odbywali ćwiczenia w czasie rocznicowych obchodów i strzelali nad głowami zgromadzonych ludzi. W nocy zniszczyli świątynię. Jednak po uzyskaniu przez Litwę niepodległości wzniesiono nowy pomnik, a ciała poległych pod Kalniškės partyzantów ekshumowano i godnie pochowano. Dzisiaj bitwę wciąż upamiętniają doroczne uroczystości, w których uczestniczą byli partyzanci i ich rodziny, przedstawiciele litewskiego rządu i wojska, a także lokalni politycy i uczniowie. Wydarzenie urosło do rangi symbolu nie tylko bohaterstwa partyzantów, ale i zmagań o niepodległość Litwy, które trwały niemal pół wieku.
Nie należy dzisiaj lekceważyć zmagań leśnych braci jako bezsensownego poświęcenia. Ich skazana na porażkę walka nie jest tylko pewną historią o tragicznym zakończeniu – od wczesnych lat dziewięćdziesiątych stała się także częścią ogólnej historii, którą wieńczy odzyskanie niepodległości przez wszystkie trzy kraje bałtyckie. W tym kontekście ofiary poniesione przez partyzantów i ich bliskich oraz zwolenników są przynajmniej częściowo usprawiedliwione. Mimo dziesiątków tysięcy zabitych po obu stronach oraz wegetujących na uchodźstwie i zmarnowanych egzystencji obywatele Litwy, Łotwy i Estonii widzą teraz w czynach leśnych braci sprawę wartą zachodu i źródło narodowej dumy.