Kto wygrał Zimną Wojnę?
Niektórych sowieckich urzędników najwyraźniej niepokoi możliwość,
że pan Reagan znajdzie się w więzieniu własnej filozofii.
R.W. APPLE JR
Dla równowagi, niezwykle atrakcyjny wydaje się solidny grunt obiegowych opinii z roku mniej więcej 1989. Wtedy właśnie zniewolone narody sowieckiego bloku wschodniego zaczęły się odradzać jako niepodległe państwa, po raz pierwszy od końca II wojny światowej, gdy ZSRR oddzielił pół Europy tym, co Winston Churchill nazwał żelazną kurtyną. Punktem kulminacyjnym 1989 roku było zburzenie wzniesionego dwadzieścia osiem lat wcześniej muru berlińskiego z jego punktami kontrolnymi, minami, zasiekami i bunkrami, co w niezwykły sposób zapowiadało nadchodzącą implozję samego imperium zła.
Godne uwagi jest, jak wyrażenie „imperium zła”, szczególnie jeśli ironicznie ujęte w cudzysłów, wciąż przywołuje trwały obraz kreskówkowych „kowbojów” bawiących się w „gwiezdne wojny”. Pod gradem ciosów z arsenału broni psychologicznej, rozpoczętym przez sowiecką propagandę, a zakończonym na skutek wewnętrznych nacisków, Zachód czuł się bardziej skrępowany przez samo wyrażenie „imperium zła” niż przez samo zło tego imperium. Wciąż tak jest.
„Wszyscy czekiści – nakazał Lenin swojej służbie bezpieczeństwa dwudziestego piątego grudnia 1919 roku – mają mieć się na baczności i zastrzelić każdego, kto nie przyjdzie do pracy z powodu «Nikoły» [dnia świętego Mikołaja]”. Siedemdziesiąt dwa lata później, kolejnego dwudziestego piątego grudnia, ZSRR oficjalnie przestał istnieć. Był rok 1991, a Stany Zjednoczone mogły nagle przypisać sobie odniesiony bez jednego strzału, ostateczny triumf nad policyjnym państwem Lenina. Było to wielkie zwycięstwo, które wydawało się przynajmniej częściowo zasługą zwiększonych wpływów bardziej krzepkiego skrzydła amerykańskiej prawicy w poprzedniej dekadzie. Antykomunistyczne aspekty polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych odepchnęły w końcu sowiecki ekspansjonizm, częściowo, jak się wydawało, dzięki szczęśliwemu trafowi w postaci prezydentury Ronalda Reagana. Opinia powszechna podaje też inne czynniki – głęboko przegniłą komunistyczną „gospodarkę planową”, objęcie władzy przez tak zwanego reformatora Gorbaczowa z jego polityką pierestrojki i głasnosti, ruch Solidarności w Polsce oraz wpływ Jana Pawła II – jednak w tym samym kontekście należy sprawiedliwie uznać, że Reagan okazał się wyjątkowym katalizatorem, nie wspominając już, że także wielką szansą i polityczną znajdą, z pewnym trudem zaakceptowaną przez republikański establishment, dopiero gdy już zasiadł w Białym Domu. Ów triumf był jego własnym osiągnięciem, bez podążania za znaczącymi drogę okruszkami (i bez zostawiania ich za sobą). Równocześnie jednak te pozornie zwycięskie strategie polityczne („pokój dzięki sile”, wspieranie antysowieckich sił w Trzecim Świecie, „ufać, ale sprawdzać”, Inicjatywa Obrony Strategicznej), propagowane przez zimnowojenne jastrzębie z dala od domu, okazały się całkiem bezsilne w kraju.
Tutaj bowiem, od najwcześniejszych dni dwudziestego wieku, coraz głębsze i szersze przenikanie marksistowskich przekonań – przez napływ prawdziwych wyznawców z Europy i Rosji, przez nawracanie na prawdziwą wiarę nowych marksistów w kraju, przez kampanie sowieckiej dezinformacji i inne „aktywne działania” – postępowało właściwie bez przeszkód. Wojna ideologiczna toczona za granicą, a dokładniej anty -ideologiczna wojna toczona za granicą – ponieważ, jak przypomina nam Robert Conquest, Zachód, inaczej niż ZSRR, nie miał „uniwersalistycznego, ściśle zakreślonego poglądu” – była przegrana na wszystkich frontach walki w kraju: na uczelniach, w mediach, w kulturze popularnej, w sztuce, u całego spektrum przeciętnych Amerykanów, a nawet – a może szczególnie – na głównej arterii Zachodu, Wall Street. Zupełnie jakbyśmy występowali przeciwko wrogowi po Tamtej Stronie, nie zauważając, że spora część jego ideologii zdążyła się zakorzenić, rozkwitnąć i wydać kolektywistyczne, a zatem antyamerykańskie owoce po Tej Stronie.
Nie mówię tu tylko o najbardziej radykalnych elementach dawnego sowieckiego planu (pierwotnego „bolszewickiego spisku”, jak mógłby powiedzieć prezydent Obama), które na stałe zakorzeniły się na Zachodzie, choć paradoksalnie Stalin odwołał je w latach trzydziestych, ponieważ okazały się destabilizujące dla młodego reżymu. Dotyczyło to na przykład desakralizacji i prawnego osłabienia małżeństwa (popieranie małżeństw przez państwo stało się widoczne w 1936 roku, gdy w państwowych sklepach pojawiły się w sprzedaży obrączki), szybkich i łatwych rozwodów (ograniczonych w 1936, niemal zakazanych w 1944 roku), aborcji na życzenie (zakazanej w 1936 roku) i zwiększenia praw dzieci kosztem władzy rodzicielskiej (kontrolowana przez państwo prasa zaczęła pisać o „szacunku” dla starszych już przed 1935 rokiem).
Jednak takie „antyburżuazyjne” idee miały stać się podstawą zachodnich obyczajów i norm. Czasami przypisywane konkretnie wpływom pism włoskiego marksisty Antonia Gramsciego z lat dwudziestych lub późniejszym naukom tak zwanej szkoły frankfurckiej, kiedy indziej uważane za skutek obfitości „socjalistycznych” i „postępowych” ruchów politycznych i edukacyjnych z początku dwudziestego wieku, w czasach niedawnych przepakowane jako zasady Alinskiego, te idee, wypływające z tego samego marksistowskiego źródła, zalały, przesiąkły i w końcu wypaczyły te bastiony zachodniej cywilizacji, których konserwatyści z definicji czują się zobowiązani bronić – zupełnie jakby te bastiony zachodniej cywilizacji wciąż były bastionami. Bezpiecznymi miejscami. Trwałymi składnicami. Nigdy niepoddającymi się ciągłym i dokładnie dokumentowanym naruszeniom. W gruncie rzeczy te bastiony są dziś największym problemem. Nie są bezpieczne, nie są trwałe, a poza tym już zostały naruszone.
Powyższy fragment pochodzi z:
Szeroko rzecz ujmując, bastiony te obejmują samo chrześcijaństwo, koncepcję „patriarchatu” i rodziny oraz wszystkie zabezpieczenia narodu i tradycyjnej kultury. Moim celem jest nie tyle prześledzenie przypominających sieć i nakładających się na siebie źródeł idei, które podkopały te instytucje, ile zidentyfikowanie ich wspólnej ostatecznej rozgrywki – miejsca, świata, w którym tych podstawowych instytucji zachodnich już nie będzie.
To zabawne, ale czy nie była to ostateczna rozgrywka martwego już ZSRR, raison d’être zaśmieconego marksizmu-leninizmu? To poważne pytanie, które należy zadać, potykając się o silne więzy i wspólne cele łączące wrogów Ameryki i ich amerykańskich przyjaciół. Ktoś, kto lukruje mego wroga, kto czuje empatię wobec mego wroga, kto wzmacnia mego wroga, jest moim… czym?
Czymkolwiek jest, wciąż nam towarzyszy. Nie dostrzegając w sowieckim upadku klęski i rozpadu idei dominującego państwa, w tych pierwszych postsowieckich dekadach etatystyczna lewica w rzeczywistości prężnie się rozwijała i w sensie duchowym, i przy urnach wyborczych. Nie chcę tu sugerować, że członkowie partii komunistycznych wygrywali wybory – w każdym razie nie w Stanach Zjednoczonych. Jednakże nie muszą wygrywać, by wygrać: kolektywistyczne plany się rozwijają. (Przywódca Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych, Sam Webb, wręcz piał z zachwytu, przemawiając w Nowym Jorku do zgromadzonych mas w maju 2010 roku, gdy wymieniał wszystko, co zyskała jego partia – a były to rozwiązania polityczne lub działania zainicjowane przez prezydenta Baracka Obamę). Co więcej, David Horowitz twierdzi, że „najważniejszą konsekwencją” zniknięcia bloku sowieckiego była nowa energia ataku lewicy na Zachód: „Zniknął ciężar obowiązku obrony […] niedającego się obronić reżymu. Ponieważ utopijna wizja nie jest już zakorzeniona w rzeczywistości faktycznie istniejącego socjalistycznego państwa, lewica może teraz oddawać się swym nihilistycznym planom bez żadnych ograniczeń”.
To brzmi dobrze, bardzo czysto, ale moim zdaniem dzieje się coś innego. Coś w szerokim społeczeństwie i w całym politycznym spektrum sprawia, że komunistycznej lewicy okazuje się nieograniczoną pobłażliwość: wielkie oszustwo oderwania komunistycznej teorii od komunistycznej praktyki, odłączenia wsparcia dla komunizmu od wszelkiej moralnej odpowiedzialności za jego zbrodnie, wyłączenia tych zbrodni z osądu i kary. Nie dostrzega się faktu, że tak znaczna część „utopijnej wizji”, o której mówi Horowitz, jest teraz głęboko zakorzeniona w rzeczywistości naszego własnego, naprawdę istniejącego państwa – i stanu umysłu – oraz w bastionach bronionych przez polityczną prawicę. Ten sukces inspirowanego Marksem wdzierania się w głąb tkanki Zachodu jest związany z zastanawiającą witalnością inspirowanego Marksem programu.
Na zakres tej penetracji może wskazywać pozornie dziwny fakt, że my, Amerykanie, jako ludzie wolni, jako ludzie Zachodu, jako cywilizacja idealizująca autonomię jednostki, w chwili gdy zimna wojna wydawała się dobiegać końca, nigdy nie próbowaliśmy ogłosić „zwycięstwa”, ideologicznego czy innego, nad ponadpaństwowym komunizmem. Nie było żadnego konsensusu co do oznak pełnego, odniesionego przez USA triumfu nad komunizmem, prawdziwego moralnego zwycięstwa wolności nad totalitaryzmem, triumfu sił dobra – niewątpliwie sił lepszego – nad siłami ewidentnego, nieabstrakcyjnego zła, potwierdzonego przez wszystkie obiektywne badania historii Gułagu, Czeka, głodu czy czystek.
Czy ta słaba reakcja wynikała z „kryzysu zaufania”, o którym słyszymy, z wbudowanej przez polityczną poprawność niewiary w wartość Zachodu? Myślałam właśnie tak i tylko tak – że postmodernistyczny Zachód, zwiedziony poza punkt potulnego usuwania się w cień, tam, gdzie z wdzięcznością mógł pogrążyć się w nienawiści do samego siebie, nie dostrzegał w sobie już nic wartościowego, a zatem nie potrafił czuć dumy czy choćby pociechy z powodu odejścia jego nemezis. Ostatecznie kto może powiedzieć, że zachodni ustrój jest jakościowo lepszy niż jakikolwiek inny?
Jednak sam kryzys nie opowiada całej historii. To znaczy rozpoznanie choroby nie oznacza wskazania jej przyczyny, nie mówi, jak i kiedy doszło do zakażenia, jaką ma ono siłę ani jaka jest prognoza dla pacjenta. Ostatecznie zbliża się moment, w którym kryzys odchodzi w przeszłość – nawet kryzys zaufania – a potem co? Czy ten punkt już nadszedł i minął? Patrząc na antagonizm, z jakim Zachód odnosi się do swoich fundamentów, nie widzę Zachodu, który po prostu już siebie nie docenia, tylko Zachód, który już nie jest sobą.
Ta koncepcja oferuje inne spojrzenie na fakt, że w chwili gdy w ostatniej dekadzie dwudziestego wieku runęły mury komunizmu, oficjalny ton Ameryki był zauważalnie ostrożny; panowało wręcz coś na kształt zażenowania, że widzimy ZSRR w tak kolosalnie gorszej sytuacji. Ta męcząca kondycja psychiczna przypominała nieco „zażenowanie odczuwane powszechnie w niektórych kręgach w Ameryce, a dotyczące posiadania bomby atomowej”, jak napisał w 1972 roku historyk zimnej wojny Adam Ulam. Ulam opisywał to, co działo się bezpośrednio po II wojnie światowej, gdy – jak to ujął – niektórzy ludzie „czuli, że w pewnym sensie to nie było fair, że USA ma monopol na tę broń” [wyróżnienie autorki]. Oczywiście na skutek sukcesu szerokiej, kierowanej przez Sowietów podziemnej działalności monopol ten trwał zaledwie cztery lata, od amerykańskiej próby atomowej w 1945 roku do sowieckiego testu atomowego w 1949 roku. W 1953 roku Julius i Ethel Rosenbergowie zostali straceni za rolę, jaką odegrali w tej konspiracji, co rozpoczęło do dziś nierozstrzygnięty spór co do ich odpowiedzialności, z czasem wbudowany w amerykańską psychikę do tego stopnia, że nawet dokumenty archiwalne przesądzające o ich winie nie zapełniają całkowicie kulturalnego rowu, jaki został wtedy wykopany. Poza tym, mówiono, Rosjanie i tak by w końcu zbudowali własną bombę, więc co za różnica?
Powyższy fragment pochodzi z:
Postawiony tu znak zapytania maskuje całkowity brak zrozumienia różnic między wzmocnionym przez broń atomową mocarstwem Gułagu a wzmocnionymi przez broń atomową konstytucyjnymi prawami. Zamiast tego ów znak zapytania przewrotnie sygnalizuje zakończenie procesu myślowego przy murze „moralnej równowagi”.
Co za różnica? ZSRR, USA, jedno i drugie to despoci.
Przeprowadzona przez Sowietów w 1949 roku udana próba atomowa ogromnie zdenerwowała Amerykanów, budząc głębokie obawy przed agresją międzynarodowego komunizmu i nowy strach przed wewnętrzną komunistyczną penetracją, która od 1950 roku była badana – w najbardziej spektakularny sposób, ale bynajmniej nie wyłącznie – przez senatora Josepha McCarthy’ego. Owa próba przyniosła także konkretne katastrofalne rezultaty. Piątego kwietnia 1951 roku, skazując Rosenbergów na śmierć, sędzia Irving R. Kaufman powiedział, że zgodnie z opinią naukowców kradzież sekretów atomowych w latach czterdziestych o kilka lat przyspieszyła powstanie sowieckiej bomby atomowej. Fakt, że Sowieci szybciej zdobyli broń atomową – mówił Kaufman – „spowodował agresję komunistów w Korei, co doprowadziło do ponad pięćdziesięciu tysięcy ofiar śmiertelnych, a kto wie, ile milionów niewinnych ludzi będzie jeszcze płacić cenę za waszą zdradę”8. Kaufman doszedł do wniosku, że to zdrada tych amerykańskich komunistów i ich współpracowników bezpośrednio doprowadziła do wybuchu wojny koreańskiej w 1950 roku.
Dowody archiwalne, odnalezione współcześnie w Rosji i opublikowane w Stanach Zjednoczonych, świadczą, że sędzia Kaufman miał rację. „Nie mając bomby atomowej, Stalin nie wypuściłby armii Pjongjangu na podbój całego Półwyspu Koreańskiego” – doszli do wniosku Herbert Romerstein i Eric Breindel, autorzy opublikowanej w 2000 roku książki The Venona Secrets: Exposing Soviet Espionage and America’s Traitors. „Przekonany, że posiadanie broni atomowej [przez Związek Radziecki] neutralizuje strategiczną przewagę Ameryki, Stalin miał odwagę rozpętać w 1950 roku wojnę koreańską” – napisali w 2009 roku John Earl Haynes, Harvey Klehr i Aleksander Wasiljew, autorzy książki Spies: The Rise and Fall of the KGB in America. Ci ostatni autorzy twierdzą również, że wywiad sowiecki, który pozbawił Amerykanów możliwości odczytywania sowieckiej łączności wojskowej, postarał się także, by atak na Koreę Południową był zaskoczeniem, „na które siły amerykańskie nie były przygotowane”.
Jak sądzę, ta informacja – fakt, że wybuch wojny koreańskiej w 1950 roku przyspieszyła zdradziecka działalność amerykańskich komunistów, dzięki której Sowieci weszli w 1949 roku w posiadanie broni atomowej – jest nowością dla wielu czytelników, szczególnie dla tych, którzy wyrośli w przekonaniu, że wina Rosenbergów – nawet gdy w końcu, choć niechętnie, zaakceptowana – była głównie sprawą „sumienia” czy politycznych przekonań, ale w żadnej mierze nie sprawą bezpieczeństwa narodowego. To po dziś dzień typowa reakcja. Dla przykładu: nawet będące kamieniem milowym dzieło Allena Weinsteina i Aleksandra Wasiljewa z 1999 roku, The Haunted Wood, które przedstawia ogromną liczbę dowodów zdrady Amerykanów na rzecz Moskwy podczas Nowego Ładu (lata trzydzieste) i wojny (lata czterdzieste), ostatecznie ocenia te akty zdrady w kategoriach w najwyższej mierze osobistych – czyli wpływu, jaki ta zorganizowana i agresywna kampania kradzieży i sabotażu wywarła na samych agentów. Ich „trwała spuścizna – podsumowują autorzy w zakończeniu – stanowi przejaw niechwalebnej wierności wobec okrutnej i zdyskredytowanej sprawy”. Takie minimalizowanie powiązań między sprawą osobistą a efektem globalnym jest typowe nawet dla największych badaczy historii sowieckiego szpiegostwa. Rzadko kiedy próbowano – by kontynuować przykład Rosenbergów – powiązać zdradę z jej skutkami: kradzież technologii jądrowej z 36 940 Amerykanami poległymi, 91 134 rannymi i 8176 wciąż zaginionymi podczas działań wojennych, które po obu stronach kosztowały życie co najmniej dwóch milionów cywili.
Zamiast tego widzimy wyczerpującą walkę o to, czy w ogóle taka komunistyczna penetracja istniała. Komunistyczna penetracja istniała – dokumenty historyczne potwierdzają to dokładnie i obszernie – ale ciągłe, nieustanne dyskusje na ten temat odsuwają całościowe rozliczenie się z jej wpływem. Niewątpliwie części dyskutantów właśnie o to chodzi. Termin „makkartyzm”, stosowany jak wyzwisko, wciąż wygasza debatę niczym magiczne słowo oznaczające atawistyczne tabu, a natrętny zwrot o „szukaniu komunistów pod każdym łóżkiem” wciąż zaciemnia jaskrawe znaczenie odtajnionych rewelacji z archiwów. Fakt, że ukryci komuniści znajdowali się praktycznie wszędzie – zapewne także pod łóżkami – zawisł w próżni między dawnymi, zdyskredytowanymi teoriami i nowymi, potwierdzonymi realiami. Nigdy jakoś nie doszliśmy do osądzenia skutków wpływu samego komunizmu, wszystko jedno, czy ten wpływ jest tak konkretny jak liczba poległych, czy tak nieuchwytny jak wrażliwość. To dlatego po siedemdziesięciu latach starannego spisywania, katalogowania, wyszukiwania źródeł, zaświadczania i doświadczania zbrodni (przychodzą tu na myśl tak wspaniałe nazwiska jak Elinor Lipper, David Dallin, Wiktor Krawczenko i oczywiście Aleksander Sołżenicyn, jak również Robert Conquest) niedawne potwierdzenia winy często traktowane są jak szczegóły, relegowane do przypisów, drobnej czcionki i ostatnich stron. Rozliczenie nam umyka.
Powyższy fragment pochodzi z:
Zatem wówczas, w 1989 roku, wciąż nie dano sprawiedliwego, wymagającego wysiłku świadectwa odkręcania ponad siedemdziesięciu lat komunistycznego horroru, terroru, wypaczeń i ogromnych strat – a szczególnie nie uczyniono tego z tłustego i szczęśliwego punktu widzenia „reaganowskich lat osiemdziesiątych”. Lepiej objąć Związek Radziecki oficjalną uprzejmością i nie dopuszczać do świadomości, nie zauważać systemowo przegniłych podstaw komunistycznego rozpadu, uznać, że na światowej scenie doszło tylko do chwilowego, niezamierzonego obnażenia. W kwietniu 1991 roku, osiem miesięcy przed oficjalnym rozwiązaniem Związku Radzieckiego, stały komentator „The New York Times” William Safire zauważył: „Tak bardzo staramy się uniknąć pozorów triumfalizmu – z panem Bushem, który mruczy podwójną mantrę «nie wolno triumfować» i «nie wolno dać się wciągnąć» – że ryzykujemy, iż triumf kapitalizmu nad komunizmem zmieni się w ciąg wewnętrznych katastrof powodujących zewnętrzne niebezpieczeństwa”.
Och, tak. Chodzi o prezydenturę George’a H.W. Busha. To zabawne, jak nawiązując do tych wydarzeń, w Gabinecie Owalnym oczami duszy widzi się Reagana. Nie, to jednak był Bush père, i to on, jako Przywódca Wolnego Świata, szybko przybrał nieosądzający, a nawet proszący ton, typowy dla tego okresu. Zaczęło się to od pierwszej po upadku muru berlińskiego konferencji Busha z Michaiłem Gorbaczowem, ostatnim dyktatorem – albo, zgodnie z bardziej gustowną nomenklaturą, ostatnim „sekretarzem generalnym” – Związku Radzieckiego.
Dwie dekady po historycznym spotkaniu Busha i Gorbaczowa na pokładzie statku u wybrzeży Malty Fundacja Gorbaczowa ujawniła stenogramy (szokujące jest to, że dokumenty amerykańskie wciąż pozostają tajne w Bibliotece George’a H.W. Busha w Teksasie), które przynoszą wiele informacji, ale również zaskoczenie. Gdyby ktoś nie wiedział, mógłby pomyśleć, że Stany Zjednoczone właśnie przegrały wojnę czy coś w tym rodzaju.
„Mam nadzieję, że zauważył pan, iż podczas gdy w Europie Wschodniej zachodziły zmiany, Stany Zjednoczone nie pozwalały sobie na żadne protekcjonalne wypowiedzi, mające na celu zaszkodzić Związkowi Radzieckiemu” – stwierdził szybko Bush podczas pierwszego spotkania z Gorbaczowem na pokładzie sowieckiego statku wycieczkowego „Maksym Gorki”. Co więcej, w pierwszych zdaniach Bush zaoferował Gorbaczowowi zestaw gospodarczych marchewek bez żadnego kija – czyli żadnego „coś za coś”. Do marchewek należała klauzula największego uprzywilejowania i ułatwienia w dostępie do zachodnich kredytów. To nie wszystko. Bush podkreślił następnie, że Ameryka pragnie nadal strzec prestiżu ZSRR : „Staraliśmy się tak zbudować naszą propozycję, by nie stwarzać pozorów, iż Ameryka «ratuje» Związek Radziecki. Nie mówimy o planie pomocy, tylko o planie współpracy”.
Zakres tej „współpracy”, zmierzającej do zachowania ZSRR w całości, miał się stać przyczyną publicznego zażenowania Busha w sierpniu 1991 roku w Kijowie, gdzie wygłosił przemówienie o „samobójczym nacjonalizmie”, nalegając na sowiecką republikę, by nie głosowała za niezależnością od moskiewskiego monolitu. Safire ochrzcił to wystąpienie mianem „Chicken Kiev Speech”. W 2004 roku dziennikarz ujawnił, że Bush od tamtego czasu z nim nie rozmawia.
Bush oczywiście postrzegał – albo chciał postrzegać, czy też chciał, by świat postrzegał – Gorbaczowa jako „reformatora”, z którym da się współpracować. Jak zauważył specjalista do spraw bezpieczeństwa narodowego Angelo Codevilla, Bush oparł na tym swoją prezydenturę, a zatem działał na rzecz zachowania status quo, czyli władzy Gorbaczowa. Kontekst sowieckiego upadku – krew, pot i przesiąknięte strachem annały komunistycznej historii – wszystko to było tylko jakąś zewnętrzną „kwestią wizji”. W takim stopniu, w jakim obchodziło to czterdziestego pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych, końcowa rozgrywka między USA a ZSRR miała znaczenie zbliżone do rywalizacji Toyoty z Fordem: Forda mocno trafiło, a Toyocie „nie wolno triumfować”, bo obie firmy współpracują, by rozszerzyć udziały w rynku. Takie podejście do kryzysu w totalitaryzmie zależało od kontynuacji we wszystkich sprawach, czyli także od zachowania oficjalnego milczenia, które pozostawiło w niezakończonej i nieoznaczonej anonimowości miliony osób zabitych i zniszczonych przez komunistów.
I tak właśnie odczytując stenogramy ze spotkania w 1989 roku na Malcie, widzimy Busha, który chce zadowolić rozmówcę, i wprost bezczelnego Gorbaczowa. Pomyślcie tylko. Sowiecka dyktatura się rozpada, „gospodarka planowa” jest zrujnowana, a ujarzmione narody się wyzwalają. Niewiarygodne, ale Gorbaczow ruga Busha w kwestii „eksportu wartości amerykańskich” i „wartości zachodnich”. (Tę samą, uwierającą go sprawę Gorbaczow poruszył dzień wcześniej podczas spotkania z papieżem Janem Pawłem II w Watykanie). Jeszcze bardziej niewiarygodne jest to, że Bush to przyjmuje. W rozmowie określonej jako prywatna, w cztery oczy, Gorbaczow powiedział: „Nie mogę tego zaakceptować, kiedy jacyś amerykańscy politycy mówią, że proces przezwyciężania podziału Europy powinien się opierać na zachodnich wartościach”.