Krzysztof Mroczkowski: Dla Palestyńczyków wojna z Izraelem to mit narodowotwórczy
Magdalena Mikrut-Majeranek: Pana najnowsza publikacja ukazała się w momencie, kiedy w opisywanym przez Pana rejonie trwa kolejny konflikt. Ponownie inicjatorem starcia są Palestyńczycy. Jak się okazuje, przez tyle lat nie znaleziono sposobu na rozwiązanie tej sytuacji.
Krzysztof Mroczkowski: Tam się nic nie zmieni z bardzo prostego powodu. Konflikty zbrojne to nie jest coś, co zdarza. Nie są też one skutkiem prowadzonej polityki, a narzędziami tejże. To, co się dzieje na Bliskim Wschodzie właściwie od lat dwudziestych XX wieku, to efekt tego, że konflikty po prostu są potrzebne. Najpierw były potrzebne Wielkiej Brytanii. I wojna światowa to - jakby nie patrzeć - zwycięstwo brytyjskiej myśli politycznej. Było o coś się szarpać, ponieważ w jej wyniku stworzono wielki pas od południa Afryki po Indie, a Bliski Wschód był tym elementem strefy kontroli i odpowiedzialności Londynu. Konflikt na linii Arabowie - Żydzi elegancko stymulowano, a Brytyjczycy byli w tym mistrzami. Szczuto jednych na drugich, a efekty takich działań widoczne są do dzisiaj. To jeśli chodzi o Palestyńczyków i Izrael. Co zaś się tyczy do Libanu, to tam mamy jeszcze taki drobny element w postaci wpływów kultury francuskiej. Liban to jednak jest głęboko osadzona Francja, obecne jest tam myślenie na wskroś francuskie nałożone jednak na wzorce arabskie. Konflikt w tym rejonie ewoluuje, ale na dobrą sprawę, jest on wszystkim na rękę.
Wskazuje Pan w książce, że: „(…) konflikt na Bliskim Wschodzie osiągnął wymiar starcia nie izraelsko-arabskiego czy żydowsko-chrześcijańsko-muzułmańskiego, lecz izraelsko-palestyńskiego, i taki charakter ma do dziś. Zatem państwa zaangażowane we wcześniejsze wojny izraelsko-arabskie traktowały kwestie palestyńskie jako bardzo dogodny pretekst”.
Dalej to czynią. Widzimy to chociażby, gdy popatrzymy na sytuację w obecnej Strefie Gazy. Rozmawiałem ze swoim znajomym, generałem Zvi Kan Torem, odpowiedzialnym za wyprowadzenie jednostek izraelskich z Libanu, i podkreślał on, że to państwa arabskie w 1948 roku najechały Izrael, to państwa arabskie odrzuciły koncepcję podziału dawnego Mandatu Palestyny, i to państwa arabskie po wydarzeniach z 7 października zeszłego roku elegancko umyły ręce.
Proszę zwrócić uwagę na taki drobny szczegół - Jordania potępiła akty terroru, Egipt potępił akty terroru, Arabia Saudyjska potępiła akty terror. Z punktu widzenia świata zachodniego to dyplomatyczne wyjście. Jednak problem jest znacznie głębszy. Uznano, że problemy z fundamentalizmem islamskim mieszkańców Strefy Gazy – dotykające wszak świata arabskiego - zostaną rozwiązane rękami Żydów. Suma zerowa konfliktu pozostanie taka sama. Różne kraje będą mówić, że są za powstaniem niepodległej Palestyny ze stolicą w Jerozolimie, ale do jej powstania nigdy nie dojdzie. Zostanie wszystko po staremu. Dla Izraelczyków to też jest pewna metoda rozwiązania wielu różnych kwestii.
Proszę sobie przypomnieć wydarzenia z lat 2008-2009, czyli operację „Płynny Ołów”. To pierwsze wejście oddziałów izraelskich do Strefy Gazy w XXI wieku, którego celem była likwidacja członków i zniszczenie infrastruktury Hamasu. Czy zmieniło to coś? Absolutnie nie, gdyż wygrała demokracja. Przypomnijmy, że w styczniu 2006 roku odbyły się tam palestyńskie wolne wybory parlamentarne, które niespodziewanie w Strefie wygrał demokratycznie Hamas, a więc islamska organizacja terrorystyczna. Zachodni Brzeg boryka się ze swoimi problemami i nie chce mieć nic wspólnego z Hamasem. Z kolei Liban cierpi, krwawi i będzie krwawił.
Czy analizując historię stosunków izraelsko-libańskich można mówić o końcu konfliktu? Co musiałoby się stać, żeby został zażegnany?
Problem polega na tym, że traktujemy sytuację na linii Jerozolima-Bejrut w kontekście myślenia europejskiego. My, Europejczycy, mamy doświadczenia nabyte jeszcze po wojnie trzydziestoletniej. Trochę sobie powojowaliśmy, ale w końcu się dogadaliśmy. W przypadku Libanu problem polega na tym, że nie ma tam z kim rozmawiać. Liban jest krajem zdominowanym przez szyitów z frakcji Hezbollahu. To jest twór nie quasi-państwowy, tak jak to, co zbudował Hamas w Strefie Gazy, tylko to jest podmiot prawa międzynarodowego z rządem, armią, firmami, bankami i całym systemem zarządzania, ale kontrolowany właśnie przez spadkobierców grupy ochotników irańskich, którzy w 1982 roku osiedlili się w Dolinie Bekaa, gdzie założyli obóz treningowy, żeby wesprzeć lokalnych szyitów.
Dziś Izrael może sobie głośno mówić o planowaniu operacji w Libanie, ale zmieniły się mocno warunki obiektywne. W 2006 roku Armia Obrony Izraela dostała straszliwe cięgi w Libanie. Dlaczego? Dlatego, że armia izraelska była i jest obarczona pewną bezwładnością funkcjonowania sił zbrojnych ze strukturą, dowodzeniem itd. To się oczywiście zmienia i Izraelczycy usiłują modyfikować swój system dowodzenia do warunków narzuconych. W czasach covidu przeprogramowano armię izraelską, wprowadzono w życie plan „Tnufa” i zreformowano doktrynę obronną Izraela. Trzeba też powiedzieć, że Izraelczycy od 2006 roku unikają konfliktu z Libanem, jak mogą, ponieważ jest on twierdzą nie do zdobycia.
Jeżeli potraktujemy poważnie upublicznione przez wywiad izraelski dane dotyczące sieci podziemnych umocnień, tuneli, schronów, bunkrów w górach Libanu i porównamy z tym, co słyszymy w doniesieniach medialnych ze Strefy Gazy, to Hamas stworzył prowizorkę. Żeby walczyć z Hezbollahem i armią libańską w Libanie okopanymi w ponad 1000 km tuneli należałoby użyć broni jądrowej, żeby to wszystko zniszczyć podziemną detonacją. Izraelczycy tego nie zrobią. Jeżeli tak by się bowiem stało, moglibyśmy już tylko umieścić napisy końcowe, głoszące „W życiu na Ziemi udział wzięli….”.
Zainteresował Was ten temat? Koniecznie sięgnijcie po książkę Krzysztofa Mroczkowskiego „Bejrut 1982”!
To, co dzieje się obecnie na linii Teheran-Jerozolima to dowód na to, że po każdej ze stron znajdują się – wbrew pozorom – mądrzy ludzie, dla których konflikt jest narzędziem politycznym. Przez kolejne lata dalej będzie się tam gotowało, ponieważ taki stan rzeczy leży w interesie wszystkich, łącznie z obecnym premierem Izraela Binjaminem Netanjahu.
Jednym słowem to tocząca się od lat gra.
To jest gra. Zmieniają się aktorzy, zmieniają się trochę dekoracje, natomiast ten światek pogrywania na poziomie lokalnym, regionalnym i transregionalnym ma się bardzo dobrze. Nawet jeżeli popatrzymy na kontekst historyczny pojawienia się sił międzynarodowych w Libanie, czyli reperkusje ukartowanej między rządem Menachema Begina, byłego premiera Izraela, a administracją amerykańską Jimmy’ego Cartera wojskowej operacji „Litani”, przeprowadzonej przez Armię Obrony Izraela w 1978 roku w południowym Libanie, to widzimy, że jest to układ, w którym świat, nic nie może.
Begin, prawicowy Izraelczyk, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, terrorysta i człowiek prawa jednocześnie oraz jedna z moich ulubionych postaci bliskowschodniej sceny politycznej, wymyślił sobie, że żeby się oddzielić od Palestyńczyków atakujących Izrael od północy, należy umiędzynarodowić trwający konflikt. Tak też się stało, wyjechano 40 kilometrów za granice, świat zareagował, jak zareagował, a Amerykanie zaproponowali wprowadzenie tam sił ONZ. Jednakże te nic nie mogą.
Z kolei rok 1982 to jest dowód na to, że słowo to jest kwestia bardzo rozbieżne rozumiana na Bliskim Wschodzie. O ile Żydzi bawią się słowem, ale go dotrzymują, o tyle Arabowie niekoniecznie go dotrzymują, ale rozumieją je na poważnie.
W 1982 roku dwaj absolwenci prawa, skrajni prawicowcy – Begin i Baszir Gemayel dogadali się. Ustalili, że mają wspólnego wroga – Palestyńczyków, ale uznali, że obie strony są za słabe, aby pozbyć się problemu, w związku z czym Baszir zaproponował, aby armia Begina wkroczyła na terytorium libańskie. Zawarli sobie taki cichy układ. Potem strona libańska odwróciła kota ogonem. Baszir stwierdził, że jemu układ pokojowy – do czego dążył Begin - z Izraelczykami będzie nie na rękę. Niedługo później stracił życie w inspirowanym przez Syrię zamachu. Potem miała miejsce masakra w obozach dla uchodźców Sabrze i Szatili. Wojna rozgorzała na nowo. W atakach użyto m.in. bomb odłamkowych i fosforowych. Skutki użycia tych ostatnich były straszne. Doktor Amal Shamaa, pracujący w szpitalu w zachodnim Bejrucie, tak opisywał efekty tych nalotów: „Włożyłem niemowlę do wiadra z wodą, by ugasić płomienie. Gdy wyjąłem je pół godziny później, niektóre miejsca nadal się paliły. Nawet w kostnicy zwłoki tliły się jeszcze przez długie godziny”. Begina obarczono odpowiedzialnością polityczną, a w konsekwencji nasiliły się protesty społeczeństwa izraelskiego przeciwko jego rządowi.
Problem się więc nie zmienił, jest tylko trochę inaczej ubrany. Palestyńczyków i OWP zastąpił znacznie groźniejszy wróg, mocniej umocowany międzynarodowo, czyli właśnie szyicki Hezbollah będący przybudówką Iranu.
Pana najnowsza publikacja dotyczy epizodu bejruckiego z czasów wojny libańskiej, toczącej się w latach 1982–1985, nazywanej przez Izrael operacją „Pokój dla Galilei”. Jaka była geneza tego konfliktu?
Wojna toczyła się tam od lat. Patrzymy na nią zarówno z perspektywy wewnętrznej, jak i zewnętrznej. Przyglądając się konfliktowi wewnętrznemu, który miał miejsce w latach 70., możemy powiedzieć, że była to wojna domowa wszystkich ze wszystkimi. Liban – co warto podkreślić - do pewnego momentu był może nie tyle proizraelski, co starał się zachować względną przyzwoitość, czy raczej pragmatyzm polityczny.
W 1948 roku walki na froncie libańskim były sporadyczne, w 1956 roku panował tam względny spokój, ponieważ Liban miał własne problemy, a w lipcu 1958 roku w związku z poważnym zagrożeniem, w Libanie, w ramach operacji „Blue Bat”, wylądowali amerykańscy żołnierze z US Army i US Marine Corps (USMC). W kraju zaczęło się gotować, a układ zaczął się zmieniać w stronę militaryzacji poszczególnych grup etnicznych lub religijnych. To był problem, ponieważ funkcjonowało tam jakieś 12 odłamów chrześcijaństwa, przynajmniej sześć odłamów islamu, prawica, lewica, druzowie, nacjonaliści, socjaliści, komuniści…. bo w Libanie także miał miejsce romans świata arabskiego z komunizmem.
Jednym słowem panuje tam ogromny bałagan, który za każdym razem ktoś usiłuje uspokoić, a jednocześnie państwa arabskie doskonale to wykorzystują. Syria uważała Liban za sztuczny twór, ponieważ został podzielony przez Francuzów w sposób nienaturalny zdaniem Syryjczyków. Z kolei w 1970 roku Palestyńczycy z Organizacji Wyzwolenia Palestyny (OWP) starali się przejąć władzę w Jordanii i stworzyć tam własne państwo, zapominając, że Jordania jest państwem palestyńskim. Zorganizowano też zamach na króla jordańskiego Husseina, w wyniku którego we wrześniu 1970 roku Gwardia Królewska wymordowała zamachowców. Szacuje się, że podczas pamiętnego „czarnego września” w 1970 roku, zabito 40 tysięcy osób.
Zainteresował Was ten temat? Koniecznie sięgnijcie po książkę Krzysztofa Mroczkowskiego „Bejrut 1982”!
Pomimo tego, że wszystkie państwa krzyczały, że trzeba wspierać Palestyńczyków, nikt nie chciał ich przyjąć. Najgłośniej krzyczały Egipt, Syria i Irak, które nie przyjęły ani jednej osoby. Jak się okazuje, wspierały Palestyńczyków jedynie słowem. W końcu bojownicy palestyńscy trafili do Libanu, który nie mógł powiedzieć „nie”, ponieważ był za słaby wewnętrznie i to jest geneza problemu.
Potem nastąpiły ataki na Izrael wspierane przez państwa arabskie, a w 1973 roku miała miejsce wojna Jom Kippur. Państwa arabskie dostały straszliwy łomot, ale za cenę ogromnych strat izraelskich - zarówno Syria, jak i Egipt dostały po łapach. Sięgnięto wówczas po sprawdzone narzędzia w postaci podgrzewania konfliktu z udziałem Palestyńczyków.
W 1978 roku przeprowadzono operację „Litani”, która miała na celu zniszczenie baz Organizacji Wyzwolenia Palestyny w południowym Libanie. Była to próba okiełznania i umiędzynarodowienia konfliktu i oddzielenia Żydów od Palestyńczyków siłami międzynarodowymi. Przedsięwzięcie to spełzło jednak na niczym, a efekty mamy do dziś.
Później zawarto umowę z prawicą libańską, z falangami zdominowanymi przez klan Gemayelów, a następnie libańskie bagno i wychodzenie z niego w 1985 roku. To był i jest permanentny problem. Bejrut jest jedną z najbardziej dramatycznych odsłon toczącego się tam konfliktu.
Mówiliśmy sporo o manipulacji, o teatralizacji gry politycznej, a data ataku i rozpoczęcia operacji „Pokój dla Galilei” także została wybrana symbolicznie – Izraelczycy dbali o propagandowy wydźwięk operacji. Tego dnia minęło dokładnie 15 lat od rozpoczęcia wojny sześciodniowej w 1967 roku, a także 41 lat od momentu, gdy wojska australijskie, brytyjskie i oddziały Wolnej Francji wyzwoliły Syrię oraz Liban spod okupacji wojsk Vichy.
Ależ oczywiście, w wojnach zawsze chodzi o propagandę. Palestyńczycy obecnie grają na uczuciach Zachodu. 6 czerwca to znamienna data dla Izraelczyków. W ogóle czerwiec to czas nakreślony wydarzeniami z 1967 roku, kiedy w sześć dni stoczono wojnę izraelsko-arabską, rozgrywającą się pomiędzy Izraelem a Egiptem, Jordanią i Syrią. W jej wyniku Izrael zdobył terytoria półwyspu Synaj, Strefę Gazy, Judeę z Jerozolimą, Samarię i Wzgórza Golan.
Główny bohater dramatu to Begin, wielki przegrany, legalista, przed którego domem, w środku tzw. „libańskiego bagna”, Izraelczycy zorganizowali wielotysięczne manifestacje żądając wycofania sił izraelskich z Libanu. Jego minister spraw wewnętrznych mówił, że rozpędzi zgromadzony tłum przy pomocy policji, natomiast Begin odparł, że nie, ponieważ ludzie mają demokratyczne prawo do manifestowania. Kolejnym bohaterem dramatu był Ariel Szaron, który wymyka się szablonowym ocenom. Oszukał on Begina. Postanowił dogadać się z Libańczykami, którzy też go wykorzystali.
Kolejny ważny wątek dotyczy klanu Gemayelów. Zapominamy, że to Arabowie, którzy zostali wychowani w kulturze francuskiej, ale myśleli po arabsku. Warstw tego tortu i wydarzeń do analizy jest wiele, jednak wojna to jest zawsze narzędzie polityczne.
W publikacji wskazuje pan, że „Rzadko w historii wojna była tak otwarcie planowana i dyskutowana. Politycy i komentatorzy dyskutowali o zaletach inwazji miesiącami”, a strategię działań zawarto planie operacji „Sosny”. Co ciekawe, minister transportu Ezer Weitzman był przeciwnikiem wojny w Libanie, mimo że był jednym z autorów planu operacji „Sosny”, i podał się do dymisji. Jego miejsce w ministerstwie obrony zajął, przywołany tu już, Ariel Szaron, który forsował rozszerzenie pierwotnego planu i obstawał przy zajęciu stolicy Libanu (operacja „Wielkie Sosny”).
Tak, najpierw planowano pokonać 40 kilometrów i wykończyć Palestyńczyków, próbując powtórzyć schemat z 1978 roku. Szaron wyszedł z założenia, że taki plan się nie sprawdzi, dlatego chciał rozszerzenia planu „Sosny”. Druga strona - palestyńska - też nie była bez winy. Dążenie do maksymalizacji strat, kreowania obrazu pokazującego, że Palestyńczycy zostaną stroną pokrzywdzoną w wojnie to nie tylko metoda występująca dzisiaj. Wiadomo, że cierpią niewinni, a najbardziej poszkodowane są dzieci. Natomiast Jasir Arafat świadomie dążył do maksymalizacji strat, żeby zyskać obraz propagandowy i pokazać pozostawionych samych sobie Palestyńczyków, którzy będą walczyć do upadłego w oblężonym przez izraelskich „nazistów” Bejrucie. Propaganda często powtarzała, że Bejrut to drugi Stalingrad.
Pozostając w sferze porównań, dodajmy, że Bejrut nazywano Paryżem Bliskiego Wschodu, a sam Liban – Szwajcarią Bliskiego Wschodu.
Tak, ponieważ w Libanie od niepamiętnych czasów silne były wpływy francuskie. Francuzi czuli się tam znakomicie od czasów wypraw krzyżowych. W XX wieku pojawili się tam na podstawie umowy brytyjsko-francuskiej z 1916 roku, a więc z czasów I wojny światowej. Jednakże byli obecni już wcześniej, ponieważ Francja inwestowała w tych rejonach jeszcze w czasach osmańskich. Libańczycy czuli się Arabami-frankofonami. Podobała im się kultura francuska.
To była też Szwajcaria Bliskiego Wschodu, ponieważ kraj był zamożny, właściwie nie miał większych zasobów naturalnych, ale był otwarty na świat, podzielony na kantony wyznaniowe, które przekładały się na ekonomię. Chrześcijanie byli faworyzowani. Układ konfesyjny zaproponowany przez Francuzów w latach 40., czyli przed uzyskaniem niepodległości, zakładał, że prezydentem będzie zawsze chrześcijanin, ponieważ tych było najwięcej, ale premierem – sunnita, a szefem sztabu – szyita. Tak, żeby zadowolić wszystkich. Kiedy w Libanie pojawili się Palestyńczycy, to wsparli ich początkowo właśnie chrześcijanie, a kiedy zmieniła się liczebność stron, Palestyńczycy starali się sięgnąć po władzę. I mamy gotowy przepis na wojnę domową.
Zainteresował Was ten temat? Koniecznie sięgnijcie po książkę Krzysztofa Mroczkowskiego „Bejrut 1982”!
Jak się okazuje równość jest pozorna i generuje kolejne konflikty.
A te konflikty są praktycznie nierozwiązywalne. Dzisiaj Palestyńczyków w Libanie praktycznie nie ma. Ich stanowiska na południu kraju są obsadzone przez Hezbollah.
Żadna ze stron nie pójdzie na ustępstwa, ponieważ one się nie opłacają. Ta trochę schizofreniczna narracja o możliwości dialogu palestyńsko-izraelskiego, to jest dowód na to, że siedzimy przy stoliku karcianym i dwie strony oszukują. Tutaj nie ma punktów wspólnych do dyskusji. W Libanie jest po staremu. Państwo jest całkowicie zdominowane przez Hezbollah, który jest przybudówką irańską i wracamy do punktu wyjścia.
Dla Palestyńczyków wojna z Izraelem to mit narodowotwórczy. 7 października 2023 roku przekroczono jednak cienką, czerwoną linię. Żydzi zrównają Strefę Gazy z ziemią. To nie pierwsze i nie ostatnie zapewne miejsce na Bliskim Wschodzie, które zostało wymazane na przestrzeni tysiącleci. Po ludzku jest mi żal tych ludzi, jednakże, dopóki nie zmieni się podejście mentalnościowe, Izraelczycy nie odpuszczą. Oni te ziemie najpierw kupili, a potem zajęli w wyniku wojen nie przez nich zaczętych.
Uczciwie trzeba też przyznać, że nikt nie interesował się losami kilkuset tysięcy Żydów wyrzuconych po 1948 roku z państw np. takich jak Irak. A tam, gwoli przypomnienia, Żydzi mieszkali od czasów niewoli babilońskiej. Śmiem twierdzić, że do Iraku mieliby większe prawa niż Arabowie, którzy pojawili się tam znacznie później... Podsumowując, rozmawianie o tym, kto jest winien, jest pozbawione sensu.
Wracając do samej książki, muszę przyznać, że posiada ciekawą bibliografię. W książce bazuje Pan m.in. na niepublikowanych wcześniej wywiadach m.in. z Josefem ben Nachmiasem, Zwi Kan Torem czy Fuadem Abu Naderem. Pan przeprowadzał te wywiady?
Tak, rozmawiałem z nimi osobiście. Nachmias niestety zmarł kilka lat temu. Był to człowiek, który znany jest z wielkiej ucieczki z więzienia w Akce. Przez długie lata był prawą ręką Begina, terrorystą i szefem stewardów w EL Al, czyli w państwowych liniach lotniczych Izraela, a po przejściu na emeryturę był kustoszem i przewodnikiem w muzeum Irgunu w Tel Awiwie.
Zwi Kan Tor to z kolei również prawicowiec, generał, który w latach 80. ewakuował Izraelczyków z Libanu. To pancerniak związany z Muzeum Jad la-Szirjon izraelskiego korpusu pancernego, który od ponad 20 lat próbuje zbudować muzeum bojowników żydowskich. Zawsze podkreśla, że historia stworzyła obraz Żydów jako owiec idących potulnie do zagazowania, a to nie jest prawda.
Moim kolejnym rozmówcą był Zahim Shaked, który uczestniczył w działaniach prowadzonych w Libanie pod koniec całej awantury. To oficer elitarnej 7. Brygady Pancernej, której członkowie w 1973 roku własnymi ciałami blokowali czołgi syryjskie na Wzgórzach Golan.
Natomiast Fuad Abu Naderem to chrześcijanin, który musiał wyemigrować z Libanu. Był oficerem maronickim, któremu Palestyńczycy zabili całą rodzinę. Był jednym ocalałym z rzezi mającej miejsce na południu Libanu. Kontakt trochę mi się z nim urwał. Obecnie powinien mieć ok. 70 lat.
Jak udało się Panu nawiązać z nimi kontakt? Czy byli chętni do rozmowy?
To są Sabrowie, a sabra to hebrajskie określenie na owoc opuncji figowej, bardzo pyszny zresztą. To też wytrwała, kolczasta pustynna roślina rosnąca na wzgórzach. Do obrania kolczastego owocu potrzebne są grube rękawice, a warto to zrobić, ponieważ w środku jest słodki i pyszny. Izraelczycy właśnie tacy są – nieprzyjemni w pierwszym kontakcie. Są zamknięci, zdystansowani – „kolczaści”, ale kiedy się z nimi trochę pogada, przedstawi i powie, co się robi, następuje przepytywanie, a po nim rozmowa wchodzi na zupełnie inne tory. Potem kontakt zostaje z nimi na lata.
Nawiązanie takich relacji z pewnością nie należy do zadań łatwych i wymaga biegłości w komunikacji międzykulturowej.
To ludzie, którzy nie znoszą fałszu, wyczuwają go natychmiast. Mój znajomy związany z wywiadem wojskowym zapytał mnie kiedyś, jak udało mi się dotrzeć do tych rozmówców. A ja po prostu się im przedstawiłem, powiedziałem, że nie jestem Żydem, przeprosiłem za mój fatalny hebrajski i wyjaśniłem, że zbieram materiały do książki. Z Nachmiasem zaczęliśmy rozmawiać o Beginie. Długo mnie przepytywał, a kiedy zrozumiał, że nie jest to żadna podpucha, zaprosił mnie na obiad i nawiązaliśmy trwającą kilka lat relację – i to mimo przepaści wiekowej, ponieważ podczas naszego pierwszego spotkania miał około 90 lat.
Historia opisana w publikacji „Bejrut 1982” to króciutka opowieść opisana na potrzeby serii Historycznych bitew Bellony. Planuję jednak wydanie monografii opisującej aspekty polityczne i militarne operacji „Pokój dla Galilei”.
Serdecznie dziękuję za rozmowę i w takim razie życzę powodzenia i rychłej realizacji wspomnianego planu!
Materiał powstał dzięki współpracy reklamowej z Wydawnictwem Bellona.