Katastrofa czarnobylska: Imperium wybucha
Katastrofa czarnobylska: geneza i przebieg
„Duży żołądek — małe stężenie” — śmieje się Stepan Laszenko, przykładając metalową końcówkę aparatu do swojego imponującego brzucha. Elektroniczny miernik na drugim końcu przyrządu wskazuje niewielki wzrost promieniowania. „Patrz tylko, nadaję się do spożycia!”
Za brudnymi oknami mojego wynajętego żyguli przewija się niewinny wiejski krajobraz. Sam środek lata. Bociany drobią pomiędzy malowniczymi stogami siana, jakieś bose dziecko rozchlapuje pozostałości kałuży, a starsza kobieta czeka na przystanku z kozą uwiązaną na kawałku sznurka. Ale zupełnie jak w pierwszych ujęciach każdego porządnego horroru, także i w tych sielankowych obrazkach za pozorami normalności czai się zło: Czarnobyl. Jedziemy właśnie przez obszar zony, czyli Strefy Obowiązkowej Ewakuacji — amebokształtnego pasa ziemi liczącego około trzynastu kilometrów długości i niecałe czterdzieści kilometrów szerokości, dotkniętego największym skażeniem opadem radioaktywnym w wyniku wybuchu w elektrowni atomowej w 1986 roku. Termin „obowiązkowa ewakuacja”, wbrew temu, co mógłby sugerować, jest co najwyżej eufemizmem: pomimo wielokrotnych obietnic rządu dotyczących przeniesienia całej mieszkającej na tym obszarze ludności, i to już dawno temu, z powodu braku mieszkań zastępczych wciąż pozostaje tu ponad trzydzieści tysięcy ludzi, z których kilkuset przebywa na stałe w obrębie odgrodzonej od reszty świata trzydziestokilometrowym płotem strefy wewnętrznej, bezpośrednio sąsiadującej z samym Czarnobylem.
Laszenko to aparatczyk średniego szczebla przysłany tu z Ministerstwa Rolnictwa. Ma za zadanie przekonać rolników z kołchozów w zonie do stosowania bezpieczniejszych technik uprawy. Na siedzeniu obok niego leży sterta broszur zawinięta w gazetę i przewiązana sznurkiem. Wydrukowane rozmazaną czcionką na kiepskiej jakości papierze broszury instruują robotników rolnych, by zamiast uprawiać fasolę i grykę — które mają płytkie systemy korzeniowe, wobec czego pobierają z gleby wysokie dawki zabójczych pierwiastków cezu i strontu zalegających w jej wierzchnich warstwach — przerzucili się na głębiej ukorzenione buraki i ziemniaki. Ale teraz przekaz ten trafi do niewielu mieszkańców zony. „Poprosiłem o trzysta sztuk — mówi Laszenko — ale mają ponoć problemy z drukarkami, więc dali mi tylko sto”.
Dojeżdżamy do końca gruntowej drogi i zatrzymujemy się przed jakimś rozpadającym się drewnianym budynkiem. Wykonuję tuż przy ziemi pomiar licznikiem Geigera — odczyt zatrzymuje się na poziomie czterdziestu milirentgenów, czyli dwukrotnie wyższym od tego w Kijowie. Ale już nieco dalej, przy odpływie rynny, gdzie zbiera się deszczówka spływająca z dachu, licznik wskazuje wartość sto osiemdziesiąt. Miejscowy radiolog, czerwony na twarzy i ze złotymi zębami, wyjaśnia mi, że według regulacji żywy inwentarz powinien być wypasany jedynie na polach posypanych wapnem, które wchłania radioaktywne cząsteczki, wobec czego zdecydowanie mniejsza ich liczba przedostaje się do trawy, a wraz z nią do mleka, by wreszcie dotrzeć do ciał ludzkich. „Ale najtrudniej jest powstrzymać ludzi od wypasania bydła w lesie — mówi, wzdychając głośno. — To dla nich najtańsze wyjście, ale też i najbardziej niebezpieczne, bo właśnie w lesie czają się «pułapki», czyli miejsca, których nikt nigdy nie zbadał na obecność promieniowania”. Niestety jego kołchoz ma obecnie tak mało pieniędzy, że i tak nie może sobie pozwolić na posypywanie swoich pól wapnem. „Wcześniej mogliśmy poprawiać w ten sposób jakość naszych pastwisk — łatwo można było zaobserwować spadające poziomy promieniowania. Ale teraz brakuje nam pieniędzy i musieliśmy wstrzymać wszystkie takie działania”. Laszenko wygląda na spiętego, najwyraźniej radiolog nie trzyma się wcześniej uzgodnionego scenariusza.
— Gdybyście wy przetestowali każdą waszą krowę wypasaną w okolicach Sellafield (zakład przerobu odpadów jądrowych w Anglii – przyp. tłum.) tak starannie jak my to robimy tutaj — zwraca się do mnie — przekonalibyście się, że ich mleko jest jeszcze gorsze od naszego.
— A co z tymi krowami wypasanymi w lesie? — dopytuję.
— A co ma być? — Laszenko wzrusza ramionami. — Mamy niby kontrolować wszystkie babuszki ?
Wracamy do samochodu i odjeżdżamy. Po drodze mijamy grupę robotników rolnych siedzących na drewnianych ławkach przed jedynym w całym gospodarstwie sklepem, obecnie zabitym deskami. Proszę Włada, mojego kierowcę, żeby się zatrzymał. Laszenko też wysiada, ale widać, że nie jest szczególnie zadowolony. Rozmowa szybko zmienia się w długą litanię narzekań. Rozpoczyna starszy mężczyzna w brudnej brązowej kurtce i spodniach od dresu. „Tych na górze nic nie obchodzi życie normalnych ludzi — żyją sobie w Kijowie i jedzą czystą żywność. Kiedyś to jeszcze przysyłali nam jakieś rzeczy, ale teraz już przestali”. Podobnie jak większość tutejszych mieszkańców hoduje własną krowę, której mleka nikt nigdy nie badał na obecność pierwiastków promieniotwórczych. Do dyskusji włącza się teraz kobieta siedząca obok mojego dotychczasowego rozmówcy: „Tu jest naprawdę źle — prześladują nas okropne bóle głowy i bóle nóg. A w sklepach nie ma żadnych leków. Myśleliśmy o wyprowadzce, ale nie mamy dokąd. A poza tym, jak tu się martwić o jakość naszego jedzenia, kiedy nie płacą nam od trzech miesięcy?”. Kiedy tak rozmawiamy, podchodzi do nas kolejna kobieta, za którą podąża stadko indyczych piskląt. Na szyi ma medalik w kształcie serca, a pod ręką trzyma kosz z jajami.
— Zje pani te jajka? — pytam.
— Oczywiście, że tak! — odpowiada, spoglądając ukradkiem na Laszenkę — Nie obchodzi mnie to, co mówią. Mam już sześćdziesiąt sześć lat, więc co mi za różnica?
Tekst jest fragmentem książki Anny Reid „Pogranicze. Podróż przez historię Ukrainy 988-2015”:
Podczas powrotu do domu żiguli Włada psuje się już trzeci raz tego dnia. Podejrzanie nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności dzieje się to akurat pod wielkim, acz mocno wyblakłym billboardem ogłaszającym wszem wobec: „UKRAIŃCY! DBAJCIE O ŚRODOWISKO!”. Podczas gdy Wład grzebie pod maską swojego wozu, my z Laszenką zaciągamy się wspólnie papierosowym dymem w ciepłym wieczornym słońcu. W trakcie niezobowiązującej rozmowy urzędnik wyznaje mi, że jego ojciec zniknął podczas czystek. Dopiero trzydzieści lat później rodzina dowiedziała się, że został rozstrzelany przez NKWD. „W dzień katastrofy czarnobylskiej — mówi — byłem dwadzieścia kilometrów stąd, w podróży służbowej. Nic nie wiedziałem o żadnym wybuchu, po raz pierwszy usłyszałem coś dopiero nazajutrz, a i tak tylko dlatego, że moi znajomi, mieszkający niedaleko elektrowni, zadzwonili do mnie i poprosili o zabranie ich stąd”. Mimo to swoją legitymację partyjną podarł na strzępy dopiero w 1991 roku, a w ostatnich wyborach prezydenckich głosował na kandydata komunistów.
— Ale dlaczego po tym, jak potraktował cię system, nie odszedłeś z partii już wcześniej?
— Zamknąłbym sobie tym samym jakąkolwiek możliwość awansu, utknąłbym już na zawsze w tym samym miejscu. Zresztą koncepcje komunistów nie są takie złe, po prostu są źle wdrażane.
W tym momencie do naszej rozmowy włącza się mocno poirytowany Wład, wyglądający spod otwartej maski samochodu:
— Właśnie dlatego ten kraj jest taki popieprzony, pełno tu takich zakłamanych biurokratów, którzy tylko siedzą na tyłku i nic nie robią. Myślisz, że jego to wszystko obchodzi? Akurat!
Jeśli spytać przeciętnego Ukraińca, kiedy przestał wierzyć w komunizm, to otrzymamy dość zróżnicowane odpowiedzi. Kilku wymieni inwazję na Czechosłowację, kilku innych wojnę w Afganistanie, jeszcze inni odkrycie masowych grobów z czasów stalinowskich w Bykowni. Jest też wielu takich, którzy — podobnie jak Laszenko — nie powiedzą nic sensownego, bo nigdy tak naprawdę nie przestali do końca wierzyć w komunizm. Ale zdecydowanie najbardziej prawdopodobną odpowiedzią ze wszystkich będzie „Czarnobyl”. Katastrofa czarnobylska i wszystko to, co działo się w jej następstwie, to prawdziwa saga o niekompetencji i nieodpowiedzialności technologicznej, zaniedbaniach i lenistwie biurokratów, zakłamaniu władz, a wreszcie czystej pogardzie dla ludzkiego życia, przez co doskonale, jak pod mikroskopem, ukazuje ona całe zło nierozerwalnie związane z funkcjonowaniem Związku Sowieckiego. Jak to celnie zauważył Jurij Szczerbak — lekarz, który stał się działaczem na rzecz ochrony środowiska, a wreszcie został ambasadorem Ukrainy w Waszyngtonie — „Czarnobyl nie był taki jak system komunistyczny. Oba te zjawiska były jednym i tym samym”. Katastrofa ta, jak żaden z innych, licznych przecież popisów nieudolności władzy komunistycznej, przyczyniła się do zwrócenia opinii publicznej przeciwko reżimowi, bo też każdy bez wyjątku mógł poczuć, że jego życie znalazło się w bezpośrednim i dramatycznym zagrożeniu.
Wybuch w Czarnobylu nastąpił o godzinie 1.23 w nocy, w piątek 26 kwietnia 1986 roku. Doprowadził do niego nie wadliwy sprzęt ani nie błąd człowieka, ale źle przeprowadzony eksperyment. Aby przetestować, jak długo będzie działać reaktor po odłączeniu zewnętrznego źródła zasilania, inżynierowie z pełną świadomością wyjęli z jego rdzenia niemal wszystkie pręty kontrolne zawierające bor absorbujący neutrony (z dwustu jedenastu pozostawiono ich zaledwie sześć), a także zdezaktywowali automatyczny system wyłączania reaktora, który w normalnej sytuacji zadziałałby natychmiast po odcięciu prądu. W chwilę po odłączeniu zasilania zewnętrznego moc wewnątrz reaktora zaczęła sukcesywnie wzrastać, by wreszcie osiągnąć poziom równoznaczny z klasycznym wybuchem nuklearnym.
W pierwszych miesiącach po katastrofie Szczerbak odwiedzał okoliczne szpitale, by uzyskać możliwie wiele relacji od inżynierów, lekarzy i strażaków, którzy znajdowali się pamiętnego dnia w samym centrum wydarzeń. Jurij Badajew, trzydziestoczteroletni inżynier elektryk, miał dyżur w sali przetwarzania informacji reaktora numer cztery i na ekranach komputerów śledził przebieg eksperymentu zleconego przez szefostwo. Zaraz po godzinie pierwszej ze zdumieniem stwierdził, że reaktor został wyłączony. Ale już piętnaście sekund później poczuł dwa olbrzymie wstrząsy, jeden zaraz po drugim. Pogasły wszystkie światła, a z sufitu zaczęła się lać woda. Badajew rzucił się na korytarz, ale tam trudno mu było cokolwiek dostrzec, bo wszędzie unosiły się para i pył. Drzwi do windy zostały uszkodzone i zablokowane, a schody były całe zawalone gruzem. Wrócił więc do swojej sali, gdzie nagle zapaliła się lampka przy linii telefonicznej do jednego ze stanowisk sterowania, ale gdy podniósł słuchawkę, z drugiej strony odpowiedziała mu cisza. Nieco później Badajew zobaczył, jak kolegę, który próbował się z nim połączyć, wynoszą sanitariusze na noszach — miał kręgosłup strzaskany oderwanym fragmentem sufitu. Inny inżynier pracujący w tej samej sali sterowania zmarł na miejscu od rozległych poparzeń.
Tekst jest fragmentem książki Anny Reid „Pogranicze. Podróż przez historię Ukrainy 988-2015”:
Hryhorij Chmiel, pięćdziesięcioletni kierowca wozu strażackiego w miejscowej drużynie straży pożarnej, spędzał ten wieczór w remizie, grając z kolegami w warcaby. Kiedy miał już dość, rozwinął sobie materac, by położyć się spać. Wtedy nadeszła wiadomość, że Czarnobyl się pali. Natychmiast wysłano dwa wozy; on był kierowcą drugiego. Przybyli na miejsce mniej więcej za kwadrans druga, jakieś dwadzieścia minut po wybuchu. Z dachu bloku reaktora buchały płomienie, a wszędzie wokół walały się kawałki grafitu, gorące w dotyku i chrzęszczące pod butami. Straciwszy trochę czasu na zlokalizowanie hydrantów — na mapie oznaczono je niewłaściwie — młodsi członkowie jego zastępu wspięli się po drabinach na dach budynku i zaczęli rozwijać dwudziestometrowe węże, kierując ich dysze w dół, ku płonącemu reaktorowi. Sam Chmiel obserwował ich działania, stojąc przy swoim wozie. Po kilku godzinach ktoś do niego przyszedł i zabrał go do stołówki, gdzie dano mu do połknięcia jakieś „proszki”, po czym kazano się umyć i przebrać. „Nic nie wiedzieliśmy o żadnym promieniowaniu — powiedział później Szczerbakowi. — Nikt z tych, którzy tam pracowali, nie miał o tym zielonego pojęcia”.
W położonym najbliżej elektrowni jądrowej mieście Prypeć, z którego pochodziła większość pracowników zakładu, dwudziestoośmioletni wówczas lekarz Walentyn Biłokin kończył właśnie szpitalny obchód. Noc zapowiadała się raczej spokojnie — ot, kilku pijaków i jedno dziecko z napadem astmy. Kiedy wsiadł do samochodu, żeby pojechać do kliniki, zobaczył na niebie dwa rozbłyski — pomyślał, że to pewnie błyskawice, a może spadające gwiazdy? Ale w klinice powiedziano mu, że w Czarnobylu wybuchł pożarł, więc szybko spakował do torby środki przeciwoparzeniowe i wyruszył w stronę elektrowni — podobnie jak strażacy, bez żadnej odzieży ochronnej czy leków na chorobę popromienną. Kiedy tam dojechał, zastał na miejscu jeden wielki chaos. Wszędzie wokół biegali jacyś ludzie, ale nikt nie poinstruował go, co ma robić. W dodatku nie było widać żadnych ofiar poparzeń, ani nawet żadnych innych lekarzy. Dopiero kiedy zaczęli się do niego zgłaszać strażacy uskarżający się na nudności i zawroty głowy, przypomniał sobie zajęcia z instruktażu na wypadek napromieniowania, jeszcze ze studiów medycznych. „Tyle że ja już prawie wszystko zapomniałem — wyznał Szczerbakowi. — Bo i komu są potrzebne informacje o postępowaniu w sytuacji napromieniowania? Przecież Hiroszima i Nagasaki wydarzyły się już dawno temu”.
Chociaż więc Biłokin zdawał już sobie sprawę z powagi sytuacji, to w dalszym ciągu nie mógł nic zrobić. „Powiedziano nam, że są tu maski przeciwgazowe i skafandry ochronne, ale albo ich wcale nie było, albo te, które były, nie nadawały się do użycia”. W desperacji zadzwonił nawet do kliniki po zwykłe maseczki z gazy, ale tych akurat też nie było. Tymczasem zgłaszało się do niego coraz więcej strażaków wymiotujących i skarżących się na bardzo silne bóle głowy; niektórzy z nich byli nawet tak słabi, że z trudem trzymali się na nogach. Biłokin dał im lekarstwo przeciwko mdłościom, doskonale wiedząc, że zwalcza wyłącznie objawy i nie jest w stanie w żaden sposób przeciwdziałać napromieniowaniu. Jeden ze strażaków, osiemnastoletni chłopak, chwiejący się na nogach i zataczający niczym pijak, zapadł w śpiączkę na jego oczach. W miarę upływu czasu Biłokin starał się przynajmniej przekonywać wszystkich napotykanych ludzi, by nie wychodzili z zakładowej stołówki: „Wprowadziłem ich wszystkich do budynku, ale oni i tak zaraz z niego wychodzili (…). Ludzie po prostu nie zdawali sobie w pełni sprawy z tego, co się tam wydarzyło”. O świcie już także i Biłokin czuł się coraz gorzej, więc poprosił kogoś o podwiezienie do kliniki w Prypeci, gdzie trwała właśnie ostra popijawa. „Niektórzy byli już kompletnie pijani — powiedział Szczerbakowi — inni biegali co chwila do łazienki i ciągle się myli”. Kilka godzin później, rozdawszy rodzinie i sąsiadom tabletki jodu, Biłokin sam zapadł w śpiączkę.
Tego samego sobotniego poranka w Prypeci zebrał się regionalny komitet partii. Choć w całym mieście widać było czarne kłęby dymu wydobywające się znad reaktora, postanowiono, że nie należy wydawać żadnych ostrzeżeń dotyczących bezpieczeństwa ludności, ani też niczego tłumaczyć. Przez cały ten dzień życie w mieście toczyło się normalnie, jak gdyby nigdy nic — tyle że lokalni partyjni bossowie gorączkowo załatwiali swoim dzieciom natychmiastowe wyjazdy na Krym. Ludzie szli do sklepów na zakupy albo wyprowadzali swoje psy; wędkarze wysiadywali nad brzegiem Prypeci, czekając aż ryby zaczną brać; zakochane pary wygrzewały się w słońcu nad stawami chłodzącymi pobliskiej elektrowni. Odbyły się wszystkie zaplanowane w mieście mecze piłkarskie, podobnie zresztą jak szesnaście uroczystości weselnych na świeżym powietrzu, zorganizowanych pod auspicjami Komunistycznego Związku Młodzieży. W szkołach zastanawiano się, czy odwołać, czy też nie, planowany na ten dzień „Bieg po zdrowie”; ostatecznie zdecydowano się na gimnastykę na świeżym powietrzu. Mający akurat wolne pracownicy elektrowni, którzy wydzwaniali do ratusza z pytaniami, co mają teraz robić, słyszeli, że pożar to nie ich sprawa, a wszystkie decyzje zostaną i tak podjęte w Moskwie. Zupełnym zbiegiem okoliczności wszystkie dzieci w wieku szkolnym zostały kilka dni wcześniej przeszkolone w zakresie obrony cywilnej na wypadek nuklearnego ataku z Zachodu. Ale po nuklearnej eksplozji, która zdarzyła się rzeczywiście, tyle że na własnym podwórku, nikt już nie zaproponował maluchom choćby najprostszych ćwiczeń w zakresie bezpieczeństwa.
Lubow Kowalewska, dziennikarka miejscowej gazety, siedziała tej nocy do późna nad swoim nowym wierszem. Wyruszając rano do siedziby klubu literackiego, zauważyła dwie dziwne rzeczy: białą substancję czyszczącą, którą posypywano ulice, oraz wielu milicjantów kręcących się wszędzie dookoła. Zaledwie kilka tygodni wcześniej Kowalewska napisała artykuł, w którym ujawniała zaniedbania i niedopatrzenia przy budowie piątego reaktora w Czarnobylu. W swoim tekście zawarła zresztą tylko część zebranych informacji — pracownicy elektrowni opowiadali jej też o korupcji, o wadliwym sprzęcie, o przerwach w dostawach prądu — ale z obawy przed utratą pracy postanowiła się ograniczyć. „Chyba po prostu nie znalazłam w sobie wtedy odwagi, by o tym wszystkim napisać — powiedziała później Szczerbakowi. — Zresztą i tak wiedziałam, że taki artykuł nie ma żadnych szans na publikację”. Ale nawet ona nie zdawała sobie wówczas sprawy z powagi sytuacji i nie podejrzewała, że w ogóle doszło do jakiegoś wypadku: „Przez cały dzień nic nie wiedzieliśmy, niczego nam nie powiedziano. Cóż, może tylko tyle, że wybuchł pożar. Ale już o promieniowaniu, o skażeniu radioaktywnym — o tym wszystkim nawet się nie zająknęli”.
Tekst jest fragmentem książki Anny Reid „Pogranicze. Podróż przez historię Ukrainy 988-2015”:
W niedzielę rano do Prypeci przybył Boris Szczerbina, szef tajnej komisji nadzwyczajnej powołanej przez Moskwę poprzedniego dnia. Zażądawszy cyrkla i mapy okolicy, wykreślił na niej arbitralny okrąg o promieniu dziesięciu kilometrów otaczający kompleks elektrowni, po czym nakazał przeprowadzić w jego obrębie powszechną ewakuację. Autobusy — żółte ikarusy ściągnięte z Kijowa — zaczęły wyjeżdżać z miasta o godzinie drugiej po południu, czyli trzydzieści sześć godzin po pierwszym wybuchu. Ewakuowanym ludziom mówiono, że niedługo wrócą, mają więc ze sobą zabrać jedynie najpotrzebniejsze rzeczy. Choć z prognoz pogody wynikało jasno, że za sprawą wiatru i opadów deszczu radioaktywna chmura już wkrótce dotrze do obszarów znajdujących się daleko poza wyrysowanym okręgiem, przez kolejnych pięć dni nigdzie indziej nie zarządzono ewakuacji.
Przez całą niedzielę nie pojawiła się ani jedna oficjalna informacja na temat wypadku. W położonym sto kilometrów na południe Kijowie opinia publiczna była całkowicie nieświadoma zaistniałych wydarzeń; co najwyżej tajemnicze zniknięcie wszystkich miejskich autobusów spowodowało lekkie uniesienie brwi. Pierwsze oświadczenie wydano dopiero pod presją zagranicy. W poniedziałek o godzinie dziewiątej rano w jednej ze szwedzkich elektrowni jądrowych odnotowano raptowny i nieprawidłowy wzrost promieniowania w powietrzu: jedynym wyjaśnieniem tego zjawiska mogło być pojawienie się chmury radioaktywnej przemieszczającej się na północ znad terytorium Związku Sowieckiego. Przez całe popołudnie szwedzcy dyplomaci bezskutecznie dobijali się w rosyjskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych o jakiekolwiek informacje. Słyszeli kategoryczne zaprzeczenia i zapewnienia, że wszystko jest w najlepszym porządku. Wreszcie o dziewiątej wieczorem, pod sam koniec nudnych jak zwykle wiadomości, w rosyjskiej telewizji ukazał się krótki materiał o następującej treści: „W elektrowni w Czarnobylu doszło do wypadku, a jeden z reaktorów został uszkodzony. Podjęte zostały środki ostrożności w celu wyeliminowania skutków tego wypadku. Wszystkim poszkodowanym udzielana jest pomoc. Powołana została komisja rządowa”.
Szef moskiewskiej państwowej agencji informacyjnej Nowosti przyznał później, że o wypadku wiedział już w niedzielę, ale nie zdecydował się podać tej informacji do wiadomości publicznej z tych samych przyczyn, które zaważyły na decyzji Kowalewskiej w Prypeci. Sam Gorbaczow nie wydał żadnego publicznego oświadczenia w związku z sytuacją w Czarnobylu przez kolejne dwa tygodnie, a kiedy wreszcie pojawił się w telewizji, zajął się głównie oskarżaniem zachodnich mediów o szerzenie „nikczemnych i piętrowych kłamstw”. Tymczasem poprzedniego dnia „Prawda” opublikowała wywiad z jednym z czołowych naukowców kraju specjalizujących się w problemach atomistyki, który obwieścił przerażonemu światu, że rdzeń reaktora może wkrótce przepalić fundament, na którym go osadzono, co spowodowałoby zatrucie wód gruntowych w całej dolinie Dniepru, a przy tym doprowadziłoby do drugiego, jeszcze większego wybuchu — czyli do realizacji scenariusza określanego przez fizyków jądrowych mianem syndromu chińskiego. Jednocześnie przyznawał otwarcie, że w tym momencie nie można określić, czy reaktor w ogóle uda się ustabilizować.
Sześć dni po eksplozji nadeszło święto Pierwszego Maja. W Kijowie wszystkie uroczystości przebiegały najzupełniej normalnie. Jak co roku reprezentanci związków zawodowych maszerowali pod swoimi pięknie wyszywanymi sztandarami, dzieci wymachiwały wiązankami kwiatów, a orkiestry wojskowe wygrywały wzniosłe i patriotyczne melodie. Pierwszy sekretarz partii na Ukrainie Wołodymyr Szczerbycki podziwiał paradę z trybuny ustawionej na Chreszczatyku; uwagę zgromadzonych ludzi zwrócił fakt, że mimo deszczu pierwszy sekretarz nie nosił kapelusza. Tak się złożyło, że akurat poprzedniego dnia wiatr się zmienił i zaczął wiać od północy, wobec czego szczytowe natężenie opadu radioaktywnego nad Kijowem przypadło właśnie na święto pierwszomajowe. U pewnego brytyjskiego studenta, który wracał do domu zaraz po tym dniu, znaleziono resztki paliwa jądrowego na jednym z butów; z kolei pewien holenderski turysta miał pozostałości takiego paliwa na spodniach.
Zaledwie kilka dni później, 6 maja, mimo wielokrotnie powtarzanych dotąd zapewnień, że wypadek nie stanowi żadnego zagrożenia dla zdrowia ludności, w kijowskiej telewizji ni stąd, ni zowąd pojawił się ukraiński minister zdrowia, który poinstruował mieszkańców miasta, by nie jedli warzyw ani nie pili mleka, a ponadto jak najwięcej czasu spędzali w domu, dokładnie się myli i często zamiatali mieszkania. Lepiej poinformowani kijowanie już wcześniej zaczęli opuszczać miasto — teraz exodus przybrał rozmiary nieledwie apokaliptyczne. Ulice kompletnie zakorkowały się od nadmiaru samochodów, a dworzec kolejowy został wprost zalany przez tłum przerażonych ludzi. W Uniwermahu, wielkim sklepie na Chreszczatyku, zabrakło walizek, a Aerofłot otworzył specjalne okienka biletowe w ministerstwach i urzędach partyjnych, tak by przedstawiciele nomenklatury mogli wydostać się z miasta jako pierwsi. Na głównych trasach wylotowych z Kijowa Ministerstwo Spraw Wewnętrznych wystawiło oddziały milicjantów uzbrojone w broń automatyczną, przykazując im zatrzymywanie i zawracanie wszystkich samochodów, których pasażerowie nie mogli okazać oficjalnych przepustek.
Zaraz po święcie pierwszomajowym w rejon Czarnobyla zaczęto ściągać dziesiątki tysięcy rezerwistów z całego Związku Sowieckiego, w ramach operacji stanowiącej największą od czasów wojny w Afganistanie mobilizację poborowych przez władze państwowe. Byli to głównie nastoletni chłopcy oddelegowani do spłukiwania ulic, domów i drzew, a także do zgarniania szpadlami wierzchnich warstw gleby i wrzucania tego „urobku” na ciężarówki w celu jego późniejszego zakopania. Kwaterowano ich w namiotach rozbijanych pod gołym niebem, nierzadko bez dostępu do pryszniców ani odzieży ochronnej. Według raportu, który ukazał się w jednej z estońskich gazet, część z nich kąpała się w skażonych stawach i strumieniach.
Ale najniebezpieczniejsza część pracy czekała w samym Czarnobylu, przy uprzątnięciu radioaktywnego gruzu z wnętrza rdzenia reaktora. Wybranym grupom poborowych rozkazano wbiegać na dach bloku reaktora, zagarniać każdemu po jednej szufli zabójczych substancji wyrzuconych w górę siłą wybuchu i wsypywać je z powrotem przez dziurę w dachu do odsłoniętego reaktora, po czym jak najszybciej zbiegać na dół, tak by cała operacja nie trwała dłużej niż czterdzieści sekund. Chłopcy wykonujący to zadanie ochrzcili samych siebie mianem „bioroboty”, co doskonale oddaje nastawienie sowieckiego reżimu do własnych obywateli. Oficjalna maksymalna dawka promieniowania dla ekip sprzątających ustalona została na dwadzieścia pięć remów (jednostek mierzących promieniowanie pochłonięte przez organizm) — co i tak stanowiło pięciokrotność rocznego limitu przewidzianego dla zwykłych pracowników w sowieckich elektrowniach jądrowych. W praktyce nawet tak wyśrubowane normy były często przekraczane. Ponieważ poziom promieniowania w najbliższym sąsiedztwie elektrowni wynosił około jednego rema na godzinę, poborowi nie powinni byli pracować w tym miejscu dłużej niż dwa dni. W rzeczywistości wielu z nich spędziło tam kilka miesięcy. Lepiej sytuowani rezerwiści mogli uniknąć wysłania do Czarnobyla, opłacając się komu trzeba — średnia stawka wynosiła pięćset rubli, co i tak stanowiło tylko połowę wysokości łapówek płaconych za odroczenie służby wojskowej w czasie wojny w Afganistanie.