K2 w cieniu „Solidarności”
Celem tej wyprawy był najwyższy szczyt Kaukazu, Elbrus. I właśnie tutaj zdarzył się najpoważniejszy, w całej dotychczasowej karierze alpinistycznej Wandy, wypadek.
17 marca, o czwartej rano, z bazy Prijut 11, położonej na wysokości 4200 metrów, wyruszyli: Wanda, Henryk Wenerski, Maciej Iskierski i Węgier, György Szara, z zamiarem dotarcia do tak zwanych Skał Pastuchowa, położonych pięćset metrów wyżej. Warunki atmosferyczne były fatalne – trzydzieści stopni mrozu i bardzo silny wiatr, widoczność zaś ograniczona do pięćdziesięciu metrów. Jeszcze przed wyjściem z bazy postanowiono, że jeśli pogoda się nie poprawi, to po osiągnięciu Skał Pastuchowa nastąpi odwrót, choć wcześniej planowano pójść, najwyżej jak się da. Pogoda nie poprawiła się, więc cała czwórka zaczęła się wycofywać. Pierwsza schodziła Wanda. Lodowy stok, nie dłuższy niż sto – sto pięćdziesiąt metrów, nachylony pod kątem około trzydziestu pięciu stopni. Alpiniści rosyjscy taką drogę nazywają „butyłocznyj”, czyli lód jak szklanka. Zespół polsko-węgierski nie zastosował asekuracji, choć György Szara mówił, że boi się schodzić w takich warunkach.
Toteż kiedy po przejściu zaledwie kilkunastu kroków Wanda usłyszała krzyk, a po nim poczuła mocne uderzenie, była przekonana, że poleciał Węgier. Dopiero później okazało się, że był to Henryk Wenerski, który stracił równowagę w momencie, gdy zatrzymał się na chwilę, chcąc poluzować paski raków, zbyt mocno uciskające zmarznięte stopy. Spadając, podciął Wandę. Ta upadła i odbijając się od wtopionych w lód dużych głazów, wyleciała w powietrze na wysokość około dziesięciu metrów. Już w tym momencie miała złamaną lewą nogę. Straciła czekan, więc ześlizgując się w dół, instynktownie starała się osłonić głowę. Dopiero kiedy nachylenie stoku się zmniejszyło, udało jej się wyhamować zdrową nogą za pomocą raków przymocowanych do buta. Leżała bezwładnie na polu lodowym, nie czując zupełnie bólu, a obok niej wylądował mimowolny sprawca wypadku. Maciej Iskierski natychmiast wyruszył do schroniska po pomoc, a György Szara pomagał Wandzie usztywnić złamaną nogę kijkami narciarskimi. Na szczęście miała przy sobie radiotelefon. O ósmej, wcześniej ustalonej jako godzina łączności, udało się jej połączyć ze stacją Mir. Już w godzinę później dotarła ekipa ratunkowa.
Wypadek był poważniejszy, niż się początkowo wydawało – nastąpiło otwarte złamanie kości udowej i utrata dużej ilości krwi. Stan rannej nie pozwalał na przewiezienie jej choćby do Moskwy, nie mówiąc już o Warszawie. W dość prymitywnym szpitaliku, w małej miejscowości pod Elbrusem, spędziła dwa tygodnie, w tym przez dziewięć dni leżała pod kroplówką. Gips od pasa w dół, noga na wyciągu i do tego wszystkiego wysoka gorączka.
W oficjalnych wypowiedziach Wanda podkreślała: „Miałam tam fantastyczną opiekę medyczną i wielu serdecznych przyjaciół alpinistów. Nie brakowało mi przysłowiowego ptasiego mleczka, za co szczególnie chcę podziękować szefowi międzynarodowych obozów alpinistycznych «Kaukaz» – Michaiłowi W. Monastyrskiemu – oraz panom B.H. Szutowiczowi ze Sportkomitetu Kabardyńsko-Bałkarskiej Republiki i J. Ch. Timojewowi z Sowietturista «Elbrus»”.
Ale z prywatnych opowieści wyłaniał się znacznie mniej idylliczny obraz lecznictwa w tej części ZSRR – kłopoty z wyżywieniem chorych, brak personelu medycznego średniego szczebla, niedostatek leków i materiałów opatrunkowych. Pacjentami, zwłaszcza ciężej chorymi, zajmowały się rodziny, donosząc codziennie do szpitala jedzenie i wykonując podstawowe zabiegi pielęgnacyjno-sanitarne. Z pewnością Wanda znalazła się pod szczególną opieką, choć nie miała zaufania do metod, jakimi ją leczono. Z utęsknieniem czekała na dzień powrotu do kraju.
2 kwietnia o godzinie dwudziestej pierwszej czterdzieści na warszawskim lotnisku Okęcie wylądował samolot z Moskwy. Wśród pasażerów była Wanda. Oprócz rodziny i najbliższych przyjaciół oczekiwali na nią dziennikarze. Mimo że starała się uśmiechać i dowcipkować, widać było, że ból daje się jej we znaki. Kiedy witałam się z nią, z wisielczym humorem stwierdziła, że tym razem uziemiona jest na dłużej, co z pewnością wyjdzie na dobre książce. Przykro mi się zrobiło, bo przypomniałam sobie wcześniejsze żarty na ten temat. Ot, klasyczna ilustracja przysłowia, iż słowo ptakiem wylatuje, a wraca wołem.
Wprost z lotniska ambulans przewozi Wandę do Kliniki Ortopedycznej Akademii Medycznej na Lindleya. Jadę razem z nią. Krótkie oczekiwanie w izbie przyjęć na lekarza, którym okazuje się doktor Jan Serafin, ortopeda uprawiający alpinizm, przy tym dobry znajomy Wandy. W kilka dni później jest już po operacji. Złamana kość udowa została połączona metalową szyną i skręcona śrubami. Za jakiś czas, gdy kość się zrośnie, konieczna będzie następna operacja, tym razem mająca na celu usunięcie żelastwa.
Na razie Wanda z nogą na wyciągu leży w dwuosobowym pokoju. Za współlokatorkę ma miłą, starszą panią, która niekiedy bywa chyba zmęczona gośćmi licznie odwiedzającymi sławną alpinistkę. Jednym z pierwszych jest Henryk Wenerski z bukietem i niewątpliwym poczuciem winy.
Wprawdzie szpital warszawski wydaje się wręcz luksusowy w porównaniu ze szpitalikiem pod Elbrusem, to jednak spędzając niemal codziennie wiele godzin przy łóżku Wandy, czuję się przygnębiona panującą tu atmosferą. Dlatego staram się, myśląc nie tylko o Wandzie, ale i o sobie, stworzyć namiastkę czegoś w rodzaju domu. Początkowo moje zabiegi uważa za zupełnie zbędne, bo przecież lada dzień opuści szpital. Mijają jednak dni i tygodnie, a lekarze wciąż jej nie wypisują. I przychylniejszym okiem patrzy już na szafkę nocną, przykrytą kolorową serwetką, na białą filiżankę w czerwone grochy i kompozycje z owoców, ułożone na niewielkiej paterce z fajansu włocławskiego. Moje wizyty podyktowane są nie tylko przyjaźnią. W tych warunkach rzeczywiście możemy popracować nad książką.
Tekst jest fragmentem książki „Uciec jak najwyżej. Nie dokończone życie Wandy Rutkiewicz”:
Tyle tylko, że teraz ja mam coraz mniej czasu. Po raz pierwszy w życiu zaangażowałam się w działalność, początkowo wydawałoby się, że społeczną, ale z dnia na dzień nabierającą coraz bardziej politycznego charakteru. W wydawnictwie, w którym pracuję, zostałam wybrana do komisji zakładowej „Solidarności” i jakoś mniej serca mam do gór i pisania o nich. Wygląda jednak na to, że uda nam się ukończyć powstające w bólach wspólne dzieło. Trzeba jeszcze wybrać zdjęcia i je podpisać. W szpitalnym rozgardiaszu przepadają zdjęcia z Norwegii, gdzie, nawiasem mówiąc, w roku 1968 po zdobyciu Trollryggenu z Haliną Krüger-Syrokomską, podczas łatwej, relaksowej wręcz wspinaczki Wanda złamała nogę. Zdjęcia nie odnalazły się do dziś. Pozostaje jeszcze tytuł. Z tym jest najwięcej kłopotu, bo gdy już jesteśmy pewne, że znalazłyśmy właściwy, okazuje się, że taki sam albo bardzo podobny ktoś już wykorzystał jako tytuł książki, filmu lub artykułu, poświęconych tematyce górskiej. Poza tym popadamy albo w patetyczny ton, albo w banał. W pewnym momencie dochodzę do wniosku, że tyle samo co o górach – a może nawet więcej – Wanda opowiada w książce o ludziach, z którymi właśnie tam zetknął ją los. Przyjaźnie i partnerstwo, konflikty i animozje – a poprzez ten labirynt splątanych uczuć prowadzi lina taternicka. I tak się zdarza, iż łączy ona przyjaciół, którzy stają się wrogami, ale też wrogów, którzy nie mając innego wyjścia, zostają przyjaciółmi.
Tak więc tytuł „Na jednej linie” – oddaje istotę wspinaczki, jako że lina łączy partnerów na dobre i na złe. Wanda godzi się na tytuł, choć nie jest jego autorką. Przy powstawaniu książki bardzo dbała, by była to j e j książka. Upierała się przy niektórych określeniach, które wydawały mi się niezręczne, zmieniała szyk w zdaniach, twierdząc, że w ten sposób jest bliższy jej stylowi mówienia i pisania. Początkowo toczyłam z nią boje, zachowując się jak typowy sekretarz redakcji, potem ustąpiłam. Bo to rzeczywiście powinna być jej książka, niezależnie od mojego wkładu pracy. Toteż zaskoczyła mnie, akceptując tytuł. Zastanawiałam się, czy rzeczywiście jej się spodobał, czy ma już dość szarpaniny twórczej i chce się zająć czymś innym.
Na pulpicie zastępującym biurko zaczęły się pojawiać koperty z zagranicznymi nadrukami, listy w obcych językach, foldery reklamowe firm produkujących sprzęt alpinistyczny. Nie wypaliła, z przyczyn oczywistych, wyprawa na K2 z Francuzami, więc należało zorganizować własną. Najlepiej polską i najlepiej kobiecą. Kiedy? Za rok, na wiosnę 1982. Ze szpitalnego łóżka Wanda zaczęła rozkręcać organizacyjną machinę. Wykazywała przy tym niebywałą determinację, tym mniej dla mnie zrozumiałą, iż miała świadomość faktu, że ze względu na czasowe, być może, ale jednak kalectwo, nie będzie mogła znaleźć się w zespole atakującym szczyt – zakładając, że do wyprawy w ogóle dojdzie.
Polscy alpiniści zmierzyli się już z K2. W roku 1976 Polski Związek Alpinizmu zorganizował narodową wyprawę na ten szczyt. Kierownikiem był Janusz Kurczab. Polacy nie zamierzali powtarzać drogi pierwszych zdobywców – ich celem stało się poprowadzenie nowej drogi granią północno-wschodnią. Gdyby się im udało, byłoby to drugie wejście na drugi szczyt świata – a więc tym większy sukces. Eugeniusz Chrobak i Wojciech Wróż byli najbliżej – do szczytu pozostało około dwustu metrów. Ale kończył się tlen i pogoda zaczęła się załamywać. Zawrócili. Odległość między ostatnim obozem a miejscem, do którego dotarli, wynosiła mniej więcej czterysta trzydzieści metrów. W szalejącej wichurze, w tumanach gęstego śniegu, niemal cały czas zjeżdżając na linie, prawie siedem godzin wycofywali się do obozu VI.
Wanda doskonale znała przebieg wyprawy z roku 1976, z kilkoma jej uczestnikami się przyjaźniła, między innymi z Wojciechem Wróżem. Obydwoje trzykrotnie próbowali zdobyć K2 w ciągu następnych kilku lat.
Na razie jednak Wanda jest coraz bliższa zrealizowania swego planu. Udaje się zainteresować wyprawą zagranicznych sponsorów (w tamtych latach termin mało jeszcze popularny) – firmy produkujące sprzęt alpinistyczny i odzież górską. Tak więc pieniądze już są, a za nie, na- wet w kraju, gdzie obowiązują kartki żywnościowe, można nie najgorzej zaopatrzyć wyprawę. Wiadomo też, kto jedzie w Karakorum – przynajmniej w ogólnych zarysach. Ku mojemu zdziwieniu w zespole znalazły się alpinistki, które podczas wyprawy na Gasherbrumy w roku 1975 były zdeklarowanymi oponentkami Wandy, kwestionującymi prawie wszystkie jej decyzje dotyczące akcji górskiej.
Wandę z kolei dziwi moje zdziwienie. Dla niej to, co było na Gasherbrumach, stanowi przeszłość, do której nie warto powracać. Zwłaszcza jeśli podejmuje się tak ambitne zamierzenie, jak pierwsza kobieca wyprawa na K2. Żeby się powiodła, konieczne jest zaangażowanie najlepszych polskich alpinistek. Zastanawiam się, ile w decyzji o ponownej z nimi współpracy jest wielkoduszności, a ile chłodnej kalkulacji. Niezależnie od tego, jak będzie przebiegać rehabilitacja złamanej nogi, jest raczej pewne, że tym razem Wanda nie wystartuje do ataku szczytowego. Może więc liczyć tylko na którąś z koleżanek, pocieszając się tym, że w przypadku sukcesu jakiegokolwiek zespołu, jej udział w nim, jako kierownika wyprawy, jest niejako automatyczny. Czy to jednak zaspokoi jej ambicje? Przypominam sobie, co powiedział Andrzej Zawada po zdobyciu przez Wandę Mount Everestu: „Najwyższa góra świata będzie zawsze popularna, bo każdy kraj zechce tam mieć swojego przedstawiciela. Obecnie nadal aktualne pozostaje pytanie – jak tego dokonać? Wanda Rutkiewicz rozwiązała ten problem, bo jako pierwsza z polskich alpinistek weszła na szczyt zwykłą drogą dotychczasowych zdobywców. Jeżeli zorganizujemy polską wyprawę narodową na Mount Everest, trzeba się będzie pokusić o zrobienie nowej drogi. Mount Everest nigdy nie był dla mnie górą fetyszem. Muszę jednak się przyznać, że czymś w tym rodzaju był dla mnie K2”.
Mimo to, gdy w roku 1979, w tym samym mniej więcej czasie Andrzej Zawada otrzymał już po raz drugi imienne zezwolenie rządu pakistańskiego na poprowadzenie wyprawy na K2, od rządu Nepalu zaś – na zimową wyprawę na Mount Everest i wiosenną na Filar Południowy tego szczytu – wybrał najwyższy szczyt Ziemi. Nie chcąc jednak, by polskich alpinistów ominęła możliwość zdobycia K2, swe zezwolenie scedował na rzecz kobiecej wyprawy, kierowanej przez Wandę. Tak więc kilka zbiegów okoliczności, mniej lub bardzie pomyślnych, złożyło się na to, że problem polskiego wejścia na K2 drogą pierwszych zdobywców mógł być rozwiązany, wprawdzie nie przez samą Wandę, ale przez zespół pod jej kierownictwem.
Tekst jest fragmentem książki „Uciec jak najwyżej. Nie dokończone życie Wandy Rutkiewicz”:
Na razie Wanda wciąż kuruje się w klinice na Lindleya. Z nogą jest coraz lepiej, choć nadal mocno utyka. Już nie przesiaduję przy jej łóżku. Spacerujemy w przyszpitalnym ogrodzie, korzystając z uroków wiosny. Wanda chodzi wolno, często musi odpoczywać. Nie pytam już, jak wyobraża sobie dojście do bazy pod K2. Ona się nad tym nie zastanawia – jest pewna, że dojdzie. Około dwóch tygodni marszu karawaną przez ponad sto dwadzieścia kilometrów po piargach i lodowcach Karakorum to według niej najlepszy sposób na rehabilitację.
Wiosną 1981 sporo działo się w Polsce. Karnawał trwał w najlepsze, jednak czuło się rosnące napięcie. Każdy niemal dzień przynosił nowe wydarzenia, wymagające natychmiastowej reakcji NSZZ „Solidarność”. Podekscytowana, przybiegałam do szpitala, relacjonując Wandzie sensacje dnia. Owszem, okazywała zainteresowanie, ale zarazem była trochę nieobecna. Z pewnością rytm szpitalnego życia sprawiał, że chcąc nie chcąc, trzeba było zwolnić tempo i nabrać dystansu do gorączki codzienności. Chyba jednak nie tylko to było przyczyną jej wyciszenia. Odnosiłam wrażenie, że wszystko, co dla niej jest najważniejsze, znaj- duje się w górach. Szczególnie mocno odczuwałam to właśnie w tam- tych dniach, kiedy wydawało mi się, że szklany klosz oddzielający mnie od prawdziwego życia, nareszcie zniknął. Jej życie, od dawna nierówno podzielone między góry i wszystko inne, nie stało się prawdziwsze przez to, że jakiś elektryk przeskoczył płot stoczni. Przed nią, niczym szklana góra, wyrastał K2. To była jej prawda, na spotkanie z którą musiała się jak najlepiej przygotować.
13 maja przyszłam do szpitala później niż zwykle. Siedziałyśmy na ogrodowej ławce, raz jeszcze przeglądając zdjęcia i podpisy do nich. Wanda wciąż nie mogła odżałować, że zabraknie w książce zdjęć z Nor- wegii – wspinaczki w górach tego kraju uważała za bardzo znaczące w swej karierze alpinistycznej. By przybliżyć przyszłym czytelnikom miejsca, z którymi wiązało się tyle wspomnień, postanowiła wykorzystać zdjęcia z wyjazdu polskich wspinaczy w rejon Romsdalen – był wśród nich Wojciech Kurtyka. Nie była jednak z tego rozwiązania za- dowolona, choć przekonywałam, że lepsze zdjęcia cudze niż ich brak.
I właśnie podczas nie wiem już której rozmowy na ten temat, usłyszałyśmy bicie dzwonów, tak donośne, jak gdyby we wszystkich warszawskich kościołach rozkołysały się ich serca. Wanda poderwała się z ławki. Nie oglądając się na mnie, ruszyła do wejścia szpitalnego. Byle jak wrzuciłam zdjęcia do koperty i pobiegłam za nią, pytając całkowicie zdezorientowana, co się właściwie stało.
– Nie wiem co, ale czuję, że coś bardzo niedobrego – odpowiedziała, starając się iść jak najszybciej. Mimo że mocno utykała, ledwo mogłam za nią nadążyć.
O tym, co się wydarzyło na placu św. Piotra w Rzymie, dowiedziałyśmy się od którejś z pielęgniarek. Zamach na Ojca Świętego – to było coś, co burzyło cały porządek naszego świata, tak mozolnie teraz powstającego. Współlokatorka Wandy, ta starsza, miła pani, która po stoicku znosiła Wandzinych gości o każdej niemal porze dnia, z twarzą wtuloną w poduszkę rozpaczliwie szlochała, ja bezmyślnie powtarzałam, że wszystko skończone. Wanda nie płakała, nie histeryzowała. Blada, ściągnięta bólem twarz i palce, z gorączkową pasją manipulujące pokrętłami miniaturowego radyjka, by znaleźć „Wolną Europę”. Nic z tego, może nawet nie z powodów cenzuralnych, co technicznych. Jeszcze jedna próba i jeszcze jedna, jak gdyby coś od tego zależało, coś mogło się zmienić. To właśnie wtedy zrozumiałam, co miała na myśli, mówiąc, że „akcja likwiduje strach”. Nie mogła pozostać bezczynna, biernie poddawać się rozpaczy. Na najbliższe godziny to stało się zadaniem najważniejszym – wiedzieć więcej, niż podają oficjalne media w Polsce.
Następne dni spędzałam w szpitalu, słuchając wspomnień Wandy ze spotkania z Ojcem Świętym w Krakowie, w czasie pierwszej pielgrzym- ki papieskiej do kraju. Teraz każdy jego gest, każde słowo wypowie dziane do niej stawały się sacrum. Nie wyraża tego wprost, ale wciąż powraca motyw pewnej wspólnoty ich losów – 16 października 1978 roku, kiedy to „dobry Bóg sprawił, że obydwoje weszliśmy tak wysoko”, oraz rok 1981, który przyniósł obojgu śmiertelne zagrożenie. 17 marca wypadek Wandy na Elbrusie i 13 maja zamach na Ojca Świętego. W zadziwiającej zaiste zbieżności wydarzeń widzi też nadzieję – jej się udało uniknąć śmierci, więc może i papież wyzdrowieje...
Na jakiś czas, niezbyt jednak długi, plany wyprawy na K2 stają się mniej ważne. Pozwala to na definitywne zakończenie pracy nad książką. Przed oddaniem maszynopisu do wydawnictwa ma jeszcze wydać opinię na jej temat dwóch recenzentów. Wanda proponuje Michała Jagiełłę, niegdyś naczelnika Tatrzańskiej Grupy GOPR i pisarza, obecnie zastępcę naczelnika Wydziału Kultury KC PZPR, ja – Edwarda Redlińskiego, reportera i pisarza.
Ponieważ Wanda nie może tego zrobić osobiście, zobowiązuję się dostarczyć kopię książki również Michałowi Jagielle. Udaję się do gmachu KC, z ostentacyjnie przypiętym do białej indyjskiej bluzki (prezent od Wandy) znaczkiem „Solidarności”. Właściwie nie wiem, co chcę tym gestem udowodnić i komu, ale jakoś lepiej się czuję dzięki niemu. Nasz recenzent jest uprzejmy, choć zarazem nieco chłodny. Cóż, znajdujemy się po dwóch stronach barykady i tego letniego, upalnego dnia żadne z nas nie mogło sobie w najśmielszych nawet rojeniach wyobrazić, że minie jeszcze kilka miesięcy i znajdziemy się po tej samej stronie.
Latem Wanda jest już w Stołecznym Centrum Rehabilitacji w Konstancinie. Przyjeżdżam tu znacznie rzadziej niż do szpitala. Książka zaczyna żyć własnym życiem, ja coraz mocniej angażuję się w pracę komisji zakładowej „Solidarności” w wydawnictwie, Wanda zaś z dnia na dzień staje się coraz sprawniejsza. Czy na tyle, by za rok poprowadzić wyprawę w Karakorum, do stóp K2?