Józef Beck. Kariera u progu Niepodległej
Dlaczego jadą do Jass? Rezyduje tam francuska misja ententy, do której należy też Rumunia. Polacy mieli nadzieję na jakieś wsparcie aliantów dla antyniemieckiej dywersji POW na wschodzie, ale nic nie wskórali, wrócili z pustymi rękami. Becka z pewnością nie naszła wtedy myśl, że jest to w pewnym sensie jego debiut dyplomatyczny. Co prawda nieudany, ale było to pożyteczne doświadczenie i Lis-Kula, włączając go do delegacji, nie zrobił błędu, prawdopodobnie zresztą zorientował się szybko w uzdolnieniach Becka.
Nie on jeden w zetknięciu z Beckiem był pod wrażeniem jego osobowości. W superlatywach wyrażał się o nim Bogusław Miedziński (pseudonim „Świtek”), poprzednik Lisa-Kuli w Kijowie, gruba ryba w POW. Wspominał go jako młodzieńca niezwykłej inteligencji, niepospolitego dowcipu oraz „umiejętności ujmowania tematów w kapitalnych skrótach”. A Wieniawa-Długoszowski nazywał go „genialnym młodzieniaszkiem”.
Gdy Beck był już prawie pewien, że otrzyma polecenie powrotu do kraju, Lis-Kula wysłał go w nową delegację. „ Pojedziesz, braciszku, do Odessy” – oświadczył, poklepując go przyjaźnie po ramieniu. Beck miał się tam skontaktować z pułkownikiem Czesławem Rybińskim, dowódcą powstałego tam Związku Wojskowego Polaków, i następnie „wziąć w ręce, co się da zebrać z polskiego »materiału ludzkiego«, byłych jeńców rosyjskich, różnych łazików i skorych do dezercji »patriotów walecznej armii austriackiej«”, po czym odprowadzić wszystkich do Płoskirowa na Podolu. Była to siedziba peowiackiej Komendy Okręgu „c”, a samo miasto licznie zamieszkiwała ludność polska.
Powrót Becka do kraju po wykonaniu tego zadania nie był łatwy, mimo że miał w tej drodze partnera w osobie porucznika Bronisława Hildta. Trzeba było pokonać ponad trzysta kilometrów, a jechali, trzęsąc się z zimna, przeważnie na buforach i dachach wagonów, czasem w środku, stłoczeni jak śledzie w beczce. Bagaże szybko zgubili, a za dokumenty służyły im brauning oraz ostatki różnych kursujących wówczas walut, takich jak karbowańce, ostruble i kierenki. Przydawały się jako łapówki dla niemieckich posterunków okupacyjnych. Ostatnie pieniądze Beck oddał w Kowlu domagającemu się nieistniejących dokumentów patrolowi, wskutek czego suchym bułkom i skrawkom kiełbasy w bufecie kolejowym mogli się tylko łakomie przyglądać, „połykając ślinę, głód i wściekłość”.
Była mroźna, wietrzna noc – wspominał dalej Beck – gdy dotarli do Maciejowa, wioski na tymczasowej granicy, gdzie obwieszony bronią wartownik – „przypominający Tartarina de Tarascon” – za nic nie chciał budzić oficera, natomiast zdradzał wielką ochotę zamknięcia ich na wszelki wypadek do ciupy. Beck przyznał, że wcale mu się nie dziwił, zważywszy na swój wygląd i przyodziewek. Miał na sobie długie buty, zielone rosyjskie bryczesy typu „galife”, na głowie cyklistówkę, a na grzbiecie czarne paletko. Dostał je od jakiejś litościwej duszy tuż przed odjazdem z Odessy, było wprawdzie na jedwabnej podszewce, ale rękawy sięgały łokci. Beckowi i Hildtowi udało się w końcu jakoś przełamać wątpliwości żołnierza i nawet przy okazji dowiedzieć się od niego, że ojczyzna odzyskała wolność. Historyczny dzień 11 listopada zupełnie wymknął się Beckowi z pamięci w kalejdoskopie wędrówki. Pewne jest, że 20 listopada zameldował się w Lublinie u swego dobrego już znajomego, a obecnie dowódcy tamtejszego okręgu wojskowego Rydza-Śmigłego, który poruczył mu sformowanie baterii artylerii konnej dla brygady kawalerii ruszającej do boju z Ukraińcami.
Wrócił więc do czynnej żołnierki, a dowodząc plutonem w swej baterii, od początku 1919 roku dawał z niej ognia w walkach na terenach Galicji Wschodniej w składzie Brygady Kawalerii Władysława Beliny-Prażmowskiego, już wówczas owianego aurą żywej legendy. Niebawem jednak otrzymuje rozkaz zdania swej funkcji u Beliny i niezwłocznego stawienia się w Warszawie. Nie wie jeszcze, w jakim celu. Nie ma pojęcia, że Miedzińskiemu tak się spodobały jego wnikliwe peowiackie raporty, że zapoznał z nimi Naczelnika Państwa, a ten również dostrzegł, że w ich autora warto dalej inwestować. Panuje opinia, że to właśnie owe błyskotliwe raporty były zaczynem dyplomatycznej kariery Becka pod kuratelą Piłsudskiego. Za misję peowiacką dano mu zresztą Krzyż Walecznych, jeden z trzech, na jakie zapracował.
Tymczasem, wezwany do Belwederu, zostaje wtajemniczony w cel nowego zlecenia. Ma jako „swój człowiek” dołączyć do misji, która rusza pilnie do Bukaresztu. Trzeba wynegocjować zgodę Rumunów na przerzut przez Besarabię i Bukowinę dywizji strzelców, jaką z Kubania wprowadził do Odessy generał Lucjan Żeligowski i został tam unieruchomiony. Rzecz się powiodła, dywizja dotarła nad Prut i przez Czerniowce wróciła do kraju, a Żeligowski w dalszej drodze uwolnił od Ukraińców stolicę Podola – Tarnopol. Jest bardzo prawdopodobne, że na sukcesie zaważyła postawa Becka, który wykazał się charakterem w przełamywaniu oporów nie tyle nawet Rumunów, ile rozdających tam wtedy karty Francuzów, a ściślej, generała Henriego Mathiasa Berthelota, doradcy wojskowego króla Ferdynanda.
Najprawdopodobniej Beck nie zdawał sobie wówczas w pełni sprawy, że jest podmiotem bacznej uwagi swoich protektorów, że z wolna krok po kroku wstępuje na drogę, która wprowadzi go na orbitę wielkiej polityki. I że będzie się na niej poruszał pod okiem człowieka, który wpisze się na zawsze w historię Polski i Europy.
Na razie mamy rok 1919. Niepodległość jest w powijakach, a na wszystkich granicach pożary. To rok obrony Lwowa, napaści Czechów na Śląsk Cieszyński, dwóch powstań – wielkopolskiego i pierwszego śląskiego, a przede wszystkim nadciągającej ze wschodu nawałnicy bolszewickiej. Od nowa buduje się armia, niezbędni są nie tylko zwykli żołnierze, ale i dowódcy, oficerowie wszystkich szczebli, także ci szczególnie cenni – sztabowi. Z tej potrzeby powstaje więc Wyższa Szkoła Wojenna (pod parasolem sztabowców francuskich), a jednym z jej kilkudziesięciu kursantów jest Józef Beck.
Szkolenie odbywa się w zrozumiałym pośpiechu, trwa zaledwie kilka miesięcy, ale jest intensywne i wielostronne. Dla Becka wiele przedmiotów to zupełna nowość, ale egzamin końcowy zdaje bez trudu z czternastą lokatą. Oznacza to ścisłą czołówkę z kwalifikacją „bardzo zdolny”. Sposobność potwierdzenia tej opinii nadeszła szybko, w czasie gdy coraz bliżej podchodziły do Warszawy hufce Czerwonego Napoleona, jak cokolwiek na wyrost nazywano Michaiła Tuchaczewskiego. Beck już w randze kapitana pracował wtedy w oddziale 11 wywiadu, potocznie zwanym „Dwójką”. Najpierw na poziomie armii, pod koniec w sztabie Naczelnego Wodza. Meldując się – już jako major – w jego salonce na warszawskim dworcu kolejowym został ostrzeżony, że funkcja szefa 11 Oddziału jest bardzo ryzykowna, czego doświadczyli dwaj jego poprzednicy. Jednemu Marszałek obiecał, że go zdegraduje za „złe informacje”, natomiast drugiemu, że go rozstrzela. Dla Becka w razie fiaska wymyśli „coś najgorszego” – i po zastanowieniu powiedział: „Oddam was pod endecki sąd sejmowy”.
Oczywiście był to tylko przejaw swoistego poczucia humoru Piłsudskiego, tu z przytykiem do endeków, którzy obrzucali go błotem insynuacji. A ów sąd sejmowy (instytucja Rzeczypospolitej szlacheckiej) istniał jeszcze w Królestwie Kongresowym, gdzie rozpatrywał najcięższe przestępstwa zagrożone karą śmierci.
Ten tekst jest fragmentem książki Jerzego Chociłowskiego „Najpierw Polska. Rzecz o Józefie Becku”:
Szczęśliwie Beck nie tylko nie zawiódł, ale i wyróżnił się znaczną pomysłowością podejmowanych działań, zwłaszcza już po przełomowej bitwie pod Warszawą w toku pościgowej operacji niemeńskiej, która przyłożyła pieczęć na klęsce Armii Czerwonej, przesądzając ostatecznie o rezultacie wojny.
Zadowolony zeń Marszałek tuż po październikowym zawieszeniu broni znów obsadził go w roli „misjonarza”. Wysłał go do Budapesztu z listem, którego adresatem był węgierski dyktator, regent Miklós Horthy. Węgrzy żywotnie nas wsparli w kluczowych godzinach Bitwy Warszawskiej przysłaniem milionów sztuk amunicji artyleryjskiej i karabinowej (z dodatkiem kuchni i pieców polowych), ale list prócz powtórzenia podzięki za tę przysługę zawierał z pewnością jakąś ofertę o charakterze politycznym. (Mogła wchodzić w grę mediacja w terytorialnym sporze Węgier z Rumunią). Zawartość pisma pozostała sekretem nawet dla naszego MSZ. Przypuszczalnie Beck otrzymał instrukcje ustnych dopowiedzeń jego treści, co świadczy, że już wtedy pozyskał sobie niemałe zaufanie nadawcy. Konkretami podróż Becka nie zaowocowała, ale dwadzieścia lat później – po tragicznym wrześniu – Węgrzy, właściwie jako jedyni w Europie, podali nam znowu pomocną dłoń, udzielając przejściowego azylu stu tysiącom uciekinierów z Polski.
W historycznym roku 1920 nastąpiła też istotna zmiana w życiu prywatnym Józefa Becka. Porzucił stan kawalerski, żeniąc się z Marią Wiktorią Słomińską. Była to podobno kobieta zabójczo piękna, o czarującym uśmiechu i wspaniałych nogach, co dawało się stwierdzić, bo akurat nastała wtedy moda na suknie do kolan. Miała z Beckiem syna Andrzeja, urodzonego w roku 1926 (chrześniaka Marszałka), ale niebawem małżeństwo się rozpadło.
Mija niecałe sześć miesięcy od węgierskiego wypadu Becka, kiedy otrzymuje on kolejne wezwanie do Belwederu. Tym razem Marszałek dołącza go – jako rzeczoznawcę wojskowego – do delegacji, która jedzie do Brukseli na konferencję pod patronatem Ligi Narodów dotyczącą naszego sporu z Litwinami o Wilno. Szefem ekipy jest reprezentant Polski w Lidze, znany historyk Szymon Askenazy, jadą też dwaj zawodowcy z MSZ.
Beck próbuje się wymigać od tego przydziału, zasłania się nieznajomością spraw litewskich, ale Piłsudski z uśmiechem odpowiada, że to właśnie jest atut. Beck ma pamiętać tylko o generalnych liniach polskiej polityki, a nie gubić się w szczegółach różnych Psich- i Mysichkiszek, co by się stało w przypadku jakichś rzekomych ekspertów.
Naturalnie nie było to powiedziane całkiem serio. Trudne zadanie dogadania się z Litwinami spoczywało głównie na innych delegatach, toteż wysłanie Becka na konferencję stanowiło raczej element dalszego oswajania go z arkanami dyplomacji. Poza tym Beck „stawał w polu” podczas oswobadzania Wilna wiosną roku 1919, a i podczas pracy w Dwójce zetknął się ze sprawami litewskimi, więc trochę się chyba krygował, że są mu one całkiem obce.
Dyplomatą już nominalnie zostaje na samym początku roku 1922 jako attaché wojskowy oraz morski w Paryżu i jednocześnie w Brukseli.
Placówka niewątpliwie należała do prestiżowych, ale niewdzięcznych. Beck nie był nad Sekwaną mile widziany, miał bowiem opinię frankofoba. Rozsiewano też absurdalne plotki o skandalach seksualnych, w jakie był podobno wplątany, a z jego żony robiono nimfomankę. Od razu na powitanie w gazecie „L’Ère Nouvelle” (Nowa Era) ukazał się oszczerczy artykuł oskarżający go, bez silenia się na dowody, o to, że w czasie pobytu w Wiedniu próbował wykraść francuskie szyfry, aby przekazać je Austriakom.
Nasz ambasador Maurycy Zamoyski wystosował natychmiast ostry protest, po którym gazeta wycofała się z tej bredni z przeprosinami, niemniej – jak to zwykle bywa – pozostał w powietrzu swąd.
Korzenie tej kalumnii sięgały pobytu doradczej francuskiej misji militarnej w Polsce w okresie wojny z bolszewikami i po jej zakończeniu. Francuzi od początku się wywyższali, lekce ważąc zdanie polskich wojskowych, skorzy właściwie do faktycznego przejęcia dowództwa nad naszą armią. Na tym tle dochodziło do scysji Becka z oficerami francuskimi, a i Piłsudski w końcu miał dość arogancji Francuzów, wskutek czego szef całej misji generał Henri Niessel musiał wrócić jak niepyszny do domu.
Tenże Niessel przed akredytacją Becka ostrzegał listownie swego ministra spraw wojskowych, że Polak ma mentalność i zwyczaje szpiega, stąd jego obecność w Paryżu będzie niebezpieczna, zwłaszcza ze względu na jego możliwe kontakty z Niemcami.
Prawda była taka, że Beck nie cierpiał protekcjonalnego poklepywania go po ramieniu przez francuskich sztabowców i zżymał się, słysząc, jak Francuzi z politowaniem mówią: „Ta nieszczęsna (malheurese) Polska”. Reagował na takie zachowania alergicznie, niekiedy nawet czupurnie. Trzymał się dewizy Marszałka: „Nie należy nikomu kłaniać się bez potrzeby, trzeba przestrzegać godności”. Nie odpowiadała mu przypinana Polsce łatka klientki Marianny, jako że zarówno wojskowi, jak i dyplomaci francuscy lubili ustawiać się wobec Polski w pozycji łaskawej i mądrzejszej nie tyle nawet starszej siostry, ile ciotki.
Beck wprawdzie trzymał na dystans Francuzów w mundurach i frakach, ale Francję jako kraj bardzo lubił. Pisał do Wieniawy, że Paryż to miasto, w którym powaga życzliwie sąsiaduje z żartem, a wiedza z patosem, nie obawiając się dobrego dowcipu. Miasto, gdzie jeśli ktoś, wychodząc słonecznym rankiem z domu, nie uśmiechnie się, nie zagadnie żartobliwie spotkanych sąsiadów – będzie uchodził w oczach konsjerżki za podejrzaną figurę. Cenił sobie również ciepło Riwiery, jeździł do Monte Carlo i Cannes, gdzie wypoczywał i wzmacniał słabe płuca. Słowem, kraj owszem, niektórzy ludzie – nie bardzo.
Programowa jakoby nieufność Becka do uprawianej przez Francję polityki – określana z czasem jako frankofobia – nie była niestety pozbawiona podstaw i szła w parze z francuską polonofobią i kompleksem wyższości.
Francuzi, chcąc nie chcąc, musieli Becka w Paryżu tolerować. A nawet z racji sprawowanej funkcji udekorować go Legią Honorową, gdy do Polski w maju 1923 roku po polską buławę marszałkowską przybył Ferdynand Foch. Wręczył mu ją zaraz na granicy generał Kazimierz Sosnkowski, a potem jeszcze Piłsudski przypiął mu Order Virtuti Militari I klasy z Wielką Wstęgą jako głównodowodzącemu zwycięskiej koalicji w Wielkiej Wojnie.
W jesieni tego samego roku Beck pożegnał się jednak ostatecznie z Paryżem. Odwołany nie na żądanie Francuzów, jak uporczywie plotkowano, ale w ramach ogólnej czystki wśród ludzi Piłsudskiego po jego demonstracyjnej emigracji do podwarszawskiego Sulejówka, gdzie zajął się dyktowaniem żonie bitewnych wspomnień. Ministrem spraw wojskowych został wtedy po opuszczeniu obozu piłsudczyków generał Stanisław Szeptycki (co Marszałek skwitował dosadnym epitetem), ster władzy zaś przejęła prawica o nastawieniu endeckim.
Ten tekst jest fragmentem książki Jerzego Chociłowskiego „Najpierw Polska. Rzecz o Józefie Becku”:
Beck w tej sytuacji musiał zdjąć mundur i przedzierzgnięty w cywila zatrudnił się jako buchalter w warszawskiej filii Wileńskiego Prywatnego Banku Handlowego. Łatwo zgadnąć, że to nieszczególnie ambitne zajęcie średnio go frapowało, ale dzięki uśmiechowi losu dość szybko dobiegło końca. Już po roku ściągnął zarękawki i porzucił liczydło, a to w wyniku otrzymania zaproszenia Sztabu Generalnego do wzięcia udziału w uzupełniającym szkoleniu dla dawnych absolwentów przyspieszonego kursu Wyższej Szkoły Wojennej.
Oznaczało to automatycznie powrót do czynnej służby. Beck dostał na to specjalne zezwolenie Marszałka, tak samo jak zaprzyjaźniony z nim Wieniawa-Długoszowski. Dla zadośćuczynienia formalnościom łączył się z tym „papierowy” nadetat w krakowskim dywizjonie jego ulubionej artylerii konnej, natomiast całkiem rzeczywisty był awans na podpułkownika.
Tym razem kurs był dłuższy, trwał rok, a nie cztery miesiące jak uprzednio. Wtedy Beck zajął czternastą lokatę, teraz był drugi na siedemdziesięciu słuchaczy i cieszył się opinią oficera pod każdym względem wybitnego. Toteż jego nowy przydział miał odpowiedni kaliber – wszedł do Ścisłej Rady Wojennej jako szef Wydziału Wschodniego. W polu obserwacji miał przede wszystkim Rosję, ale odegrał też zaraz na wstępie pierwszorzędną rolę w zawarciu gwarancyjnego traktatu wojskowego z Rumunią. Był to wtedy nasz regionalny sprzymierzeniec i jedyny sąsiad, z którym mieliśmy stosunki na razie niczym niezakłócone, niestety militarny słabeusz.
Natomiast nasze własne stosunki wewnętrzne niebezpiecznie się zaogniały. Piłsudski coraz gwałtowniej dawał do zrozumienia, że ma dosyć panowania „rozwydrzonych partii myślących tylko o groszu i korzyści oraz parlamentu, który rozsadza państwo i osłabia armię”.
9 maja 1926 roku w „Nowym Kurierze Polskim” ukazał się znamienny wywiad, jaki reporter Konrad Wrzos przeprowadził z aktualnym premierem Wincentym Witosem, który w pewnej chwili rzucił gniewnie: „Niechże wreszcie marszałek Piłsudski wyjdzie z ukrycia, niechże stworzy rząd, niechże weźmie do współpracy wszystkie czynniki twórcze, którym dobro państwa leży na sercu. Jeśli tego nie zrobi, powstanie wrażenie, że nie zależy mu naprawdę na uporządkowaniu stosunków w państwie”.
„Ale przecież pan prezydent nie powierzył Marszałkowi misji tworzenia gabinetu” – zauważył Wrzos, skądinąd przysięgły piłsudczyk. „Może pójść po nią do Belwederu – padła natychmiastowa odpowiedź, po czym Witos dodał: – Jeśli ma za sobą wojsko, to niech bierze władzę siłą, ja bym nie wahał się tego zrobić…”
Trzy dni później Piłsudski skorzystał z tej zachęty, a właściwie wyzwania. Stanął oko w oko z prezydentem Stanisławem Wojciechowskim na warszawskim moście Poniatowskiego, ale przeliczył się, sądząc, że przyjaciel i dawny towarzysz cofnie się przed demonstracją siły z jego strony i da mu przepustkę do władzy. Wojciechowski postawił twarde weto, wskutek czego niespodziewanie polała się krew, doszło do trzydniowych bratobójczych walk ulicznych, w których wzięli górę piłsudczycy, i dokonała się zasadnicza zmiana w konfiguracji rządowej.
Dowódcą stronników Marszałka, czyli tak zwanej Grupy Operacyjnej, był generał Gustaw Orlicz-Dreszer, a szefem jego sztabu podpułkownik Beck. Zaraz na początku akcji udało mu się uwolnić zatrzymanego zapobiegawczo jako zakładnika Wieniawę. Wpadł z impetem do aresztu przy ulicy Dzikiej i sparaliżował wrzaskiem pilnujących go żandarmów. Wieczorem obaj zameldowali się u Marszałka.
Improwizowany właściwie zamach nacechowany był przypadkowością, prawie wszystko działo się bezplanowo. Z tej racji także chaos towarzyszył pracy sztabowej pod kierunkiem Becka. Chociaż przez trzy noce obywał się prawie bez snu, opowiadał później, że bardziej od zmęczenia dawały mu się we znaki wysokie buty o ciasnych cholewach, niedające się zdjąć. Wreszcie ordynans musiał je rozciąć, a Beck nie od razu odzyskał pełną władzę w nogach i kuśtykał o dwóch laskach.
Gdy prezydent Wojciechowski wraz z Witosem i ministrami, schroniwszy się w Wilanowie, uznali, że należy się poddać, znalazł się tam wkrótce i Beck jako parlamentariusz Marszałka. Asystował marszałkowi sejmu Maciejowi Ratajowi, który odebrał od Wojciechowskiego i Witosa pisemne rezygnacje ze sprawowanych funkcji. Odtąd – w zgodzie z konstytucją – głową państwa został Rataj. I to on jeszcze tego samego dnia podpisał nowe nominacje. W tym trybie tekę premiera otrzymał dobry znajomy Becka – profesor Bartel, matematyk, polityk i żołnierz (bronił przeciw Ukraińcom Lwowskiego Dworca Głównego).
Pokutuje stereotyp, że przewrót majowy oznaczał skasowanie demokracji w Drugiej Rzeczypospolitej. Jest to o tyle nieścisłe, że została wówczas złamana nie demokracja, lecz raczej jej karykatura. Wiodła od niej prosta droga do wojenki na naszym własnym podwórku, a na taką gratkę czekali nie tylko rodzimi dywersanci ukraińscy, ale przede wszystkim sąsiedzi. Wiadomo, że zarówno Niemcy, jak i Rosjanie ostrzyli sobie zęby na nowy rozbiór Polski, a nawet i „bracia” Czesi mieliby apetyt na odpadki z naszego rozparcelowanego terytorium.
Ambasador Francji Jules Laroche pisał do swego szefa w Paryżu, że Piłsudski nie jest „wulgarnym ambicjonerem”, lecz demokratą, który nie chce wprzęgać kraju w wojnę domową, „kiedy czyhają nań na trzech granicach”. Zaś Stalin z westchnieniem żalu rzekł po zamachu majowym, że Piłsudski wzmocnił burżuazyjną Polskę, która była „w stanie całkowitego rozkładu”.
Tej wiszącej nad nami w owym czasie groźby wytrwali oskarżyciele przewrotu jakoś nie biorą pod uwagę. Skupiają się na późniejszym (bezspornym) autokratyzmie, ignorując motywy, które stały się jego zapłonem. W liście do Romana Dmowskiego z 26 stycznia 1919 roku Piłsudski pisał, że „zapominanie o interesach całości państwa jest u nas regułą i normą”, i myśl ta może służyć jako motto wydarzeń majowych.
Marszałek nie przyjął w ich następstwie wyboru na prezydenta. Został nim wkrótce Ignacy Mościcki, który powołał do życia Główny Inspektorat Sił Zbrojnych (GISZ). Na jego czele stanął Piłsudski, jednocześnie posiadacz teki ministra spraw wojskowych w nowym rządzie. A zaledwie po upływie kilku dni od tych nominacji podpułkownik Beck został pilnie wezwany przed oblicze Marszałka. Nawet gdyby próbował zgadywać, w jakim celu został przywołany, pogubiłby się w domysłach, bo spotkała go niewyobrażalna niespodzianka.
„Bardzo by mi było przyjemnie – powiedział mu Marszałek – żebyście byli moim szefem gabinetu, ale wiem, że zabiję w was zdolnego oficera operacyjnego. Ostatni raz – dodał po chwileczce, patrząc na Becka zastygłego niemo w bezruchu niczym żona Lota – daję wam prawo wyboru. Odpowiedzcie mi jutro, bo nie lubię patrzeć na ludzi, którzy się namyślają”.
Beck jednak nie czekał do jutra i od razu stuknął obcasami. Kto wie, może przez ułamek sekundy musnął go cień zastanowienia, ale to wątpliwe. Nie byłby sobą, gdyby odmówił. Decyzja była tak samo naturalna jak przystąpienie do Legionów.